Nic tak nie leczy człowieka
ze smutku i zadumy, jak kontakt ze służbą zdrowia.
Po
dzisiejszym, kolejnym z cyklu (i niestety na pewno nie ostatnim) spotkaniu z
przedstawicielami tejże, pomna także wczorajszej dyskusji u Beznadziejnie Zacofanego w Lekturze, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i zawczasu
pomyśleć o jakimś skromnym, acz godnym epitafium.
Jako
jednak, że za patosem nie przepadam, postanowiłam nie czerpać natchnienia z
polecanych przez ZWL rzymskich wzorów (skądinąd bardzo ładnych, lecz przeraźliwie
smutnych) i wybrałam pełną purnonsensu książkę Anny Bikont i Joanny Szczęsnej.
Autorki
wykonały niewątpliwie olbrzymią pracę, przekopując się przez szereg źródeł –
zarówno polsko-, jak i anglojęzycznych. Opisały również podjętą przez siebie
onegdaj (na łamach „Gazety Wyborczej”) próbę wskrzeszenia owego gatunku poprzez
wciągnięcie czytelników do epitafiumowej zabawy (nie, to nie jest oksymoron!).
Wśród
twórców epitafiów wymieniane są same znakomite nazwiska: Tuwim, Hemar, Burns,
Lec, Fredro, Morsztyn, Szczepkowski, Barańczak, Szymborska.
W
książce znajdziemy między innymi:
- „prawdziwe” epitafia, pochodzące podobno z polskich, ale i zagranicznych
nagrobków:
„Tutaj
nieszczęsny małżonek mój leży,
Co
stracił życie przez upadek z wieży.
Ten,
komu znana wysokość tej wieży,
Łatwo
głębokość mego smutku zmierzy.”
lub
„Ot
tobie masz!
Umarł
ojciec nasz.”
- epitafia układane dla zabawy, dla osób
jeszcze w najlepsze żyjących:
„Tu
leży Minkiewicz Janusz.
Nie
budź go, o Panie!
Kminek,
piołun, anyż.
Wytrzeźwieje.
Wstanie.” Stanisław Jerzy Lec
lub
„Tu leży
Andrzejewski Jerzy
Położył się
na ament
przez popiół
i diament.” Tadeusz Kwiatkowski.
- Niektóre
z nich są niemiłosiernie złośliwe:
„Zmarł
Iwaszkiewicz Jarosław:
Prawdą a
Bogiem,
Ty go,
Partio, błogosław”
Krzyżyk na
drogę.” Jan Brzechwa,
- inne
po prostu śmieszne:
„Tutaj
leży chemik Dezydery,
Który
wypił aż po same dno
Pełne
wiadro H2SO4
Myśląc,
że to zwykła H2O.” Julian Tuwim
-
część stanowi znakomite ćwiczenia z
języka:
„P.Lansing,
amerykański podsekretarz stanu,
Zasnął w
Panu.
Postawili
mu pomnik cały z lazuli lapis
I napis:
„Tu leży
amerykański podsekretarz stanu p. Dansing,
Były rym do
słowa dansing”.” Marian Hemar,
- są
wreszcie epitafia dla poszczególnych zawodów.
I
tu – ze szczególną dedykacją dla redaktorów:
„W
walce z bykami byliśmy sami.
Krulowo
Świenta mudl się zanami.”
Ale
żeby nie było, żem tendencyjna, jest i coś dla prawników:
„Dziw
nad dziwy,
Cud
prawdziwy,
Tu
leży prawnik, co był uczciwy.”
Na
zakończenie coś, co – po lekkich zmianach – znakomicie nadawałoby się na moje
epitafium dziś właśnie:
„Tu
leży ciało Emilii Brawo,
Sygnalizowała,
że skręci w lewo, a skręciła w prawo.”
I tu wyjaśnienie: kiedy wychodzi się z Kliniki
Okulistycznej, zasadniczo powinno się przewidzieć, że wsiadanie do samochodu
grozi… na szczęście tylko kolizją.
W
zaistniałej sytuacji nie pozostało mi nic innego, niż tylko sklecić epitafium
samodzielnie. Cóż, do Hemara mi daleko, więc tymczasem pozostaje tylko takie
oto:
Tu leży
momarta
(w tym
stanie już grzechu niewarta).
Anna Bikont, Joanna Szczęsna „Epitafia czyli uroki
roztaczane przez niektóre zwłoki”, Prószyński i spółka, Warszawa 1998.
Kiedy
nasze dzieci stają wystarczająco duże, żeby zacząć z nimi rozmawiać o rzeczach
smutnych i prawdziwych?
Kiedy
czas już przestać cenzurować bajki poprzez wybieranie tylko tych, w których
wszyscy żyją długo i szczęśliwie?
Czasem
mam wrażenie, że świat dzieci dzieli się na dwie krańcowo różne krainy.
Tę,
do której trafiają dzieci, na które rodzice chuchają i dmuchają, kochają, tulą,
edukują, chronią, często przesadnie.
I
tę, w której dzieci muszą bardzo wcześnie poradzić sobie z życiem. Bo albo nikt
nie chce na nie chuchać i dmuchać, albo chce, jednak wskutek splotu zdarzeń nie
może tego zrobić.
Wojna.
Śmierć.
To
przecież nie są tematy dla dzieci.
Kiedy,
po długich wahaniach, przekonana przez Anię z „Poza rozkładem”, przyniosłam do
domu książkę Pawła Beręsewicza „Czy wojna jest dla dziewczyn?”, mąż stwierdził,
że zwariowałam. Z kolei mój starszy syn oświadczył, że on na pewno nie będzie
czytał o żadnej wojnie, bo na wojnie ludzie umierają i to jest smutne, a on nie
chce być smutny.
