środa, 26 marca 2014

Ogłoszenie okolicznościowe, czyli zaprogramuj sobie momartę

Drodzy (oraz niezwykle Szanowni) Czytacze!

Mimo że klikalność mojego bloga nie jest czymś, wokół czego buduję poczucie własnej wartości, tym niemniej nie będę udawać, że nie jest mi bardzo miło, gdy widzę, że jest Was, zaglądających tutaj, coraz więcej.
Ponieważ zaś zbliżamy się razem do pierwszej poważnej granicy i wszystko wskazuje na to, że przekroczymy ją już zaraz, do tego w szaleńczym pędzie, w ramach wyrazów wdzięczności postanowiłam oddać się na żer.

źródło zdjęcia

Żerowanie trwa od teraz aż do końca marca (czyli do 31 marca 2014r., do godziny 23:59), a sprowadza się do tego, że każdy może zamieścić pod tym postem komentarz zawierający swoją propozycję tematu, któremu miałabym poświęcić osobną notkę.

Dowolność jest pełna.
Być może znajdzie się ktoś, kto zechce, abym napisała o jakiejś książce.
Inny wymyśli temat z życia wzięty.
Jeden zechce śmiesznie, inny bardzo poważnie.
Kolega z lewej o t-shirtach, a koleżanka z prawej o zupach krem.
Jestem gotowa (prawie) na wszystko.

Jeśli propozycji będzie więcej niż jedna, obiecuję wymyślić jakąś sprawiedliwą (w miarę) metodę wyboru. Nie wykluczam też, że skorzystam z kilku pomysłów (każdorazowo fetując, rzecz jasna, jego autora lub autorkę), choć główny post będzie jeden i zakładam, że ukaże się w kwietniu.

To co? Gotowi?
Start!

niedziela, 23 marca 2014

"Odchudzanie ze strachu przed śmiercią", czyli nie ma takiej głupoty, której nie można by opublikować w mediach

„Odchudzamy się ze strachu przed śmiercią” – straszy na okładce sobotnio-niedzielna Gazeta Wyborcza, zapowiadając w ten sposób zamieszczoną w środku rozmowę Doroty Wodeckiej z profesorem Wiesławem Łukaszewskim, psychologiem, wykładowcą w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej.
Sobotnią Wyborczą kupuję mocno nieregularnie. Tę wzięłam. Punkt dla nich.

Drugi punkt za to, że udało im się dokonać rzeczy niemożliwej. Podnieść mi ciśnienie skurczowe powyżej setki.

Ćwicz z Ewą Chodakowską. Biegaj. Uprawiaj jogę. Bądź fit. Można zwariować od nadmiaru postulatów.” – zagaja Dorota Wodecka, a mnie już trafia szlag.

Łatwo zauważyć, że to mieszanina snobizmu, komercji, społecznych nacisków, konformizmu i zapewne wielu innych rzeczy.” – odpowiada w tym samym stylu profesor Łukaszewski, a ja gorączkowo rozglądam się za tabletką pod język.

Tak się składa, że – mimo iż nie jestem lekarzem – od ładnych kilku lat sporo czasu poświęcam na lekturę cudzych historii chorób.
Tak się składa, że wiem o obcych ludziach bardzo dużo. Znam ich wiek, wykształcenie, liczbę dzieci, ilość przebytych związków, wzrost i wagę.
Pokaż mi się, a powiem ci, co ci dolega – mogłabym wypisać sobie na czole i z pewnością wkrótce zrobiłabym karierę jako znakomita uzdrowicielka, co to tylko w oczy spojrzy i wie, co w trawie piszczy.

Pani w żółtym sweterku. Lat 56, wzrost 160 centymetrów, waga 89 kilogramów. Podczas poprzedniej wizyty u lekarza oceniającego jej zdolność do pracy (dwa lata temu) ważyła 83 kilogramy. Od dziesięciu lat na rencie.
Uwaga, proszę spojrzeć mi w oczy, diagnozuję: cukrzyca, nadciśnienie tętnicze II° wg WHO, zmiany zwyrodnieniowe kręgosłupa szyjnego, lędźwiowego, stawów biodrowych oraz kolanowych.
Zgadza się? Cóż za niespodzianka!

