środa, 31 października 2012

A.Bikont, J.Szczęsna "Epitafia czyli uroki roztaczana przez niektóre zwłoki"


Nic tak nie leczy człowieka ze smutku i zadumy, jak kontakt ze służbą zdrowia.
Po dzisiejszym, kolejnym z cyklu (i niestety na pewno nie ostatnim) spotkaniu z przedstawicielami tejże, pomna także wczorajszej dyskusji u Beznadziejnie Zacofanego w Lekturze, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i zawczasu pomyśleć o jakimś skromnym, acz godnym epitafium.
Jako jednak, że za patosem nie przepadam, postanowiłam nie czerpać natchnienia z polecanych przez ZWL rzymskich wzorów (skądinąd bardzo ładnych, lecz przeraźliwie smutnych) i wybrałam pełną purnonsensu książkę Anny Bikont i Joanny Szczęsnej.

Autorki wykonały niewątpliwie olbrzymią pracę, przekopując się przez szereg źródeł – zarówno polsko-, jak i anglojęzycznych. Opisały również podjętą przez siebie onegdaj (na łamach „Gazety Wyborczej”) próbę wskrzeszenia owego gatunku poprzez wciągnięcie czytelników do epitafiumowej zabawy (nie, to nie jest oksymoron!).
Wśród twórców epitafiów wymieniane są same znakomite nazwiska: Tuwim, Hemar, Burns, Lec, Fredro, Morsztyn, Szczepkowski, Barańczak, Szymborska.

W książce znajdziemy między innymi:

- „prawdziwe” epitafia, pochodzące podobno z polskich, ale i zagranicznych nagrobków:
         „Tutaj nieszczęsny małżonek mój leży,
         Co stracił życie przez upadek z wieży.
         Ten, komu znana wysokość tej wieży,
         Łatwo głębokość mego smutku zmierzy.”
lub
         „Ot tobie masz!
        Umarł ojciec nasz.”

- epitafia układane dla zabawy, dla osób jeszcze w najlepsze żyjących:
         „Tu leży Minkiewicz Janusz.
         Nie budź go, o Panie!
         Kminek, piołun, anyż.
         Wytrzeźwieje. Wstanie.”   Stanisław Jerzy Lec
lub
          „Tu leży Andrzejewski Jerzy
        Położył się na ament
       przez popiół i diament.”  Tadeusz Kwiatkowski.

 - Niektóre z nich są niemiłosiernie złośliwe:
          „Zmarł Iwaszkiewicz Jarosław:
Prawdą a Bogiem,
Ty go, Partio, błogosław”
Krzyżyk na drogę.”  Jan Brzechwa,

 - inne po prostu śmieszne:
         „Tutaj leży chemik Dezydery,
         Który wypił aż po same dno
         Pełne wiadro H2SO4
         Myśląc, że to zwykła H2O.”   Julian Tuwim

- część stanowi znakomite ćwiczenia z języka:
         „P.Lansing, amerykański podsekretarz stanu,
Zasnął w Panu.
Postawili mu pomnik cały z lazuli lapis
I napis:
„Tu leży amerykański podsekretarz stanu p. Dansing,
Były rym do słowa dansing”.”   Marian Hemar,

 - są wreszcie epitafia dla poszczególnych zawodów.


I tu – ze szczególną dedykacją dla redaktorów:
         „W walce z bykami byliśmy sami.
         Krulowo Świenta mudl się zanami.”

Ale żeby nie było, żem tendencyjna, jest i coś dla prawników:
         „Dziw nad dziwy,
         Cud prawdziwy,
         Tu leży prawnik, co był uczciwy.”

Na zakończenie coś, co – po lekkich zmianach – znakomicie nadawałoby się na moje epitafium dziś właśnie:
         „Tu leży ciało Emilii Brawo,
         Sygnalizowała, że skręci w lewo, a skręciła w prawo.”
I tu wyjaśnienie: kiedy wychodzi się z Kliniki Okulistycznej, zasadniczo powinno się przewidzieć, że wsiadanie do samochodu grozi… na szczęście tylko kolizją.

W zaistniałej sytuacji nie pozostało mi nic innego, niż tylko sklecić epitafium samodzielnie. Cóż, do Hemara mi daleko, więc tymczasem pozostaje tylko takie oto:
Tu leży momarta
(w tym stanie już grzechu niewarta).

Anna Bikont, Joanna Szczęsna „Epitafia czyli uroki roztaczane przez niektóre zwłoki”, Prószyński i spółka, Warszawa 1998.

poniedziałek, 29 października 2012

P. Beręsewicz "Czy wojna jest dla dziewczyn", czyli czy książki o wojnie są dla dzieci?


Kiedy nasze dzieci stają wystarczająco duże, żeby zacząć z nimi rozmawiać o rzeczach smutnych i prawdziwych?
Kiedy czas już przestać cenzurować bajki poprzez wybieranie tylko tych, w których wszyscy żyją długo i szczęśliwie?

Czasem mam wrażenie, że świat dzieci dzieli się na dwie krańcowo różne krainy.
Tę, do której trafiają dzieci, na które rodzice chuchają i dmuchają, kochają, tulą, edukują, chronią, często przesadnie.
I tę, w której dzieci muszą bardzo wcześnie poradzić sobie z życiem. Bo albo nikt nie chce na nie chuchać i dmuchać, albo chce, jednak wskutek splotu zdarzeń nie może tego zrobić.

Wojna. Śmierć.
To przecież nie są tematy dla dzieci.


Kiedy, po długich wahaniach, przekonana przez Anię z „Poza rozkładem”, przyniosłam do domu książkę Pawła Beręsewicza „Czy wojna jest dla dziewczyn?”, mąż stwierdził, że zwariowałam. Z kolei mój starszy syn oświadczył, że on na pewno nie będzie czytał o żadnej wojnie, bo na wojnie ludzie umierają i to jest smutne, a on nie chce być smutny.
Matka potwór, chce czytać dziecku o wojnie.