Matka
potwór, chce czytać dziecku o wojnie.
Czytaliśmy
pomału. To Starszy decydował ile chce usłyszeć danego dnia. Zawsze też
rozmawialiśmy o tym, co usłyszał. Na niektóre pytania ciężko było mi
odpowiadać; nie zawsze wiedziałam, czy powiedzieć mu to, co chce usłyszeć, czy
może jednak już tym razem co innego. Kilka razy powiedział, że już nie chce
dalej czytać tej książki.
-
Dlaczego, synku?
-
Bo się boję. Bo nie chcę, żeby jej tata umarł.
Ja też tego nie chcę synku, gdybyś
wiedział, jak bardzo tego nie chcę. Ale – w odróżnieniu od Ciebie – już wiem,
że nie jestem wszechmogąca.
Jeśli
można mówić o „dobrej” książce na początek czytania i rozmawiania z dzieckiem o
smutnych sprawach, to jest to właśnie ta książka.
Paweł
Beręsewicz pokazał w niej całkiem inną twarz. Uważam, że nikt nie napisałby tej
historii lepiej od niego. Zrobił to w sposób prawdziwy, z szacunkiem dla
młodego czytelnika, ale nie przekraczając pewnych granic. Opowiedział bowiem o
świecie widzianym z perspektywy dziecka – jest to bardzo zły świat, świat
drugiej wojny światowej, kiedy nagle zburzone zostaje wszystko, co znane,
dobre, bezpieczne. Widzimy tyle, ile widzi dziecko, główna bohaterka, Ela. Nie
ma epatowania śmiercią, krwią, świstem pocisków. Są wątki żartobliwe, bo przecież wybuch wojny nie powoduje odebrania ludziom poczucia humoru. Nie wszyscy jednak przeżyją.
To jest wojna, synku.
Historia jest też znakomicie zilustrowana przez Olgę Reszelską. Nie ma tu za dużo
koloru, choć nie są to też nazbyt w takiej sytuacji oczywiste czarno-białe
ilustracje. Widziałam, że mojemu synowi bardzo się podobały i chyba pomagały mu
udźwignąć to, co słyszał.
To
jest prawdziwa historia. To wszystko przydarzyło się naprawdę pani Elżbiecie Łaniewskiej-Łukaszczyk, „Czarnej Elce”, o której nie zapomniano wspomnieć na
ostatniej karcie. Mój syn wiele razy podczas lektury pytał mnie, czy to
zdarzyło się naprawdę – dzięki temu miałam dla niego gotową odpowiedź.
Koncepcja
książki powstała w Muzeum Powstania Warszawskiego. O Powstaniu nie ma tu
wprawdzie mowy, ale to bez znaczenia. O ile do tej pory miałam wątpliwości co
do idei przekazywanych dzieciom w budynku tego Muzeum (kamienieję na sam dźwięk
zwrotu „mały powstaniec”), o tyle teraz nie mam wątpliwości, że robią rzeczy
ważne i potrzebne.
I
jeszcze jedno.
Dziś
mały chłopiec w wieku mojego syna stracił swoją mamę.
Bardzo
mnie to boli, nie godzę się z tym, ale wiem też, że to jest życie.
Nie
da rady uchronić przed nim naszych dzieci.
Paweł Beręsewicz "Czy wojna jest dla dziewczyn?", Wydawnictwo Literatura, Łódź 2011.
Po
ostatniej dyskusji na blogu Czytanki Anki, jadąc siłą rozpędu, poza „Kongresem
futurologicznym” przeczytałam jeszcze zamieszczoną w tym samym zbiorze „Maskę”.
I
w ten to sposób odnalazłam odpowiedzi na kilka zgłaszanych przez lemosceptyków
wątpliwości.
-
A u Lema to nie ma w ogóle kobiet i o kobietach!
Fakt,
w zasadzie to prawda. Ale proszę bardzo – po początkowym, krótkotrwałym
zamieszaniu z płcią wyrażającego się bezosobowo narratora („powiększałom się i rozpoznawałom siebie”, „leżałom”), okazuje
się, że główną bohaterką „Maski” jest kobieta. I to piękna kobieta – na tyle
piękna, że sam jej widok razi niczym gromem ważną personę w Królestwie,
szlachcica Arrhodesa. Co więcej, kobieta ta umiejętnie używa typowo kobiecych
sztuczek: a to upuści wachlarz, a to spłonie rumieńcem, a to rzuci od
niechcenia wyjątkowo celną i inteligentną uwagę.
Aby nie psuć owej miłej kobietom wizji, napomknę więc tylko
małym druczkiem, że w dalszej części owa kobieta w niepokojący sposób upodabnia
się do modliszki…
-
A u Lema to tylko jakieś dziwne stwory, kosmos i futurystyczne wizje!
Osobiście
nie uważam tego za wadę, rozumiem jednak iż nie wszyscy się w tym odnajdują.
Proszę więc bardzo, chwyćcie za „Maskę”!
Rzecz
dzieje się bowiem wprawdzie nie wiadomo gdzie, może w kosmosie, a może nie,
miejsce to jednak przypomina Ziemię i to taką okołośredniowieczną (może
renesansową?) Mamy króla, zamek, ucztę, królewskie ogrody, karetę ze
stangretem, a nawet niezbędnych w takim entouragu mnichów.
Uwaga,
uwaga! Bardzo długo nie ma też żadnych dziwnych stworów! Co więcej, kiedy
takowy wreszcie się pojawia (grubo po połowie), to tylko jeden, więc naprawdę,
każdy da radę!
-
A z tym językiem Lema, to ratunku, naprawdę, bo ileż można czytać ze
słownikiem?