Milion Polaków choruje na miażdżycę, a trzy miliony na cukrzycę. Te choroby w połączeniu z brakiem ruchu i złą dietą stanowią największe zagrożenie dla naszych kończyn! – alarmowały w ostatnich dniach media, dodając: „W zapobieganiu powikłaniom cukrzycy istotne znaczenie ma stosowanie odpowiedniej diety i zdrowego stylu życia.

Cóż na to pan Łukaszewski?
Aktywność fizyczna to coś, co wypada robić, tak jak wypada myć zęby. Powszechnie się sądzi, że jest działaniem prozdrowotnym, i zapewne jest, ale to z pewnością nie najważniejszy motyw poświęcania czasu tej aktywności. Najważniejszy – jak się zdaje – to atrakcyjny wygląd. Problem jest jednak w tym, że z jakiegoś powodu trudno nam się do tego przyznać.

Oddajmy więc może głos mojej babci, lat osiemdziesiąt cztery (codziennie rano obowiązkowa czterdziestopięciominutowa gimnastyka, spacery co najmniej trzy, cztery razy w tygodniu, samodzielna i samowystarczalna).
- Spotkałam ostatnio Marcelę. – opowiada mi babcia. (Marcela to jej dawna koleżanka z pracy, młodsza od niej o dwadzieścia lat). – Ty wiesz, że ona w ogóle nie wychodzi z domu, bo ma takie problemy z nogami?! I strasznie się jej utyło.

Takich opowieści z ust babci słyszałam już wiele. O Marceli, Zosi, Jance, Basi i Krysi. Cztery ostatnie już nie żyją. Wszystkie były znacznie młodsze od niej. I znacznie grubsze (choć moja babcia też nie ułomek), a wolny czas najchętniej spędzały przed telewizorem.

Wy, media, nabiliście ludziom do głów, że jeśli ktoś ma być wartościowy, to musi być ładny i fit. Człowiek nieładny jest do niczego. Człowiek nieładny jest nikim. Człowiek nieładny nie ma miejsca wśród nas! Czy o to wam chodzi?” – atakuje w dalszej części rozmowy profesor Łukaszewski.
Dlaczego nie odrzucamy tych standardów?” – odpowiada pytaniem Dorota Wodecka.
„Można spróbować tworzyć standardy alternatywne, czego z małym powodzeniem próbowały na przykład panie Grycan.” –  rzuca Łukaszewski, a do mnie rzuca się mój mąż, widząc że wymagam natychmiastowej reanimacji.

Rzecz nie w tym, że uważam, że tylko chude jest piękne oraz, że tylko młode i ładne do czegoś się nadaje.
Oczywistym jest, że obecny kult piękna i młodości, w którym głównym obiektem czci jest Photoshop, przybiera w zachodnim świecie, do którego zaliczam także i Polskę, niepokojące rozmiary.

źródło zdjęcia
Nie zgadzam się jednak na to, aby promować standardy tworzone przez panie Grycan. O ile bowiem najstarsza z nich jest mi doskonale obojętna, o tyle gdy patrzę na jej najmłodszą córkę chce mi się płakać. Sądzę, że nie jest normalnym, aby dziecko w takim wieku ważyło tyle, co ona, o ile nie cierpi na chorobę łączącą się z zaburzeniami metabolizmu (a zdaje się, że nie cierpi). Uważam też, że to nie ona ponosi za to odpowiedzialność. Za kilkanaście lat, kiedy zacznie ze zdwojoną siłą odczuwać wszystkie dolegliwości, będące typowe dla cywilizacji tzw. dobrobytu, podziękuje jednak za to z pewnością swojej, kreującej alternatywne standardy, mamusi.

Nie zgadzam się więc na to, aby ktokolwiek, nawet z tytułem profesorskim, deprecjonował rolę aktywności fizycznej.