Czytaliśmy pomału. To Starszy decydował ile chce usłyszeć danego dnia. Zawsze też rozmawialiśmy o tym, co usłyszał. Na niektóre pytania ciężko było mi odpowiadać; nie zawsze wiedziałam, czy powiedzieć mu to, co chce usłyszeć, czy może jednak już tym razem co innego. Kilka razy powiedział, że już nie chce dalej czytać tej książki.
- Dlaczego, synku?
- Bo się boję. Bo nie chcę, żeby jej tata umarł.

Ja też tego nie chcę synku, gdybyś wiedział, jak bardzo tego nie chcę. Ale – w odróżnieniu od Ciebie – już wiem, że nie jestem wszechmogąca.

Jeśli można mówić o „dobrej” książce na początek czytania i rozmawiania z dzieckiem o smutnych sprawach, to jest to właśnie ta książka.

Paweł Beręsewicz pokazał w niej całkiem inną twarz. Uważam, że nikt nie napisałby tej historii lepiej od niego. Zrobił to w sposób prawdziwy, z szacunkiem dla młodego czytelnika, ale nie przekraczając pewnych granic. Opowiedział bowiem o świecie widzianym z perspektywy dziecka – jest to bardzo zły świat, świat drugiej wojny światowej, kiedy nagle zburzone zostaje wszystko, co znane, dobre, bezpieczne. Widzimy tyle, ile widzi dziecko, główna bohaterka, Ela. Nie ma epatowania śmiercią, krwią, świstem pocisków. Są wątki żartobliwe, bo przecież wybuch wojny nie powoduje odebrania ludziom poczucia humoru. Nie wszyscy jednak przeżyją. To jest wojna, synku.





Historia jest też znakomicie zilustrowana przez Olgę Reszelską. Nie ma tu za dużo koloru, choć nie są to też nazbyt w takiej sytuacji oczywiste czarno-białe ilustracje. Widziałam, że mojemu synowi bardzo się podobały i chyba pomagały mu udźwignąć to, co słyszał.






To jest prawdziwa historia. To wszystko przydarzyło się naprawdę pani Elżbiecie Łaniewskiej-Łukaszczyk, „Czarnej Elce”, o której nie zapomniano wspomnieć na ostatniej karcie. Mój syn wiele razy podczas lektury pytał mnie, czy to zdarzyło się naprawdę – dzięki temu miałam dla niego gotową odpowiedź.

Koncepcja książki powstała w Muzeum Powstania Warszawskiego. O Powstaniu nie ma tu wprawdzie mowy, ale to bez znaczenia. O ile do tej pory miałam wątpliwości co do idei przekazywanych dzieciom w budynku tego Muzeum (kamienieję na sam dźwięk zwrotu „mały powstaniec”), o tyle teraz nie mam wątpliwości, że robią rzeczy ważne i potrzebne.

I jeszcze jedno.
Dziś mały chłopiec w wieku mojego syna stracił swoją mamę.
Bardzo mnie to boli, nie godzę się z tym, ale wiem też, że to jest życie.
Nie da rady uchronić przed nim naszych dzieci.

Paweł Beręsewicz "Czy wojna jest dla dziewczyn?", Wydawnictwo Literatura, Łódź 2011.
Ilustrowała Olga Reszelska.

piątek, 26 października 2012

Stanisław Lem "Maska", czyli Lem nieco inny


Po ostatniej dyskusji na blogu Czytanki Anki, jadąc siłą rozpędu, poza „Kongresem futurologicznym” przeczytałam jeszcze zamieszczoną w tym samym zbiorze „Maskę”.
I w ten to sposób odnalazłam odpowiedzi na kilka zgłaszanych przez lemosceptyków wątpliwości.
- A u Lema to nie ma w ogóle kobiet i o kobietach!
Fakt, w zasadzie to prawda. Ale proszę bardzo – po początkowym, krótkotrwałym zamieszaniu z płcią wyrażającego się bezosobowo narratora („powiększałom się i rozpoznawałom siebie”, „leżałom”), okazuje się, że główną bohaterką „Maski” jest kobieta. I to piękna kobieta – na tyle piękna, że sam jej widok razi niczym gromem ważną personę w Królestwie, szlachcica Arrhodesa. Co więcej, kobieta ta umiejętnie używa typowo kobiecych sztuczek: a to upuści wachlarz, a to spłonie rumieńcem, a to rzuci od niechcenia wyjątkowo celną i inteligentną uwagę.
Aby nie psuć owej miłej kobietom wizji, napomknę więc tylko małym druczkiem, że w dalszej części owa kobieta w niepokojący sposób upodabnia się do modliszki…

- A u Lema to tylko jakieś dziwne stwory, kosmos i futurystyczne wizje!
Osobiście nie uważam tego za wadę, rozumiem jednak iż nie wszyscy się w tym odnajdują. Proszę więc bardzo, chwyćcie za „Maskę”!
Rzecz dzieje się bowiem wprawdzie nie wiadomo gdzie, może w kosmosie, a może nie, miejsce to jednak przypomina Ziemię i to taką okołośredniowieczną (może renesansową?) Mamy króla, zamek, ucztę, królewskie ogrody, karetę ze stangretem, a nawet niezbędnych w takim entouragu mnichów.
Uwaga, uwaga! Bardzo długo nie ma też żadnych dziwnych stworów! Co więcej, kiedy takowy wreszcie się pojawia (grubo po połowie), to tylko jeden, więc naprawdę, każdy da radę!