Jak
okazało się na przykładzie „Kongresu futurologicznego”, dla części czytelników
eksperymenty językowe Lema okazują się na dłuższą metę męczące. Z jednej bowiem
strony inwencja autora zachwyca i zdumiewa, jednak z drugiej, nieostrożnie
dawkowana, przytłacza.
A
oto w „Masce” eksperymentów językowych brak (poza wspomnianą na wstępie
króciutką etiudą z użyciem „ono”). Napisana jest przy użyciu słów stosunkowo
prostych, zrozumiałych; kiedy trzeba nieco archaicznych, zaś w innej sytuacji
nowoczesnych. Być może dzięki temu opowieść wciąga; język równoważy bowiem
męczącą narrację prowadzoną w pierwszej osobie.
-
A poza tym gdzie głębia? Gdzie psychologia postaci?
Prawda,
zazwyczaj Lem nie opisuje uczuć i odczuć, stanów emocjonalnych bohaterów. Tu
jednak mamy pełną ich gamę. Narratorka opowieści w miarę pogłębiania wiedzy o samej
sobie (kim jestem? skąd się wzięłam i po co?), ujawnia nam też coraz szerszą
paletę uczuć. Ostatecznie obserwujemy walkę pomiędzy dobrym a złym pierwiastkiem
w niej, którą wygrywa… No właśnie.
Dodam
tylko, że jako osobie często rumieniącej się niczym dzierlatka, najbardziej
przypadł do gustu taki oto fragment:
„I uśmiechnęłam się, och, nie kusząco
ani uwodzicielsko, ani promiennie. Uśmiechnęłam się tylko dlatego, gdyż
poczułam, że się rumienię. Ten rumieniec nie był naprawdę mój, wpłynął mi na
policzki, ogarniał mi twarz, zaróżowił płatki uszu, co wybornie czułam (…); z
rumieńcem tym nie miałam nic wspólnego, był tegoż pochodzenia, co wiedza, która
wstąpiła we mnie na progu aali, za pierwszym krokiem na jej lustrzaną gładź– ten
rumieniec zdawał się częścią dworskiej etykiety, tego co właściwe, podobnie jak
wachlarz, krynolina, topazy i uczesanie.”
A
teraz proszę, kto podejrzewał Lema o takie zdania?
„Maskę”
pochłonęłam na raz (co nie jest specjalnie trudne – w moim wydaniu zajmuje
ledwie 52 strony).
Chyba
najbardziej spodobała mi się w niej jej mroczna atmosfera, niczym z powieści
grozy. Atmosfera kojarząca mi się z moim chyba najbardziej ulubionym filmem –
„Łowcą androidów” Ridleya Scotta. Filmem, będącym ekranizacją powieści Philipa
K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach”. Obie te historie w
zasadzie opowiadają zresztą o tym samym – o sztucznej inteligencji i jej
granicach lub braku takowych. Opowieść Lema wydaje mi się jednak – mimo wszystko
– bardziej optymistyczna, niż opowieść Dicka.
Sam
autor zdaje się, że wysoko cenił ten utwór. Kiedy bowiem na początku tego wieku
tworzono antologię jego opowiadań „Fantastyczny Lem” i przyznano mu prawo
ostatecznego głosu co do treści zbioru, wykreślił inne opowiastki, wyżej
ocenione przez czytelników, w to miejsce zamieszczając właśnie „Maskę”.
Dopiero
pisząc tę notkę, dowiedziałam się, że „Maska” została zekranizowana. Uczynili
to całkiem niedawno, w łódzkim studiu Semafor bracia Quay.
Niestety,
nie widziałam całości, ale fragmenty z trailera dobrze oddają – moim zdaniem –
atmosferę opowiadania.
A
muzykę do filmu napisał Krzysztof Penderecki, więc – jeśli nie z zamiłowania do
Lema, to chociaż ze snobizmu – przeczytajcie „Maskę”.
Stanisław Lem "Kongres futurologiczny. Maska", Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1983.
Środek tygodnia, siódma rano, mała
ciasna łazienka.
W środku miotająca się Matka (wiadomo, zęby, rzęsy, te sprawy)
oraz wyluzowany Młodszy, rozświergolony jak szczygiełek, bo właśnie zapragnął
poczuć bliskość i w tym celu wygrzebał się z łóżka o pół godziny wcześniej niż
powinien.
Na scenę wkracza trzeci bohater: Wkurzony Starszy.
Starszy jest wkurzony, gdyż właśnie musiał wstać (ma do szkoły na
8.00), a wczoraj czytał do późna (sam!) emocjonującą i niezwykle edukacyjną
książkę z serii "Lego Ninjago".
Starszy(warcząc i gryząc): Nie lubię szkoły,
nie lubię! Ten, kto wymyślił szkołę jest idiotą! Nie będę mył zębów! Nie
wysikam się! Wracam do łóżka!
Młodszy(spoglądając na niego ze zdziwieniem, acz z
dużą dozą empatii): Mamo, chyba musisz go przytulić.
Starszy(gwałtownie): Nie, nie chcę
przytulania! Przytulanie jest głupie! Szkoła jest głupia! Wszystko jest głupie!
Młodszy(kiwając głową, z filozoficzną zadumą):
To może zrób kupę!
Nie
jest zbyt drogie (+/- 30 złotych, zależnie od miejsca), a do tego za dodatkową
opłatą można zaaplikować sobie przedłużenie działania (na płycie CD).
Niestety,
trzeba się spieszyć, bo działa miejscowo, a do tego efemerycznie.
Zapewnia
uderzeniową dawkę energii i (skutek uboczny) chrypkę.
Pozwala
wykopać w dal stany depresyjne i wyrzucić inne złe emocje.