Nawet bowiem jeśli ktoś podejmuje ją ze snobizmu (a z pewnością są takie osoby, wystarczy pójść do pierwszego lepszego sklepu dla biegaczy i popatrzeć na ceny butów oraz odzieży sportowej, zazwyczaj opatrzonej w rzucające się oczy loga), to jest to ten rodzaj snobizmu, który przynosi dobre owoce (uczciwie zaznaczam, że w dalszej części rozmowy wspomina o nich nawet profesor Łukaszewski).

Nawet bowiem jeśli dla szeregu osób jedyną motywacją do rozpoczęcia ćwiczeń fizycznych jest chęć schudnięcia, to nie uważam tego za grzech śmiertelny. Może w ten sposób uda się wreszcie załatać dziurę w budżecie ZUS-u, który przestanie wypłacać znaczne sumy z tytułu rent z powodu niezdolności do pracy. A i kolejki do lekarzy znacznie się zmniejszą.

Na swoich leśnych trasach spotykam wielu biegaczy, maszerowaczy i innych – zdaniem Łukaszewskiego – przerażonych śmiercią. Wszyscy są uśmiechnięci i życzliwi. Jak już pisałam tutaj, regularnie zdarza się, że z niejednym nieznajomym zamienimy parę zdań, bo to że powiemy sobie „dzień dobry” jest oczywiste. 
Może to nadmierne uproszczenie, ale śmiem wyprowadzić z tego wniosek, że uprawianie sportu pozytywnie wpływa na kulturę życia w społeczeństwie, czyniąc je dużo bardziej znośnym.

Czuję się uprawniona do formułowania tego rodzaju ogólnych tez. W omawianej rozmowie Wiesław Łukaszewski (przypomnę: psycholog, legitymujący się tytułem profesora, wypowiadający się dla dużej ogólnopolskiej gazety) podaje bowiem taki oto przykład:

Dbanie o ciało „załatwia” lęk przed śmiercią?"– pyta Dorota Wodecka, a profesor odpowiada:
„- Kiedy pojawia się niepokój egzystencjalny, poszukujemy dowodów na to, że jesteśmy urodziwi. To wyraźnie pokazuje, jaką wartość ma uroda jako składnik przekonania o własnej wartości. Co więcej, jeśli ludzie mają poczucie, że są dla szeregu osób ładni, to trudniej w nich ten lęk wzbudzić. Mają znacznie niższe wskaźniki lęku przed śmiercią. Przeprowadziliśmy dość zabawne badanie w salonach fryzjerskich. Osoby, które przychodziły do fryzjera, doświadczały znacznie silniejszego lęku przed śmiercią niż ci, którzy od fryzjera wychodzili. Podobne wyniki dotyczyły klientów solarium. Oznacza to, że działania wokół ciała polepszające wygląd pełnią funkcję kojącą.”

W zasadzie powinnam zostawić to bez komentarza. Ale nie mogę się powstrzymać.
Być może profesorowie nie słyszeli nigdy o reprezentatywności badanej grupy.
Być może są zawieszeni tak wysoko w swoim kosmicznym profesorskim świecie, że nie zdają sobie sprawy z tego, że klienci solariów są dość specyficzną grupą (żaden spośród moich znajomych nie jest jej członkiem; nie znam także zbyt wielu starszych pań i panów, którzy korzystaliby z wątpliwych uroków sztucznego słońca). Ale jestem pewna, że z owego „zabawnego” badania nie płyną żadne sensowne wnioski. Podobnie zresztą jak i z całej rozmowy z panem profesorem.

„Odchudzanie ze strachu przed śmiercią” z prof. Wiesławem Łukaszewskim rozmawia Dorota Wodecka. Magazyn „Gazety Wyborczej”, sobota-niedziela, 22-23 marca 2014r. 

czwartek, 20 marca 2014

To już koniec zimy, czyli jak witano wiosnę 51 lat temu


Tak oto witała nadejście wiosny A.D. 1963 redakcja miesięcznika „Ty i Ja”.
Jak widać, radośnie, mimo pozimowego uszczerbku na zdrowiu.
Chyba że umówimy się, że zamiast kul widzimy na tym zdjęciu prototypowe kije do nordic walking, a zastępująca but kolorowa skarpeta jest nowoczesną sportową stylizacją.