- A z tym językiem Lema, to ratunku, naprawdę, bo ileż można czytać ze słownikiem?
Jak okazało się na przykładzie „Kongresu futurologicznego”, dla części czytelników eksperymenty językowe Lema okazują się na dłuższą metę męczące. Z jednej bowiem strony inwencja autora zachwyca i zdumiewa, jednak z drugiej, nieostrożnie dawkowana, przytłacza.
A oto w „Masce” eksperymentów językowych brak (poza wspomnianą na wstępie króciutką etiudą z użyciem „ono”). Napisana jest przy użyciu słów stosunkowo prostych, zrozumiałych; kiedy trzeba nieco archaicznych, zaś w innej sytuacji nowoczesnych. Być może dzięki temu opowieść wciąga; język równoważy bowiem męczącą narrację prowadzoną w pierwszej osobie.

- A poza tym gdzie głębia? Gdzie psychologia postaci?
Prawda, zazwyczaj Lem nie opisuje uczuć i odczuć, stanów emocjonalnych bohaterów. Tu jednak mamy pełną ich gamę. Narratorka opowieści w miarę pogłębiania wiedzy o samej sobie (kim jestem? skąd się wzięłam i po co?), ujawnia nam też coraz szerszą paletę uczuć. Ostatecznie obserwujemy walkę pomiędzy dobrym a złym pierwiastkiem w niej, którą wygrywa… No właśnie.
Dodam tylko, że jako osobie często rumieniącej się niczym dzierlatka, najbardziej przypadł do gustu taki oto fragment:
„I uśmiechnęłam się, och, nie kusząco ani uwodzicielsko, ani promiennie. Uśmiechnęłam się tylko dlatego, gdyż poczułam, że się rumienię. Ten rumieniec nie był naprawdę mój, wpłynął mi na policzki, ogarniał mi twarz, zaróżowił płatki uszu, co wybornie czułam (…); z rumieńcem tym nie miałam nic wspólnego, był tegoż pochodzenia, co wiedza, która wstąpiła we mnie na progu aali, za pierwszym krokiem na jej lustrzaną gładź – ten rumieniec zdawał się częścią dworskiej etykiety, tego co właściwe, podobnie jak wachlarz, krynolina, topazy i uczesanie.”
A teraz proszę, kto podejrzewał Lema o takie zdania?

„Maskę” pochłonęłam na raz (co nie jest specjalnie trudne – w moim wydaniu zajmuje ledwie 52 strony).
Chyba najbardziej spodobała mi się w niej jej mroczna atmosfera, niczym z powieści grozy. Atmosfera kojarząca mi się z moim chyba najbardziej ulubionym filmem – „Łowcą androidów” Ridleya Scotta. Filmem, będącym ekranizacją powieści Philipa K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach”. Obie te historie w zasadzie opowiadają zresztą o tym samym – o sztucznej inteligencji i jej granicach lub braku takowych. Opowieść Lema wydaje mi się jednak – mimo wszystko – bardziej optymistyczna, niż opowieść Dicka.




Sam autor zdaje się, że wysoko cenił ten utwór. Kiedy bowiem na początku tego wieku tworzono antologię jego opowiadań „Fantastyczny Lem” i przyznano mu prawo ostatecznego głosu co do treści zbioru, wykreślił inne opowiastki, wyżej ocenione przez czytelników, w to miejsce zamieszczając właśnie „Maskę”.





Dopiero pisząc tę notkę, dowiedziałam się, że „Maska” została zekranizowana. Uczynili to całkiem niedawno, w łódzkim studiu Semafor bracia Quay.
Niestety, nie widziałam całości, ale fragmenty z trailera dobrze oddają – moim zdaniem – atmosferę opowiadania.
A muzykę do filmu napisał Krzysztof Penderecki, więc – jeśli nie z zamiłowania do Lema, to chociaż ze snobizmu – przeczytajcie „Maskę”.

Stanisław Lem "Kongres futurologiczny. Maska", Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1983.

czwartek, 25 października 2012

Scenka z życia, czyli Młodszy znów wymiata


Środek tygodnia, siódma rano, mała ciasna łazienka.
W środku miotająca się Matka (wiadomo, zęby, rzęsy, te sprawy) oraz wyluzowany Młodszy, rozświergolony jak szczygiełek, bo właśnie zapragnął poczuć bliskość i w tym celu wygrzebał się z łóżka o pół godziny wcześniej niż powinien.

Na scenę wkracza trzeci bohater: Wkurzony Starszy.

Starszy jest wkurzony, gdyż właśnie musiał wstać (ma do szkoły na 8.00), a wczoraj czytał do późna (sam!) emocjonującą i niezwykle edukacyjną książkę z serii "Lego Ninjago".

Starszy (warcząc i gryząc): Nie lubię szkoły, nie lubię! Ten, kto wymyślił szkołę jest idiotą! Nie będę mył zębów! Nie wysikam się! Wracam do łóżka!

Młodszy (spoglądając na niego ze zdziwieniem, acz z dużą dozą empatii): Mamo, chyba musisz go przytulić.

Starszy (gwałtownie): Nie, nie chcę przytulania! Przytulanie jest głupie! Szkoła jest głupia! Wszystko jest głupie!

Młodszy (kiwając głową, z filozoficzną zadumą): To może zrób kupę!

Matka: (nic nie mówi, bo umarła. Ze śmiechu.)

poniedziałek, 22 października 2012

Trasa koncertowa Lao Che, czyli klinek na spleenek


Dzisiejszy wpis ma charakter entuzjastyczno-leczniczy.

Do wszystkich, których boli jesień:

Uwaga! Pojawiło się świetne lekarstwo!
Nie jest zbyt drogie (+/- 30 złotych, zależnie od miejsca), a do tego za dodatkową opłatą można zaaplikować sobie przedłużenie działania (na płycie CD).