Także
wielbiciele słowa poczują się usatysfakcjonowani (na tyle, na ile zrozumieją,
dlatego wskazany jednak zakup płyty): krótko, zwięźle i w samo sedno (jak
zwykle).
Przetestowane
na mnie. Tu byłam!
Od
wczoraj mogę góry przenosić; ba! może nawet chwycę czym prędzej za „Wojnę i
pokój” i wreszcie przeczytam, pókim silna?
Ostatnio albo o problemach
mężczyzn po czterdziestce, albo kobiet bez macicy.
Nie jestem ani jednym, ani
drugim, więc skąd mi się to bierze?
"Proszę się nie rozłączać" wzięłam z
bibliotecznej półki, gdyż po przeczytaniu „Laski nebeskiej” Szczygła odczuwałam
braki w wykształceniu, jeśli chodzi o literaturę czeską.
Obermannová pisze w miarę
lekkim piórem, dotykając paru kwestii.
Co czyni kobietę kobietą?
Kiedy kobieta jest
szczęśliwa?
Kim jest Idealny Mężczyzna?
Co ludzie robią w
małżeństwie?
„(…) po grecku macica to hystéra. Mądrzy starożytni
Grecy sądzili, że właśnie z jej powodu kobiety są histeryczne. I że
histerycznym kobietom najlepiej wyciąć macicę. Kto wie, na wszelki wypadek może
i wszystkim.
- A co należałoby wyciąć histerycznym mężczyznom? –
zapytała Eliszka swojego lekarza. Ponoć nawet się nie uśmiechnął.”
(I. Obermannová, „Proszę się nie
rozłączać”, Wyd. Literackie, Kraków 2007, str. 7-8)
Pytanie o istotę
kobiecości/męskości. Czy to tylko płciowość, zdolność płodzenia czy coś więcej?
„Ludzie traktują szczęście jako coś w rodzaju domu –
że można je urządzić, że można na nie zarobić, że jeśli się sprężą i natężą, to
logiczne że ono nadejdzie. Więc są zabiegani, sprężają się, harują, natężają do
bólu, wygrywają, są niemal doskonali, a tu nic, szczęście nie nadchodzi.”
(Ib., str. 130)
A jeśli nie tak, to jak?
Jak to zrobić, żeby być szczęśliwym?
„(…) Małżeństwo to okropna nuda.
- Zgoda. Tylko dlaczego nie rozmawialiśmy o tym
wszystkim wtedy?
- Nie mam pojęcia – rzekł Krzysztof. – Nie istnieje
tu żadne rozsądne wyjaśnienie. Samo małżeństwo to przedziwna sprawa, dwoje
dorosłych ludzi zachowuje się jak para debili.”
(Ib., str. 103)
Coś w tym jest,
niewątpliwie.
Jednak nie przekonuje mnie
ta historia.
Niby
postępowa i perwersyjna (sekstelefon – nie zdradzam tu żadnej tajemnicy,
napisali to na okładce), ale z obrzydliwie happyendowym zakończeniem.
Niby
o wyzwolonych kobietach, ale tak naprawdę guzik prawda.
Coś
mi nie gra.
Nazwisko
Obermannová coś mi mówi.
Biorę
do ręki „Laskę nebeską”, szukam.
Rozdział
„O tym, jak Havla lubiły wszy”
„Autorka najnowszego czeskiego hitu
(2011) ujawnia, że (…) Havel (…) miał z nią pozamałżeński romans. Hit ma tytuł
„Tajna książka” (a powinien: „Nędzna operetka”, wyszedł we wrześniu, dzień
przez 75. urodzinami eksprezydenta.
Książkę napisała niewolnica prawdy.
Nazywa się Irena Obermannová (49 lat), jest autorką wydanego u nas
„Dziennika szalonej mężatki”, żyje z pisania scenariusza do najpopularniejszej
czeskiej telenoweli.”
Czyżbym
jednak podświadomie zapamiętała to nazwisko? Nie wiem, może.
Nie
lubię osądzać autorów podług ich prawdziwych czynów, ale Obermannová wyjątkowo
mi nie pasuje. Parę trafnych spostrzeżeń i sprawne pióro, to za mało żeby mnie
przekonać.
Zalecenie
autorki poczynione na wstępie:
„Tę książkę czyta się najlepiej na
czerwonej kozetce”.
Pardon,
takiej nie posiadam. I dobrze mi z tym.
Irena
Obermannová „Proszę się nie rozłączać”, Wyd. Literackie, Kraków 2007, tłum. Jan
Stachowski.
Bez
obaw, ten wpis nie służy tylko zrealizowaniu marzenia wystąpienia w twórczym
duecie z Williamem S., choć – cóż tu kryć – było miło!
Słowa
są dla mnie bardzo ważne. Od pięknych rzeczy bardziej lubię piękne słowa.
„Kiedyś pani nocna mówiła, że po
przedmiotach ich poznacie, a nie po słowach; słowa bywają złudne, dla
niepoznaki lub dla zmylenia, albo dla świętego spokoju, a przedmioty są do
zaspokojenia potrzeb, powszednich albo wyuzdanych, mówią o nas na pewno nie
wszystko, ale z pewnością wiele.”
[P. Adamczyk,
„Pożądanie mieszka w szafie”, str. 20]
Pod
tym zdaniem się nie podpiszę. I co z tego, że złudne? Co z tego, że czasem
obłudne? Słowa to najprostszy i najtańszy sposób na stworzenie szczęścia.
Nieważne, że czasem tylko na bardzo krótką chwilę, ważne że oto, ot tak, z
niczego powstaje coś.
Słowa
nazywają i konstruują nasz świat. Pozwalają go uporządkować, ale czasem mogą
też go zburzyć.
To
przy pomocy słów uczymy nasze dzieci, słowami uwodzimy, czasem ranimy.