Z drugiej jednak strony, doznane zimą obrażenia musiały być spore, skoro przywitano czytelników takim oto wstępem:


Zwracam przy tym uwagę na widniejącą na dole pierwszą pozycję spisu zawartości numeru. Zapowiadana siedemdziesiąta strona nie istnieje, gdyż cały numer liczy łącznie 56 stron (plus okładka).

Poza tym jednak cały numer zawiera szereg rozkosznych tekstów, przy czym – z racji minionego Dnia Kobiet – skupię się na tych poświęconych paniom.


Te mogły bowiem w marcu 1963 roku zapoznać się z szeregiem propozycji, obejmujących także kuszące stroje domowe.
Jak pisała redakcja: „przywracamy zapomnianą tradycję „białego tygodnia”, byśmy zmaltretowane fizycznie mrozami i psychicznie wydatkami karnawałowymi mogły znaleźć ukojenie w trosce o umodnienie pieleszy domowych, którym wciąż – spójrzcie na swoją bieliznę pościelową, stołową, na łazienkę – poświęcamy zbyt mało uwagi.




Nie mam pojęcia o co chodziło z „białym tygodniem”, ale prezentowana na zdjęciu błękitna podomka wydaje się niczego sobie także 51 lat później.
Pytanie tylko, czy 51 lat później istnieją kobiety, nawet niekoniecznie zmaltretowane, które mają czas, by kiedykolwiek założyć podomkę?






Tu z kolei (małoletnich uprasza się o przysłonięcie oczu!) „damskie dessous w stylu amerykańskim”. Prezentowany model „to strój łazienkowo-makijażowy, z tkaniny froté. Aktualny, bo w sklepach z lnem pojawiły się wreszcie barwne tkaniny froté z metra.

Przyznam szczerze, że jestem w kropce. Nie wiem bowiem, czy jestem tak strasznie nieromantyczna i dlatego wizja obłóczenia się we frotę z metra nie podnieca mnie ani trochę, czy też tylko podświadomie wykluczam możliwość zrobienia dobrego makijażu przez zamotaną na twarzy pomarańczową szmatę.


Prawdziwy smaczek czeka nas jednak w rubryce poświęconej listom od czytelników.

Jestem średniej tuszy i na próżno wypatruję coś tuszującego, jakiegoś modelu dla tęższych”, pisze w cytowanym przez redakcję liście czytelniczka – jak zaznacza redakcja – „z prowincji”.

Kierująca (jak sądzę) działem mody Teresa Kuczyńska odpowiada jej tak:
„(…) Polka typowa czyli statystyczna, to także stworzenie źle umalowane, o włosach zatłuszczonych, zmierzwionych, oberwanym obrębie spódnicy, o dessous – excusez-moi – zapuszczonym. Ale czy z tego wniosek, że modelki winne być takie same? Oczywiście nie, i każda z nas na to się obruszy. Modele dla tęgich, tuszujące… Czy nie lepiej wysiłki skierować na gimnastykowanie, zrezygnowanie na pewien czas z kolacji niż kombinowanie z krawcową, jak ukryć to i owo, co i tak jest fikcją, bo niczego tu ukryć się nie da, żaden ekstra model nie pomoże. Ale, konsekwentnie, powinniśmy dawać także modele dla kobiet małych, potem dla tych o krótkich szyjach itd. Jakże uwzględnić wszystkie niedoskonałości sylwetki. Pozostańmy więc przy sylwetce doskonałej, tym wzorcu. Wybór najodpowiedniejszego modelu pozostawiamy inteligencji czytelniczek.

Moja inteligencja podpowiada mi, że prezentowany na zdjęciu strój opinający idealną sylwetkę (to nie ja ucięłam tej pani twarz, to redakcja!) to fragment kolekcji dla panczenistek.
Poza tym jednak, przeżuwając ukradkiem kolację, idę czym prędzej doprowadzić do porządku moje – excusez-moi – dessous! Bo przecież właśnie przyszła wiosna!

piątek, 14 marca 2014

"100/XX", czyli uwaga, nagłaśniam!