Niestety, trzeba się spieszyć, bo działa miejscowo, a do tego efemerycznie.
Zapewnia uderzeniową dawkę energii i (skutek uboczny) chrypkę.
Pozwala wykopać w dal stany depresyjne i wyrzucić inne złe emocje.
Także wielbiciele słowa poczują się usatysfakcjonowani (na tyle, na ile zrozumieją, dlatego wskazany jednak zakup płyty): krótko, zwięźle i w samo sedno (jak zwykle).

Przetestowane na mnie. Tu byłam!


Od wczoraj mogę góry przenosić; ba! może nawet chwycę czym prędzej za „Wojnę i pokój” i wreszcie przeczytam, pókim silna?




sobota, 20 października 2012

I. Obermannova "Proszę się nie rozłączać", czyli przepraszam, pomyłka.


Nie jest dobrze.
Ostatnio albo o problemach mężczyzn po czterdziestce, albo kobiet bez macicy.
Nie jestem ani jednym, ani drugim, więc skąd mi się to bierze?

"Proszę się nie rozłączać" wzięłam z bibliotecznej półki, gdyż po przeczytaniu „Laski nebeskiej” Szczygła odczuwałam braki w wykształceniu, jeśli chodzi o literaturę czeską.

Obermannová pisze w miarę lekkim piórem, dotykając paru kwestii.
Co czyni kobietę kobietą?
Kiedy kobieta jest szczęśliwa?
Kim jest Idealny Mężczyzna?
Co ludzie robią w małżeństwie?

„(…) po grecku macica to hystéra. Mądrzy starożytni Grecy sądzili, że właśnie z jej powodu kobiety są histeryczne. I że histerycznym kobietom najlepiej wyciąć macicę. Kto wie, na wszelki wypadek może i wszystkim.
- A co należałoby wyciąć histerycznym mężczyznom? – zapytała Eliszka swojego lekarza. Ponoć nawet się nie uśmiechnął.”
(I. Obermannová, „Proszę się nie rozłączać”, Wyd. Literackie, Kraków 2007, str. 7-8)

Pytanie o istotę kobiecości/męskości. Czy to tylko płciowość, zdolność płodzenia czy coś więcej?

„Ludzie traktują szczęście jako coś w rodzaju domu – że można je urządzić, że można na nie zarobić, że jeśli się sprężą i natężą, to logiczne że ono nadejdzie. Więc są zabiegani, sprężają się, harują, natężają do bólu, wygrywają, są niemal doskonali, a tu nic, szczęście nie nadchodzi.”
(Ib., str. 130)

A jeśli nie tak, to jak? Jak to zrobić, żeby być szczęśliwym?

„(…) Małżeństwo to okropna nuda.
- Zgoda. Tylko dlaczego nie rozmawialiśmy o tym wszystkim wtedy?
- Nie mam pojęcia – rzekł Krzysztof. – Nie istnieje tu żadne rozsądne wyjaśnienie. Samo małżeństwo to przedziwna sprawa, dwoje dorosłych ludzi zachowuje się jak para debili.”
(Ib., str. 103)

Coś w tym jest, niewątpliwie.

Jednak nie przekonuje mnie ta historia.
Niby postępowa i perwersyjna (sekstelefon – nie zdradzam tu żadnej tajemnicy, napisali to na okładce), ale z obrzydliwie happyendowym zakończeniem.
Niby o wyzwolonych kobietach, ale tak naprawdę guzik prawda.

Coś mi nie gra.
Nazwisko Obermannová coś mi mówi.
Biorę do ręki „Laskę nebeską”, szukam.
Rozdział „O tym, jak Havla lubiły wszy”
„Autorka najnowszego czeskiego hitu (2011) ujawnia, że (…) Havel (…) miał z nią pozamałżeński romans. Hit ma tytuł „Tajna książka” (a powinien: „Nędzna operetka”, wyszedł we wrześniu, dzień przez 75. urodzinami eksprezydenta.
Książkę napisała niewolnica prawdy. Nazywa się Irena Obermannová (49 lat), jest autorką wydanego u nas „Dziennika szalonej mężatki”, żyje z pisania scenariusza do najpopularniejszej czeskiej telenoweli.”

Czyżbym jednak podświadomie zapamiętała to nazwisko? Nie wiem, może.
Nie lubię osądzać autorów podług ich prawdziwych czynów, ale Obermannová wyjątkowo mi nie pasuje. Parę trafnych spostrzeżeń i sprawne pióro, to za mało żeby mnie przekonać.

Zalecenie autorki poczynione na wstępie:
„Tę książkę czyta się najlepiej na czerwonej kozetce”.
Pardon, takiej nie posiadam. I dobrze mi z tym.

Irena Obermannová Proszę się nie rozłączać”, Wyd. Literackie, Kraków 2007, tłum. Jan Stachowski.

wtorek, 16 października 2012

P. Adamczyk "Pożądanie mieszka w szafie", czyli wyznanie miłości


- Cóż tu skrobiesz, momarto?
- Słowa, słowa, słowa!
- Cóż, moja droga, czytasz?
- Słowa, słowa, słowa!
- Co cię otacza, co tworzy twój świat?
- Wszystko słowa!

Bez obaw, ten wpis nie służy tylko zrealizowaniu marzenia wystąpienia w twórczym duecie z Williamem S., choć – cóż tu kryć – było miło!

Słowa są dla mnie bardzo ważne. Od pięknych rzeczy bardziej lubię piękne słowa.