Każdy
umie używać słów, jednak nie każdy wie, że nie chodzi o byle jakie słowa.
Mnie
słowa otaczają od zawsze. Są moim afrodyzjakiem, ale i najlepszym
pocieszycielem. Dobrze dobrane słowa użyte we właściwym momencie.
Przy
pomocy słów stworzyłam wiele rzeczywistości, bardziej lub mniej realnych. Stale
się uczę, aby wiedzieć kiedy użyć ich więcej, kiedy mniej. Wiem, że istnieje
szereg języków – innego używam tutaj, innego w domu, innego w pracy. Nie
wszystkie z nich są prawdziwe, ale każdy czemuś służy.
O
książce Piotra Adamczyka napisano już całkiem sporo, zważywszy na to, iż
dopiero przed miesiącem ukazała się w księgarniach. Jedni lubią głównego
bohatera, inni nie; jedni mówią mądrze, że to „chick-lit” w męskim wydaniu (jak
ja uwielbiam te obcojęzyczne zwroty!), inni szukają odniesień, odwołań i
porównań – do Miauczyńskiego, Houellebecqa, Stendhala.
A
ja chciałam o słowach.
Bo
te słowa mnie zauroczyły, zachwyciły, ba! rozkochały w sobie. I tu nie chodzi o
akcję, fabułę czy – podążając za tytułem – pikantne fragmenty. Szczerze bowiem
powiedziawszy, problemy samotnych mężczyzn grubo po czterdziestce nie
interesują mnie nic a nic. Z kolei jeśli będę chciała poczytać o seksie, to bez
problemu znajdę kilka o wiele bardziej nabrzmiałych pozycji. Trochę też rozczarowało mnie zakończenie tej historii.
Pomimo
to zakochałam się.
Podobno
nikt dotąd nie opracował wzoru na miłość. Uniwersalnego może nie ma, ale ja
znam swój: weź garść słów, trochę poetyckich, trochę kolokwialnych i trochę
zwykłych, niczym się nie wyróżniających, wymieszaj to z sentymentem, ironią, żartem, dorzuć parę
głębszych przemyśleń. Zrób to jednak właśnie tak, jak w tej książce. I już. Będę twoja.
Pamiętaj, kompletnie nie interesuje mnie kim jesteś. Nie mam ochoty Cię bliżej poznać,
nie chcę wiedzieć jak wyglądasz. Tylko do mnie tak mów, tak pisz.
Być
może ta książka nie jest wielką literaturą. Chromolę to. Dla mnie ważne jest
to, że autor umie używać słów. Że stworzył przy ich pomocy tak wielowymiarowy
świat, który wessał mnie, mimo iż w czasie lektury wszystko sprzysięgło się
przeciwko nam. Zagrał u mnie na bardzo wielu nutach, poruszył emocje. Zazdroszczę
mu, jak cholera mu zazdroszczę, że tak potrafi.
W
przypadku tej miłości nie jestem zaborcza. Dopuszczam trójkąty, wielokąty i
inne figury geometryczne. Przeczytajcie.
Piotr
Adamczyk „Pożądanie mieszka w szafie”, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk
2012.
Tak
się złożyło, że za młodu nie czytałam książek o Baltazarze Gąbce i jego
przyjaciołach. Nie wiem dlaczego, tak jakoś wyszło.
Teraz
nie mogę więc snuć wspominkowych opowieści, porównując wrażenia „przed” i „po”.
Trochę szkoda, bo byłoby prościej znaleźć pomysł na tę notkę.
„Gąbka
i latające talerze” to ostatnia z części opowieści o przygodach wesołej
kompanii, której trzon zawsze stanowią cztery postacie: książę Krak, tytułowy
profesor Baltazar Gąbka, kucharz Bartłomiej Bartolini (mistrz sztuki kulinarnej
wszech czasów) oraz Smok Wawelski. Dobrnęliśmy do niej ze Starszym po
uprzedniej żmudnej lekturze pierwszych dwóch części. Żmudnej, gdyż przeczytanie
na głos łącznie blisko 600 stron wymaga od rodzica niezłej kondycji strun
głosowych oraz posiadania sporej ilości wolnego czasu. Jako zaś że i z jednym,
i z drugim u mnie krucho, lekko nie było.
Fabuła
„Porwania Baltazara Gąbki” i „Misji Profesora Gąbki” – pierwszej i drugiej
pozycji cyklu - jest znana chyba wszystkim osobom w moim wieku, choćby dlatego
że obie książki zostały w znakomity sposób sfilmowane. Kto nie oglądał tych
bajek na „dobranockę”, ręka do góry? No właśnie, nie widzę.
Trzecia
jednak część takiego zaszczytu się nie doczekała. Snute są na ten temat różne
domysły, których prawdziwości nie zamierzam dociekać. Najprostszym
wytłumaczeniem jest jednak takie, że ta część została napisana jako ostatnia
(drukiem ukazała się w roku 1979) podczas gdy serial telewizyjny był tworzony w
zupełnie innej epoce, w latach 1969-70. Nie można też jednak wykluczyć, że
przyczyną pominięcia tej części jako materiału na dobranockę był czas, w jakim
toczy się akcja. Oto bowiem Gąbka i towarzysze w tajemniczy sposób podczas
górskiej wędrówki przenoszą się w czasie i ze znanego im dobrze VIII wieku
trafiają do Polski, A.D. 1978. W czasie, gdy książka się ukazała, niewątpliwie
inaczej patrzono na bajki telewizyjne opowiadające o dawno minionych czasach
(choćby ich pierwowzór nie był wolny od aluzji), inaczej zaś na opowieść o tu i
teraz.