W najnowszym numerze „Książek” ukazał się zjadliwy felieton Mariusza Szczygła na temat pracowników sektora nagłaśniania książek (czyli osób, które w mediach „robią w temacie” kultury). Autor duży nacisk położył w nim na ścisły związek istniejący pomiędzy posiadaniem przez osoby utrzymujące się z pisania książek umiejętności utrzymywania dobrych relacji z pracownikami sektora nagłaśniania a poziomem zdolności kredytowej tych pierwszych.

Jako że temat zarobków polskich pisarzy jest ostatnio nośny (patrz m.in.: felieton Krzysztofa Vargi w najnowszym Dużym Formacie i – podobno – tocząca się na facebooku żywa dyskusja na ten temat), a od kilku dni zdolność kredytowa Mariusza Szczygła mocno leży mi na sercu (ot, taka bezinteresowna życzliwość!), postanowiłam rozwinąć nieco ów wątek.
Zwłaszcza, że nadarzyła się znakomita okazja.

Antologię polskiego reportażu, najnowsze dziecko Szczygła, chciałam mieć, odkąd dowiedziałam się, że powstaje.
Nie mając żadnych szczególnych dojść, a zarazem dysponując wykorzystanym do cna limitem w karcie kredytowej i będąc zmuszoną do poczynienia szeregu typowych wiosennych wydatków (dwójka dzieci równa się konieczność zakupu co najmniej dwóch par półbutów, w cenach, które w tym roku zwaliły mnie z nóg) nie mogłam cieszyć się dziełem ani tuż przed, ani tuż po jego oficjalnej premierze (5 marca).
Pozostawało radzić sobie inaczej. Wysłuchałam więc kilku audycji radiowych, w których mówiono o tym zbiorze, przeczytałam kilka opublikowanych w prasie recenzji, popodglądałam to i owo w internecie. Wynalazłam nawet materiał z „Dzień Dobry TVN”, ale wieloletni telewizyjny odwyk zrobił swoje i niestety nie zdołałam się przemóc, by go obejrzeć.
Dzięki temu, mimo że antologia dotarła do mnie dopiero wczoraj, uważam że jestem gotowa. Uwaga, nagłaśniam!

To trzeba koniecznie mieć!
Mamy wprawdzie dopiero początek roku, ale to będzie z pewnością najważniejsza książka tego roku, ba! pewnie i całej dekady!
Książka jest okropnie gruba, tak że nie da się jej ustawić absolutnie na żadnej półce, ale warto, naprawdę warto przydźwigać ją do domu (waży ponad trzy kilo!).
To hołd złożony polskiej szkole reportażu, sto tekstów obrazujących to, co działo się w XX wieku w Polsce. Można czytać je na szereg sposobów, w tym chronologicznie lub też na wyrywki.
Znajdziemy tu teksty autorów znanych i kojarzących się z reportażem jak chociażby Hanna Krall czy Ryszard Kapuściński, ale też fragmenty twórczości tych, którzy niesłusznie zostali zapomniani. Wśród twórców pojawia się też jednak szereg zaskakujących nazwisk, by przywołać chociażby Marię Rodziewiczównę czy Michała Ogórka.
Każdy z rozdziałów został poprzedzony błyskotliwym wstępem napisanym przez Mariusza Szczygła.

Tak, w telegraficznym skrócie to byłoby tyle.
Wprawdzie książki nie przeczytałam (i nie sądzę, abym przeczytała ją przez najbliższy rok – nie z braku chęci, lecz z braku czasu i – widocznej gołym okiem już po przekartkowaniu – konieczności wolnego smakowania poszczególnych tekstów i podążania tropami przynajmniej kilkunastu autorów), ale nie wydaje mi się, abym była z tego powodu mniej kompetentna od szeregu tych, którzy już, już teraz zaraz wypowiedzieli (i jeszcze wypowiedzą) się o niej w mediach.
Zamieszczone wyżej zdania są okrągłymi frazesami, które znalazłam niemal w każdej recenzji, którą przeczytałam, każdym nagraniu, którego odsłuchałam. Pisząc ten post, nie musiałam zaglądać do żadnego z tych źródeł – te same zdania pojawiały się niemal wszędzie, więc wryły mi się głęboko w pamięć.