„Kiedyś pani nocna mówiła, że po przedmiotach ich poznacie, a nie po słowach; słowa bywają złudne, dla niepoznaki lub dla zmylenia, albo dla świętego spokoju, a przedmioty są do zaspokojenia potrzeb, powszednich albo wyuzdanych, mówią o nas na pewno nie wszystko, ale z pewnością wiele.”
[P. Adamczyk, „Pożądanie mieszka w szafie”, str. 20]

Pod tym zdaniem się nie podpiszę. I co z tego, że złudne? Co z tego, że czasem obłudne? Słowa to najprostszy i najtańszy sposób na stworzenie szczęścia. Nieważne, że czasem tylko na bardzo krótką chwilę, ważne że oto, ot tak, z niczego powstaje coś.
Słowa nazywają i konstruują nasz świat. Pozwalają go uporządkować, ale czasem mogą też go zburzyć.
To przy pomocy słów uczymy nasze dzieci, słowami uwodzimy, czasem ranimy.
Każdy umie używać słów, jednak nie każdy wie, że nie chodzi o byle jakie słowa.

Mnie słowa otaczają od zawsze. Są moim afrodyzjakiem, ale i najlepszym pocieszycielem. Dobrze dobrane słowa użyte we właściwym momencie.
Przy pomocy słów stworzyłam wiele rzeczywistości, bardziej lub mniej realnych. Stale się uczę, aby wiedzieć kiedy użyć ich więcej, kiedy mniej. Wiem, że istnieje szereg języków – innego używam tutaj, innego w domu, innego w pracy. Nie wszystkie z nich są prawdziwe, ale każdy czemuś służy.


O książce Piotra Adamczyka napisano już całkiem sporo, zważywszy na to, iż dopiero przed miesiącem ukazała się w księgarniach. Jedni lubią głównego bohatera, inni nie; jedni mówią mądrze, że to „chick-lit” w męskim wydaniu (jak ja uwielbiam te obcojęzyczne zwroty!), inni szukają odniesień, odwołań i porównań – do Miauczyńskiego, Houellebecqa, Stendhala.
A ja chciałam o słowach.
Bo te słowa mnie zauroczyły, zachwyciły, ba! rozkochały w sobie. I tu nie chodzi o akcję, fabułę czy – podążając za tytułem – pikantne fragmenty. Szczerze bowiem powiedziawszy, problemy samotnych mężczyzn grubo po czterdziestce nie interesują mnie nic a nic. Z kolei jeśli będę chciała poczytać o seksie, to bez problemu znajdę kilka o wiele bardziej nabrzmiałych pozycji. Trochę też rozczarowało mnie zakończenie tej historii.
Pomimo to zakochałam się.

Podobno nikt dotąd nie opracował wzoru na miłość. Uniwersalnego może nie ma, ale ja znam swój: weź garść słów, trochę poetyckich, trochę kolokwialnych i trochę zwykłych, niczym się nie wyróżniających, wymieszaj to z sentymentem, ironią, żartem, dorzuć parę głębszych przemyśleń. Zrób to jednak właśnie tak, jak w tej książce. I już. Będę twoja.
Pamiętaj, kompletnie nie interesuje mnie kim jesteś. Nie mam ochoty Cię bliżej poznać, nie chcę wiedzieć jak wyglądasz. Tylko do mnie tak mów, tak pisz.

Być może ta książka nie jest wielką literaturą. Chromolę to. Dla mnie ważne jest to, że autor umie używać słów. Że stworzył przy ich pomocy tak wielowymiarowy świat, który wessał mnie, mimo iż w czasie lektury wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Zagrał u mnie na bardzo wielu nutach, poruszył emocje. Zazdroszczę mu, jak cholera mu zazdroszczę, że tak potrafi.

W przypadku tej miłości nie jestem zaborcza. Dopuszczam trójkąty, wielokąty i inne figury geometryczne. Przeczytajcie.

Piotr Adamczyk „Pożądanie mieszka w szafie”, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2012.


czwartek, 11 października 2012

"Gąbka i latające talerze", czyli czy to naprawdę książka dla dzieci?


Tak się złożyło, że za młodu nie czytałam książek o Baltazarze Gąbce i jego przyjaciołach. Nie wiem dlaczego, tak jakoś wyszło.
Teraz nie mogę więc snuć wspominkowych opowieści, porównując wrażenia „przed” i „po”. Trochę szkoda, bo byłoby prościej znaleźć pomysł na tę notkę.


„Gąbka i latające talerze” to ostatnia z części opowieści o przygodach wesołej kompanii, której trzon zawsze stanowią cztery postacie: książę Krak, tytułowy profesor Baltazar Gąbka, kucharz Bartłomiej Bartolini (mistrz sztuki kulinarnej wszech czasów) oraz Smok Wawelski. Dobrnęliśmy do niej ze Starszym po uprzedniej żmudnej lekturze pierwszych dwóch części. Żmudnej, gdyż przeczytanie na głos łącznie blisko 600 stron wymaga od rodzica niezłej kondycji strun głosowych oraz posiadania sporej ilości wolnego czasu. Jako zaś że i z jednym, i z drugim u mnie krucho, lekko nie było.

Fabuła „Porwania Baltazara Gąbki” i „Misji Profesora Gąbki” – pierwszej i drugiej pozycji cyklu - jest znana chyba wszystkim osobom w moim wieku, choćby dlatego że obie książki zostały w znakomity sposób sfilmowane. Kto nie oglądał tych bajek na „dobranockę”, ręka do góry? No właśnie, nie widzę.


Trzecia jednak część takiego zaszczytu się nie doczekała. Snute są na ten temat różne domysły, których prawdziwości nie zamierzam dociekać. Najprostszym wytłumaczeniem jest jednak takie, że ta część została napisana jako ostatnia (drukiem ukazała się w roku 1979) podczas gdy serial telewizyjny był tworzony w zupełnie innej epoce, w latach 1969-70. Nie można też jednak wykluczyć, że przyczyną pominięcia tej części jako materiału na dobranockę był czas, w jakim toczy się akcja. Oto bowiem Gąbka i towarzysze w tajemniczy sposób podczas górskiej wędrówki przenoszą się w czasie i ze znanego im dobrze VIII wieku trafiają do Polski, A.D. 1978. W czasie, gdy książka się ukazała, niewątpliwie inaczej patrzono na bajki telewizyjne opowiadające o dawno minionych czasach (choćby ich pierwowzór nie był wolny od aluzji), inaczej zaś na opowieść o tu i teraz.