„Profesor nic nie odpowiedział, tylko
założył na nos okulary i pochylił się nad puszką. Przyświecając z bliska
latarką, odczytał znajdujący się na niej napis: MAKRELA W OLEJU AROMATYZOWANYM.
- Dobra rzecz – mlasnął Bartolini.
Profesor czytał dalej.
- Surowce: ryby, olej roślinny, ocet,
przyprawy… Spółdzielnia Pracy Rybołówstwa i Przetwórstwa Rybnego „Certa” w
Szczecinie… Cena jedenaście złotych, data produkcji…”
Tym
fragmentem pierwszego rozdziału Pagaczewski kupił mnie w całości. Tak, jestem
„paprykarzem” i się tego nie wstydzę! Moja lokalna tożsamość od zawsze opierała
się o dwa filary: „paprykarz szczeciński” oraz paszteciki. Skoro zaś pokochałam paprykarz
(produkowany początkowo przez szczeciński „Gryf”, a dopiero potem przez kogo
popadnie), to i pozostałe przetwory rybne w puszkach nie mogły pozostawiać mnie
obojętną. Makrela w oleju, śledzie w sosie własnym, skumbrie w tomacie, mniam!
Gdy
dodać jeszcze do tego fakt, iż mój pierwszy własny, prawdziwy i wyemitowany
reportaż zrobiłam właśnie w wymienionej przez Pagaczewskiego „Cercie” – czy ktoś
może się dziwić mojemu sentymentowi?
(Tu
mały wtręt, gwoli wyjaśnienia. Rzeczony reportaż został zrealizowany w zamierzchłych
czasach, gdy byłam głęboko przekonana, że moim powołaniem życiowym jest praca w
radiu i przez dwa lata byłam na tyle w tym przekonaniu przekonywująca, że nawet
pozwolono mi nosić mikrofon i magnetofon. Jako „młoda” byłam jednak wysyłana w
takie miejsca, w które nikomu innemu jeździć się nie chciało, np. do
spółdzielni „Certa”. Ach, cóż za pasjonujący materiał wtedy powstał! Kto wie,
może nawet jest gdzieś zachowany, głęboko w archiwum Polskiego Radia? Poniżej
zacytuję, co zapamiętałam:
Młoda
Reporterka: Ojej, a co to tam, takie duże?
Zdegustowany
Rybak: To sieci.
Młoda
Reporterka: Naprawdę? A co one tam robią?
Zdegustowany
Rybak: Wiszą.
Młoda
Reporterka: Ojej, a po co tam wiszą?
Zdegustowany
Rybak: Żeby wyschły.
Dalszego
ciągu nie zdradzam, żeby nie obniżać napięcia. Zapewniam jednak solennie, że ów
materiał naprawdę znalazł się na antenie; w razie potrzeby mogę przedstawić
świadków.)
Wracając
jednak do naszych baranów, czy raczej smoków; w dalszych rozdziałach książki
wprawdzie już więcej o „Cercie” nie było, jednak i tak czytając ją nieustannie
chichotałam. Próby wytłumaczenia Starszemu z czego właściwie się śmieję z
reguły kończyły się przy tym niepowodzeniem.
„Ktoś z nas musi zejść do schroniska
na Kondratowej i sprowadzić ratowników. A przez ten czas pańscy przyjaciele
będą sobie mogli przeczytać najnowszy numer „Przekroju”. Tam jest fajna
krzyżówka z kociakiem.
To mówiąc, cisnął w otwór zwinięty w rulon tygodnik.
- Ilu ich tam jest? – zapytał
profesora.
- Trzech.
- A mają co jeść?
- Jest jeszcze szynka z żubra – odparł
profesor.
W tłumie rozległy się okrzyki:
- Fenomenalne! Mają szynkę! To jakaś
znakomicie zaopatrzona wyprawa!”
Tak, niewątpliwie „Gąbka
i latające talerze” ma wszystko, czego potrzeba dobrej książce.
Dobrzy
i źli bohaterowie są? Są.
Dobrzy,
to oczywiście wymieniona na wstępie czwórka. Zmilczę tu fakt, iż według
nowoczesnych kryteriów Smok mógłby zostać przesunięty do grona tych drugich,
gdyż – o zgrozo! – najbardziej na świecie lubi pykać sobie fajeczką i przesiadywać
całe dnie w szlafroku.
Źli
natomiast, to kapitalistyczny krwiopijca i wyzyskiwacz, bogaty gangster z
Barpiwonii (o której i tak wszyscy wiedzą, że to te zgniłe Stany Zjednoczone)
Joe Pietruszka i jego wierni pomagierzy: Billy, Killy i Sally.
Mrożące
krew w żyłach obrazy walki dobra i zła, pościgi i dramatyczne zwroty akcji są?
Są.
Zarówno
siedmiolatek, jak i jego Matka z zapartym tchem czytali o nadajnikach
podsłuchowych sprytnie umieszczanych w tajnych miejscach, tajemniczych
luksusowych limuzynach, ciosach rowerową pompką oraz brawurowym pościgu przy
użyciu furgonetki do przewozu mebli.
Trochę
liryzmu i trochę śmiechu jest? Jest.
Pagaczewski
– zapalony podróżnik i popularyzator turystyki (poza cyklem o Gąbce napisał
jeszcze m.in. kilka przewodników krajoznawczych) – zmyślnie wplótł w fabułę
liczne – wcale nie nudne – opisy przyrody, opiewając piękno Tatr i Bieszczad
(choć zarazem dostrzegając niekorzystne zmiany, jakie zaszły od VIII wieku, w
tym zwłaszcza pojawienie się smogu, z którym poradzić może sobie tylko smok).