Kiedy dwadzieścia lat temu ocierałam się o dziennikarstwo, ze zdumieniem odkryłam (i odkrywałam przez następnych kilka lat, aż mnie szlag trafił i poszłam gdzie indziej), że w mediach wcale nie jest tak, że poszczególnymi tematami zajmują się ci, którzy mają o nich cokolwiek do powiedzenia.
Kiedy obserwuję to, co dzieje się w mediach teraz, mam wrażenie, że sytuacja owszem, zmienia się. Ale wcale nie na lepsze.

W przywołanym na wstępie felietonie Mariusz Szczygieł przywołał rozbrajający fragment wypowiedzi pracownika sektora nagłaśniania książek z regionalnego radia, który zaprosił go do udziału w programie poświęconym w całości (co oznaczało trzy wejścia po dwie minuty i co tym bardziej wskazuje na degrengoladę współczesnego świata, gdyż za moich radiowych czasów jeszcze pozwalało się na wejścia – o zgrozo! - trzyminutowe) jego książce. Na wstępie zaznaczył: „Oczywiście nie przeczytałem pana książki, ale mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza?”, po czym dodał: „Sam pan rozumie, że pracuję i nie mam czasu czytać książek”.

Mam nadzieję, że moja recenzja zachęciła was do kupna tej książki. Z braku innej motywacji pamiętajcie, że dzięki wam Mariusz Szczygieł będzie mógł spłacić ze trzy raty kredytu!

A jeśli zdecydujecie się na wariant dla zaawansowanych, czyli nie tylko kupicie antologię i postawicie ją na półce (prezentuje się naprawdę godnie, z pewnością zaimponujecie tym widokiem wielu znajomym!), ale i zabierzecie się za lekturę, szczególnie uważnie przeczytajcie rozdział poświęcony Marii Rodziewiczównie! Fragment wstępu do niego znajdziecie tutaj.

Mariusz Szczygieł „Sektor nagłaśniania książek”. „Książki. Magazyn do czytania” nr 1, marzec 2014, str. 39.
„100/XX. Antologia polskiego reportażu pod redakcją Mariusza Szczygła”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014. 

poniedziałek, 10 marca 2014

A. Bahdaj "Wielki wyścig", czyli jak nie okazałam się najwolniejszym ślimakiem

„- Tego jeszcze nie było – powiedziała sroka Matylda do starej żaby Kumkiewiczowej. Proszę sobie wyobrazić, ślimaki urządzają wielki wyścig.
- Co też pani mówi? – zdziwiła się ogromnie Kumkiewiczowa. – Ślimaki urządzają wyścig? Jeszcze nigdy nie słyszałam o czymś podobnym. Skandal!
- Boki można zrywać, moja pani. A najśmieszniejsze to, że pierwszą nagrodę otrzyma ten, kto ostatni przyjdzie na metę.”

- Rany boskie! Zawody tylko dla kobiet? Tysiąc bab w jednym miejscu?! Dobrze, że mi mówisz, będę omijał w niedzielę Jasne Błonia! – zawołał mój kolega z pracy, gdy powiedziałam mu o wczorajszych zawodach.

- Nie, nie. To nie dla mnie, nie lubię takich imprez. – powiedziała moja koleżanka, kiedy usiłowałam namówić ją do wspólnego startu (jej mąż, który narzeka, że nigdy tu o nim nie piszę, nic nie powiedział, gdyż z uwagi na płeć do niczego go nie namawiałam).

- I ty tak dobrowolnie czy w pracy wam kazali? – pytali z niedowierzaniem współimprezowicze, kiedy w sobotę około północy, w stanie absolutnej trzeźwości, tłumacząc się startem w zawodach, opuszczałam miejsce, gdzie hucznie obchodzono Dzień Kobiet.


„- Nic mi nie pomoże – westchnął żałośnie [ślimak Pafnucy]. – Od urodzenia jestem w gorącej wodzie kąpany i zawsze się spieszę.
- Hm… zastanowiła się Kumkiewiczowa – a gdybyś tak zaraz po starcie ukrył się pod liściem i czekał, aż wszyscy miną metę?
- Nie, moja droga! – oburzył się Pafnucy. – Mam swój honor. Wolę przegrać, ale uczciwie.
- To przegrywaj, jeśli nie chcesz mnie słuchać – rozgniewała się stara Kumkiewiczowa i poszła zdrzemnąć się nad strumyk.