„Profesor nic nie odpowiedział, tylko założył na nos okulary i pochylił się nad puszką. Przyświecając z bliska latarką, odczytał znajdujący się na niej napis: MAKRELA W OLEJU AROMATYZOWANYM.
- Dobra rzecz – mlasnął Bartolini.
  Profesor czytał dalej.
- Surowce: ryby, olej roślinny, ocet, przyprawy… Spółdzielnia Pracy Rybołówstwa i Przetwórstwa Rybnego „Certa” w Szczecinie… Cena jedenaście złotych, data produkcji…”


Tym fragmentem pierwszego rozdziału Pagaczewski kupił mnie w całości. Tak, jestem „paprykarzem” i się tego nie wstydzę! Moja lokalna tożsamość od zawsze opierała się o dwa filary: „paprykarz szczeciński” oraz paszteciki. Skoro zaś  pokochałam paprykarz (produkowany początkowo przez szczeciński „Gryf”, a dopiero potem przez kogo popadnie), to i pozostałe przetwory rybne w puszkach nie mogły pozostawiać mnie obojętną. Makrela w oleju, śledzie w sosie własnym, skumbrie w tomacie, mniam!


Gdy dodać jeszcze do tego fakt, iż mój pierwszy własny, prawdziwy i wyemitowany reportaż zrobiłam właśnie w wymienionej przez Pagaczewskiego „Cercie” – czy ktoś może się dziwić mojemu sentymentowi?
(Tu mały wtręt, gwoli wyjaśnienia. Rzeczony reportaż został zrealizowany w zamierzchłych czasach, gdy byłam głęboko przekonana, że moim powołaniem życiowym jest praca w radiu i przez dwa lata byłam na tyle w tym przekonaniu przekonywująca, że nawet pozwolono mi nosić mikrofon i magnetofon. Jako „młoda” byłam jednak wysyłana w takie miejsca, w które nikomu innemu jeździć się nie chciało, np. do spółdzielni „Certa”. Ach, cóż za pasjonujący materiał wtedy powstał! Kto wie, może nawet jest gdzieś zachowany, głęboko w archiwum Polskiego Radia? Poniżej zacytuję, co zapamiętałam:

Młoda Reporterka: Ojej, a co to tam, takie duże?
Zdegustowany Rybak: To sieci.
Młoda Reporterka: Naprawdę? A co one tam robią?
Zdegustowany Rybak: Wiszą.
Młoda Reporterka: Ojej, a po co tam wiszą?
Zdegustowany Rybak: Żeby wyschły.

Dalszego ciągu nie zdradzam, żeby nie obniżać napięcia. Zapewniam jednak solennie, że ów materiał naprawdę znalazł się na antenie; w razie potrzeby mogę przedstawić świadków.)

Wracając jednak do naszych baranów, czy raczej smoków; w dalszych rozdziałach książki wprawdzie już więcej o „Cercie” nie było, jednak i tak czytając ją nieustannie chichotałam. Próby wytłumaczenia Starszemu z czego właściwie się śmieję z reguły kończyły się przy tym niepowodzeniem.

„Ktoś z nas musi zejść do schroniska na Kondratowej i sprowadzić ratowników. A przez ten czas pańscy przyjaciele będą sobie mogli przeczytać najnowszy numer „Przekroju”. Tam jest fajna krzyżówka z kociakiem.
   To mówiąc, cisnął w otwór zwinięty w rulon tygodnik.
- Ilu ich tam jest? – zapytał profesora.
- Trzech.
- A mają co jeść?
- Jest jeszcze szynka z żubra – odparł profesor.
W tłumie rozległy się okrzyki:
- Fenomenalne! Mają szynkę! To jakaś znakomicie zaopatrzona wyprawa!”

Tak, niewątpliwie „Gąbka i latające talerze” ma wszystko, czego potrzeba dobrej książce.

Dobrzy i źli bohaterowie są? Są.
Dobrzy, to oczywiście wymieniona na wstępie czwórka. Zmilczę tu fakt, iż według nowoczesnych kryteriów Smok mógłby zostać przesunięty do grona tych drugich, gdyż – o zgrozo! – najbardziej na świecie lubi pykać sobie fajeczką i przesiadywać całe dnie w szlafroku.
Źli natomiast, to kapitalistyczny krwiopijca i wyzyskiwacz, bogaty gangster z Barpiwonii (o której i tak wszyscy wiedzą, że to te zgniłe Stany Zjednoczone) Joe Pietruszka i jego wierni pomagierzy: Billy, Killy i Sally.

Mrożące krew w żyłach obrazy walki dobra i zła, pościgi i dramatyczne zwroty akcji są? Są.
Zarówno siedmiolatek, jak i jego Matka z zapartym tchem czytali o nadajnikach podsłuchowych sprytnie umieszczanych w tajnych miejscach, tajemniczych luksusowych limuzynach, ciosach rowerową pompką oraz brawurowym pościgu przy użyciu furgonetki do przewozu mebli.

Trochę liryzmu i trochę śmiechu jest? Jest.
Pagaczewski – zapalony podróżnik i popularyzator turystyki (poza cyklem o Gąbce napisał jeszcze m.in. kilka przewodników krajoznawczych) – zmyślnie wplótł w fabułę liczne – wcale nie nudne – opisy przyrody, opiewając piękno Tatr i Bieszczad (choć zarazem dostrzegając niekorzystne zmiany, jakie zaszły od VIII wieku, w tym zwłaszcza pojawienie się smogu, z którym poradzić może sobie tylko smok). Do tego dodał kilka zgrabnych wierszyków (debiutował w latach 30-tych właśnie zbiorem wierszy). To wszystko przeplótł jednak takimi opowieściami jak ta o morskim chrzcie Joe Pietruszki, przekraczającego po raz pierwszy równik, przy której Siedmiolatek nie mógł się zdecydować czy pęknąć ze śmiechu, czy też chłodzić odmalowujące się z emocji wypieki na twarzy.