Do tego dodał kilka zgrabnych wierszyków (debiutował w latach 30-tych właśnie
zbiorem wierszy). To wszystko przeplótł jednak takimi opowieściami jak ta o
morskim chrzcie Joe Pietruszki, przekraczającego po raz pierwszy równik, przy
której Siedmiolatek nie mógł się zdecydować czy pęknąć ze śmiechu, czy też
chłodzić odmalowujące się z emocji wypieki na twarzy.
Elementy
tajemnicze i nadprzyrodzone są? Są.
Już
objawiona na samym początku tajemnicza podróż w czasie dostarcza wystarczająco
emocji, choć muszę przyznać, że bohaterowie przyjmują ją nader spokojnie.
„-Twój podpis jest krótki – rzekł z
zazdrością kucharz. – Ale ja mam dłuższe nazwisko. Początkowo podpisywałem:
Bartłomiej Bartolini, potem Bartolini, a pod koniec stawiałem tylko dwie
literki: B.B.
- Zupełnie jak Brigitte Bardot –
uśmiechnął się na to książę.
- A kto to taki?
- Nie pamiętasz? Aktorka filmowa.
Występowała już w pierwszych latach mego panowania.”
Oczywiście
jednak najważniejszym takim elementem są zapowiedziane już w tytule i baaaardzo
długo oczekiwane latające talerze. Jak się zresztą okazuje, całkiem swojskie,
bowiem obsadzone przez załogę noszącą dźwięczne imiona: Javoks, Siluks i
Castrol.
Gdy
więc do tego wszystkiego dodać sprawne pióro oraz inteligencję autora, który wierzy, iż inteligentni są także jego czytelnicy, pozostaje wyłącznie żałować, że
cykl skończył się na trzech pozycjach („Wyprawa na Rodos” to już jednak nie
to).
Aha.
Gwoli wyjaśnienia i na wszelki wypadek. Wyrażony wyżej żal oznacza, iż szkoda
że dalszego ciągu nie napisał Stanisław Pagaczewski. Uwaga wydaje się być
konieczna, gdy zważyć iż czwartą część przygód Baltazara Gąbki pisze właśnie zięć autora, pan Czesław Białczyński. Bardzo mi przykro, ale po zapoznaniu się z opublikowanymi
rozdziałami osobiście wolę żałować niż żal ów koić.
Stanisław
Pagaczewski „Gąbka i latające talerze”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.
Ponieważ
Matka ostatnimi czasy mocno zarobiona, a w związku z tym nie czytająca i nie
pisząca, Młodszy – zaniepokojony blogowymi statystykami z ostatnich dni –
postanowił ją nieco zainspirować. Poniżej niewielka próbka z zaledwie ostatnich
24 godzin.
Niedzielna msza dla dzieci
przygotowujących się do komunii. Młodszy w charakterze mocno ruchliwej osoby
towarzyszącej.
Ksiądz
(łagodnie przemawiając z ambony): a teraz dzieci, przygotujcie różańce do
poświęcenia.
Młodszy
(niecierpliwie z ławki): mamo, no daj mi mój księżaniec!
Jakiś czas później, ta sama msza.
Organista
(gra i śpiewa, niestety jak zwykle umiarkowanie wyraźnie): „… pełna łaski…”
Młodszy
(krzycząc w momencie, gdy organista i wierni nabierają tchu przed kolejną
frazą): ja też lubię kiełbanaski!
W domu, wieczorem. Rodzice wyczerpani
po całym dniu tłumaczenia Młodszemu, że absolutnie nie należy dłubać w nosie, a
już na pewno nie w miejscach publicznych.
Młodszy
(do ojca, z właściwym sobie luzem): Tatooo, a czy mógłbym mieć nos na czubku
głowy?
Ojciec
(zdecydowanie): Nie.
Młodszy
(melancholijnie): Szkoda, bo gdybym miał nos na głowie, to mógłbym tak robić praktycznie
grzebieniem – no wiesz, czesać się i od razu zabierać kozy…
W
pierwszych słowach mego listu pozdrawiam Pana serdecznie i zapewniam o mej
szczerej sympatii do Pana osoby, wiem że takie pozdrawianie to obciach, ale przez
wzgląd na moją sympatię do Pana proszę mi to wybaczyć. Z pewną taką
nieśmiałością chciałam też nadmienić, że bardzo lubię czytać Pana felietony w
Dużym Formacie, odkąd się tam pojawiły ukoiły nieco mój żal spowodowany
zniknięciem jolek, wprawdzie to zupełnie inna bajka, ale zawsze żal mniejszy.
Gdyby
zapytał mnie Pan, co lubię w Pańskim pisaniu, powiedziałabym, że frazę, dowcip,
sposób patrzenia na rzeczywistość lekko cyniczny, powiedziałabym to oczywiście
wtedy, gdyby mnie Pan zapytał, jednak Pan mnie pewnie nie zapyta, bo skąd mnie,
szeregowego czytelnika.
Kiedy
więc wzięłam do ręki „Nagrobek z lastryko”, nie, nie kupiłam, przepraszam, nie
dałam Panu zarobić, ale wypożyczyłam z biblioteki, więc kiedy go wzięłam i
przeczytałam ekstatyczne recenzje z tyłu okładki, od razu pomyślałam, że będzie
dobrze, bo przecież napisali, że tu spotkały się wszystkie najlepsze cechy Pana
pisarstwa: „szlachetna melancholia, głęboka ironia, stylistyczna dyscyplina”. W
życiu bym tak tego nie ujęła, ale Dariusz Nowacki, który na łamach Gazety pisze
tylko pozytywne recenzje Pana książek, pewnie lepiej się na tym ode mnie zna.