Kiedy sprawdzałam w internecie czasy najlepszych zawodniczek startujących w zawodach na dystansie, na jakim odbywały się zawody (5 kilometrów), nie miałam złudzeń. Podium nie dla mnie, ani indywidualnie, ani drużynowo. Pozostawała walka o honor, o to, by dzieci nie musiały oglądać matki finiszującej pół godziny po najlepszych zawodniczkach.
Oczywiście, znaleźli się tacy (nie będę wytykać palcami), którzy życzliwie doradzali kopanie wilczych dołów lub dźganie rywalek końcówką kija.
Puściłam ich rady mimo uszu, a przez ostatnie dwa tygodnie trenowałam niezwykle intensywnie, zaciskając zęby i tłumacząc sobie, że nawet zakwasy można polubić.

Nad strumykiem, przy wielkim kamieniu zebrało się już stu zawodników, a może i więcej. Każdy chciał zdobyć pierwszą nagrodę, a najbardziej Onufry, bo Onufry był zarozumiały i lubił się chwalić. To dopiero okazja! Gdy wygra, będzie mógł bębnić po całym lesie:
Patrzcie, jestem najpowolniejszym ślimakiem w całym lesie, a może na całym świecie!

źródło zdjęcia
W minioną niedzielę, w samo południe, w centralnym miejscu Szczecina zebrało się ponad dziewięćset kobiet w różnym wieku. Blisko siedemset biegaczek oraz dwie i pół setki maszerujących z kijami. Co najmniej połowa w otoczeniu gromady dopingujących, także dzieci. Jeśli choćby co czwartej tuż przed startem dziecko, jak mi, szepnęło do ucha: „Mamo, wygraj!”, łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo było podkręcone sportowe napięcie.
A wszystko w niezwykle wiosennych okolicznościach przyrody.

„Starterem był stary ślimak Bonifacy.
- Tylko bez sztuczek! – ostrzegał zawodników, gdy stanęli na starcie. – Każdy rusza uczciwie i jak najwolniej stara się dojść do mety. Startujecie na sygnał kukułki.
Za chwilę kukułka trzy razy zakukała na dębie i stu zawodników ruszyło ze startu.”

źródło zdjęcia
Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam jak brzmiał sygnał startowy. Wiem, że przypadkowo zajęłam znakomitą pozycję, dzięki czemu uniknęłam na starcie śmierci wskutek stratowania lub zakłucia.
- Spokojnie, nie pchajcie się, i tak was przepuszczę! – usłyszałam za plecami głos zażywnej pani w średnim wieku, która postanowiła podejść do rywalizacji na luzie. Niestety, nie wszystkie uczestniczki jej uwierzyły.

Każdy starał się iść jak najwolniej, jak najbardziej po ślimaczemu. A najbardziej chciał oczywiście Onufry. Gdy tylko znaleźli się w gęstej trawie, skrył się pod liściem paproci.
- Gdzie jesteś, Onufry? – zawołał zdyszany Pafnucy.
- Ach, mówię ci – jęknął – kolka mnie złapała i nie mogę iść dalej.
- Zrób trzy głębokie wdechy, to ci minie.
- Nie mogę złapać tchu. Muszę chwileczkę odsapnąć – westchnął żałośnie, schował się jeszcze głębiej i udawał, że go nie ma.

Najwyraźniej na każdych zawodach musi znaleźć się jakiś Onufry, a z jego braku – Onufrzyca. Słyszałam już o tym wcześniej, ale tym razem na własne oczy zobaczyłam, że niektórym tak bardzo zależało na dobrym wyniku, że zdarzało im się podbiegać (mimo że zasadniczo to nie ta dyscyplina), skracać sobie drogę, albo też zachodzić ją innym.
Pal je sześć i ich wyniki też. Ja wiem, że uczciwie maszerowałam, wypluwając przy tym płuca. I moja mama też. I 95% innych zawodniczek również.