Elementy tajemnicze i nadprzyrodzone są? Są.
Już objawiona na samym początku tajemnicza podróż w czasie dostarcza wystarczająco emocji, choć muszę przyznać, że bohaterowie przyjmują ją nader spokojnie.
„-Twój podpis jest krótki – rzekł z zazdrością kucharz. – Ale ja mam dłuższe nazwisko. Początkowo podpisywałem: Bartłomiej Bartolini, potem Bartolini, a pod koniec stawiałem tylko dwie literki: B.B.
- Zupełnie jak Brigitte Bardot – uśmiechnął się na to książę.
- A kto to taki?
- Nie pamiętasz? Aktorka filmowa. Występowała już w pierwszych latach mego panowania.”

Oczywiście jednak najważniejszym takim elementem są zapowiedziane już w tytule i baaaardzo długo oczekiwane latające talerze. Jak się zresztą okazuje, całkiem swojskie, bowiem obsadzone przez załogę noszącą dźwięczne imiona: Javoks, Siluks i Castrol.

Gdy więc do tego wszystkiego dodać sprawne pióro oraz inteligencję autora, który wierzy, iż inteligentni są także jego czytelnicy, pozostaje wyłącznie żałować, że cykl skończył się na trzech pozycjach („Wyprawa na Rodos” to już jednak nie to).

Aha. Gwoli wyjaśnienia i na wszelki wypadek. Wyrażony wyżej żal oznacza, iż szkoda że dalszego ciągu nie napisał Stanisław Pagaczewski. Uwaga wydaje się być konieczna, gdy zważyć iż czwartą część przygód Baltazara Gąbki pisze właśnie zięć autora, pan Czesław Białczyński. Bardzo mi przykro, ale po zapoznaniu się z opublikowanymi rozdziałami osobiście wolę żałować niż żal ów koić.

Stanisław Pagaczewski „Gąbka i latające talerze”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.
Ilustrował Alfred Ledwig.




niedziela, 7 października 2012

Nie mam czasu na blogowanie, czyli będzie o Młodszym


Ponieważ Matka ostatnimi czasy mocno zarobiona, a w związku z tym nie czytająca i nie pisząca, Młodszy – zaniepokojony blogowymi statystykami z ostatnich dni – postanowił ją nieco zainspirować. Poniżej niewielka próbka z zaledwie ostatnich 24 godzin.

Niedzielna msza dla dzieci przygotowujących się do komunii. Młodszy w charakterze mocno ruchliwej osoby towarzyszącej.
Ksiądz (łagodnie przemawiając z ambony): a teraz dzieci, przygotujcie różańce do poświęcenia.
Młodszy (niecierpliwie z ławki): mamo, no daj mi mój księżaniec!

Jakiś czas później, ta sama msza.
Organista (gra i śpiewa, niestety jak zwykle umiarkowanie wyraźnie): „… pełna łaski…”
Młodszy (krzycząc w momencie, gdy organista i wierni nabierają tchu przed kolejną frazą): ja też lubię kiełbanaski!

W domu, wieczorem. Rodzice wyczerpani po całym dniu tłumaczenia Młodszemu, że absolutnie nie należy dłubać w nosie, a już na pewno nie w miejscach publicznych.
Młodszy (do ojca, z właściwym sobie luzem): Tatooo, a czy mógłbym mieć nos na czubku głowy?
Ojciec (zdecydowanie): Nie.
Młodszy (melancholijnie): Szkoda, bo gdybym miał nos na głowie, to mógłbym tak robić praktycznie grzebieniem – no wiesz, czesać się i od razu zabierać kozy…




wtorek, 2 października 2012

K. Varga "Nagrobek z lastryko", czyli list do Pisarza


Drogi Panie Krzysztofie Varga!

W pierwszych słowach mego listu pozdrawiam Pana serdecznie i zapewniam o mej szczerej sympatii do Pana osoby, wiem że takie pozdrawianie to obciach, ale przez wzgląd na moją sympatię do Pana proszę mi to wybaczyć. Z pewną taką nieśmiałością chciałam też nadmienić, że bardzo lubię czytać Pana felietony w Dużym Formacie, odkąd się tam pojawiły ukoiły nieco mój żal spowodowany zniknięciem jolek, wprawdzie to zupełnie inna bajka, ale zawsze żal mniejszy.
Gdyby zapytał mnie Pan, co lubię w Pańskim pisaniu, powiedziałabym, że frazę, dowcip, sposób patrzenia na rzeczywistość lekko cyniczny, powiedziałabym to oczywiście wtedy, gdyby mnie Pan zapytał, jednak Pan mnie pewnie nie zapyta, bo skąd mnie, szeregowego czytelnika.