Tak więc, kiedy wzięłam tę książkę do ręki, byłam pełna nadziei i oczekiwań,
zwłaszcza że to miała być powieść futurystyczna, a ja lubię powieści
futurystyczne, bardzo lubię. I powiem Panu nawet, że jakiś czas było dobrze,
czytałam w zachwycie, podziwiając celność Pana spostrzeżeń na temat życia na
początku XXI wieku, wynotowując co trafniejsze uwagi i żałując, że to nie z
mych ust padły. Bo i pomysł miał Pan przedni, powiem Panu, żeby akcję umieścić
w roku 2071 i przedstawić nam czasy, w których teraz żyjemy retrospektywnie, z
pozycji dwóch pokoleń do przodu. To daje właściwy dystans, stwarza pole do
popisu, można wyśmiać to co nam się nie podoba w naszym życiu i zadumać nad
tym, co nas w nim smuci, a zarazem puścić wodze fantazji, tworząc świat, który
być może stworzymy naprawdę, który niekoniecznie będzie nowy i wspaniały. Tak
więc przez pierwsze kilkadziesiąt stron zaśmiewałam się nad samą sobą, czasem
tylko łapiąc się na tym, że te kilka lat które dzieli mój i Pana rok urodzenia,
to jednak dużo. Niby nawet nie dekada, ale to dużo, to zmienia perspektywę,
powiem Panu, rocznik 1968 to jednak nie mój rocznik, może dlatego nie wszystko
rozumiem, może tak, ale z drugiej strony, to trochę ryzykowne pisać dla tak
wąskiego grona odbiorców, może jakieś ostrzeżenie dać na okładce, albo chociaż
legendę w środku, byłoby lepiej, naprawdę. Czytałam więc o Pana rówieśnikach, a
moich prawie rówieśnikach babci Annie i dziadku Pawle i czasem odnajdowałam w
nich siebie, a czasem nie, czytałam o ich córce i zdumiewałam się nieco,
czytałam o ich wnuku, urodzonym w roku 2038 i przestawałam rozumieć cokolwiek,
choć byłam ciekawa do czego to doprowadzi. I powiem Panu, że ja naprawdę lubię
Pana styl, Pana frazę, ale jak się to poczyta dłużej, to męczy nieco, i ja nie
wiem, jak to się stało, ale czytałam Pana książkę wieczorami, bo w dzień nie
mam czasu, i ja bardzo Pana przepraszam, ale co wieczór powtarzało się to samo.
Ja naprawdę dawno nie zasnęłam nad żadną książką, ostatni raz chyba nad
podręcznikiem prawoznawstwa, a tu kilka wieczorów z rzędu to samo, dziub,
dziub. Ale następnego wieczora podnosiłam się jak Feniks z popiołów i znów
próbowałam, naprawdę, niech Pan uwierzy. Ja nie wiem dlaczego tak się działo,
bo przecież i fraza mi się podoba, i dowcip, i cynizm, i złote myśli sobie
notowałam, jak na przykład tę, że „wyuczonym
zawodem mojej matki był zawód co do mnie”, no naprawdę, sam to Pan
wymyślił? I podziwiałam, że opisując w 2007 roku klęskę polskiej reprezentacji
w piłce nożnej podczas mistrzostw świata gdzieś w połowie XXI wieku, w meczu
otwarcia z Botswaną, otarł się Pan o profetyzm, Varga wieszczem, ludzie czy
słyszycie?! Ale to nic nie pomogło, ja bardzo przepraszam, ciągle co wieczór to
samo, dziub i dziub.
Ale
ja się nie poddaję, naprawdę, a już na pewno nie jeśli chodzi o mojego
ulubionego felietonistę, a poza tym Prawdziwi Znawcy Literatury, nie taki byle
ktoś jak ja, którzy w 2008 roku nominowali Pana za tę książkę do nagrody Nike, ba!
wynieśli Pana aż do grona finalistów, nie mogą się mylić, więc powiem Panu co
wymyśliłam, co okazało się zbawienne. Wzięłam Pana książkę do fryzjera
mianowicie. Tak, proszę się nie śmiać, naprawdę, to chyba najlepiej pokazuje
mój nabożny stosunek do Pana, że pomimo iż mogłam spędzić dwie i pół godziny na
lekturze prasy kolorowej, uzupełniając elementarne braki w wiedzy kto z kim i
dlaczego, a kto z kim już nie i co w związku z tym, wzięłam ze sobą właśnie
Pana książkę. Powiem Panu szczerze, że fryzjer to traktował mnie tego dnia
inaczej niż zwykle, pewnie myślał, że to o grobach, a kto normalny czyta o
grobach u fryzjera, ale ja się nie zrażałam, bo dla Pana jestem skłonna do
poświęceń. I kiedy tak siedziałam w oparach amoniaku, to im dłużej siedziałam,
tym bardziej mi się Pana książka podobała, i chichotałam się nawet na tym
fotelu fryzjerskim, i tak teraz myślę, że to może być Pana wina, że z jednej
strony mam trochę krzywo włosy obcięte, bo fryzjer chciał się mnie szybciej
pozbyć, bo się bał wariata, ale nic to, te chwile, kiedy rozumiałam Pana prozę
wszystko mi wynagradzają.
I
tylko mam prośbę na przyszłość. Bo wie Pan, z tą farbą to nie można tak długo
siedzieć, a włosy to ma się tylko jedne i skórę na głowie też. Więc jakby Pan w
przyszłości mógł tak trochę zwięźlej, tak ze 100 stron, góra 150, to ja dam
radę przeczytać przez te dwie godziny, bo ja naprawdę szybko czytam, proszę
Pana.
Mając
powyższe na uwadze, licząc na pozytywne rozpatrzenie mojej prośby, pozostaję z
szacunkiem i poważaniem,
momarta.
Krzysztof Varga, "Nagrobek z lastryko", wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007.