Kiedy więc wzięłam do ręki „Nagrobek z lastryko”, nie, nie kupiłam, przepraszam, nie dałam Panu zarobić, ale wypożyczyłam z biblioteki, więc kiedy go wzięłam i przeczytałam ekstatyczne recenzje z tyłu okładki, od razu pomyślałam, że będzie dobrze, bo przecież napisali, że tu spotkały się wszystkie najlepsze cechy Pana pisarstwa: „szlachetna melancholia, głęboka ironia, stylistyczna dyscyplina”. W życiu bym tak tego nie ujęła, ale Dariusz Nowacki, który na łamach Gazety pisze tylko pozytywne recenzje Pana książek, pewnie lepiej się na tym ode mnie zna. Tak więc, kiedy wzięłam tę książkę do ręki, byłam pełna nadziei i oczekiwań, zwłaszcza że to miała być powieść futurystyczna, a ja lubię powieści futurystyczne, bardzo lubię. I powiem Panu nawet, że jakiś czas było dobrze, czytałam w zachwycie, podziwiając celność Pana spostrzeżeń na temat życia na początku XXI wieku, wynotowując co trafniejsze uwagi i żałując, że to nie z mych ust padły. Bo i pomysł miał Pan przedni, powiem Panu, żeby akcję umieścić w roku 2071 i przedstawić nam czasy, w których teraz żyjemy retrospektywnie, z pozycji dwóch pokoleń do przodu. To daje właściwy dystans, stwarza pole do popisu, można wyśmiać to co nam się nie podoba w naszym życiu i zadumać nad tym, co nas w nim smuci, a zarazem puścić wodze fantazji, tworząc świat, który być może stworzymy naprawdę, który niekoniecznie będzie nowy i wspaniały. Tak więc przez pierwsze kilkadziesiąt stron zaśmiewałam się nad samą sobą, czasem tylko łapiąc się na tym, że te kilka lat które dzieli mój i Pana rok urodzenia, to jednak dużo. Niby nawet nie dekada, ale to dużo, to zmienia perspektywę, powiem Panu, rocznik 1968 to jednak nie mój rocznik, może dlatego nie wszystko rozumiem, może tak, ale z drugiej strony, to trochę ryzykowne pisać dla tak wąskiego grona odbiorców, może jakieś ostrzeżenie dać na okładce, albo chociaż legendę w środku, byłoby lepiej, naprawdę. Czytałam więc o Pana rówieśnikach, a moich prawie rówieśnikach babci Annie i dziadku Pawle i czasem odnajdowałam w nich siebie, a czasem nie, czytałam o ich córce i zdumiewałam się nieco, czytałam o ich wnuku, urodzonym w roku 2038 i przestawałam rozumieć cokolwiek, choć byłam ciekawa do czego to doprowadzi. I powiem Panu, że ja naprawdę lubię Pana styl, Pana frazę, ale jak się to poczyta dłużej, to męczy nieco, i ja nie wiem, jak to się stało, ale czytałam Pana książkę wieczorami, bo w dzień nie mam czasu, i ja bardzo Pana przepraszam, ale co wieczór powtarzało się to samo. Ja naprawdę dawno nie zasnęłam nad żadną książką, ostatni raz chyba nad podręcznikiem prawoznawstwa, a tu kilka wieczorów z rzędu to samo, dziub, dziub. Ale następnego wieczora podnosiłam się jak Feniks z popiołów i znów próbowałam, naprawdę, niech Pan uwierzy. Ja nie wiem dlaczego tak się działo, bo przecież i fraza mi się podoba, i dowcip, i cynizm, i złote myśli sobie notowałam, jak na przykład tę, że „wyuczonym zawodem mojej matki był zawód co do mnie”, no naprawdę, sam to Pan wymyślił? I podziwiałam, że opisując w 2007 roku klęskę polskiej reprezentacji w piłce nożnej podczas mistrzostw świata gdzieś w połowie XXI wieku, w meczu otwarcia z Botswaną, otarł się Pan o profetyzm, Varga wieszczem, ludzie czy słyszycie?! Ale to nic nie pomogło, ja bardzo przepraszam, ciągle co wieczór to samo, dziub i dziub.
Ale ja się nie poddaję, naprawdę, a już na pewno nie jeśli chodzi o mojego ulubionego felietonistę, a poza tym Prawdziwi Znawcy Literatury, nie taki byle ktoś jak ja, którzy w 2008 roku nominowali Pana za tę książkę do nagrody Nike, ba! wynieśli Pana aż do grona finalistów, nie mogą się mylić, więc powiem Panu co wymyśliłam, co okazało się zbawienne. Wzięłam Pana książkę do fryzjera mianowicie. Tak, proszę się nie śmiać, naprawdę, to chyba najlepiej pokazuje mój nabożny stosunek do Pana, że pomimo iż mogłam spędzić dwie i pół godziny na lekturze prasy kolorowej, uzupełniając elementarne braki w wiedzy kto z kim i dlaczego, a kto z kim już nie i co w związku z tym, wzięłam ze sobą właśnie Pana książkę. Powiem Panu szczerze, że fryzjer to traktował mnie tego dnia inaczej niż zwykle, pewnie myślał, że to o grobach, a kto normalny czyta o grobach u fryzjera, ale ja się nie zrażałam, bo dla Pana jestem skłonna do poświęceń. I kiedy tak siedziałam w oparach amoniaku, to im dłużej siedziałam, tym bardziej mi się Pana książka podobała, i chichotałam się nawet na tym fotelu fryzjerskim, i tak teraz myślę, że to może być Pana wina, że z jednej strony mam trochę krzywo włosy obcięte, bo fryzjer chciał się mnie szybciej pozbyć, bo się bał wariata, ale nic to, te chwile, kiedy rozumiałam Pana prozę wszystko mi wynagradzają.
I tylko mam prośbę na przyszłość. Bo wie Pan, z tą farbą to nie można tak długo siedzieć, a włosy to ma się tylko jedne i skórę na głowie też. Więc jakby Pan w przyszłości mógł tak trochę zwięźlej, tak ze 100 stron, góra 150, to ja dam radę przeczytać przez te dwie godziny, bo ja naprawdę szybko czytam, proszę Pana.
Mając powyższe na uwadze, licząc na pozytywne rozpatrzenie mojej prośby, pozostaję z szacunkiem i poważaniem,

                                               momarta. 

 Krzysztof Varga, "Nagrobek z lastryko", wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007.