Kończył się wielki wyścig ślimaków. Kto żyw spieszył pod stary dąb na metę. Już niemal wszyscy zawodnicy ukończyli wyścig.
Ostatni sunął Onufry.
- Brawo, Onufry! Brawo, zwycięzca! – oklaskiwały go tłumy. (…)
Gdy minął już metę, z zielonych trybun zerwały się jeszcze huczniejsze brawa, jeszcze głośniejsze oklaski. Onufry był pewien, że to jego oklaskują, więc zrobił jeszcze ważniejszą minę i kłaniał się wszystkim.
Nagle tuż za sobą zobaczył Pafnucego.(…)
- Brawo, Pafnucy! Brawo, zwycięzca! – rozległy się z trybun radosne okrzyki.
Pafnucy był bardzo wyczerpany. Zdawało się, że nigdy nie dojdzie do mety. Wreszcie jednak doszedł, a gdy minął metę, padł zemdlony.

Na naszym biegu szczęśliwie omdleń nie było, choć momentami niewiele brakowało.
Ja w każdym razie pobiłam wszelkie życiowe rekordy i na mecie ze zdumieniem odkryłam, że pokonałam trasę w tempie, które przed startem wydawało mi się absolutną abstrakcją. Ciekawych informuję, że zmieściłam się w pierwszej czterdziestce, moja mama – pani, było nie było, po sześćdziesiątce – ukończyła marsz mniej więcej w połowie stawki, zaś drużynowo (matka i córka) zajęłyśmy miejsce w pierwszej dziesiątce (brzmi dumnie, dopóki nie doda się, że startowało ledwie dwadzieścia drużyn).



Dziękuję za wszystkie trzymane kciuki! Ten medal jest także dla Was!
A teraz niedobra wiadomość: w przyszłym roku też startuję! Trenować zaczęłam od dzisiaj, więc lepiej już zacznijcie dbać o swoje kciuki!

Adam Bahdaj "Wielki wyścig", ilustrował Ignacy Witz. Nasza Księgarnia, Warszawa 1967.

czwartek, 6 marca 2014

N. Usenko "Niesmacznik" i E. Dziubak "Gratka dla małego niejadka", czyli i tak źle, i tak niedobrze

Kto nie był rodzicem, albo chociaż okołorodzicem, nigdy nie zrozumie koszmaru, jakim może być życie pod jednym dachem z dzieckiem-niejadkiem. Leszek Talko jest rodzicem, a w opisywaniu przebytych ojcowskich dramatów doszedł niemal do perfekcji: 
Jeszcze całkiem niedawno obyczaje kulinarne Pitulka były niezmienne niczym wzorzec metra z Sèvres. Ale nic na świecie nie trwa bez końca, więc i Pitulek nas zaskoczył.
         Rano jak zwykle zasiadł na swoim krzesełku przy stole i wyczekująco patrzył, czy śniadanie już się zbliża. Na śniadanie zawsze życzył sobie dwa jogurciki. (…) Teraz jednak na widok jogurcików wydął usta, odwrócił się i wypowiedział swoje ulubione słowo:
         - Nie.
         - Ale dlaczego? – zapytałem.
         (…) Pitu zastanowił się przez chwilę, a potem wyjaśnił swój aktualny stosunek do jogurcików swoim drugim ulubionym słowem:
         - Niemogie. (…)
         Żeby to jeszcze był jednostkowy spadek zaufania do jogurcików. Ale gdzie tam. Gdy nadeszła pora obiadku i na stół wjechała zupka warzywna, Pitu skrzywił się.
         - Niemogie – wyjaśnił i poszedł się bawić do swojego pokoju.
         Nie skusiły go nawet kanapeczki z sosem tysiąca wysp i polędwicą z indyka. Do tej pory hit sezonu. Pitu wzruszył ramionami.
         - Niemogie – wyjaśnił i wywrócił oczami, zadziwiony, że trzeba coś tu wyjaśniać.

Kiedy urodził się Starszy, chowałam go zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami. Jako młoda matka (pojęcie „młoda” w naszych czasach jest niezwykle pojemne) unikałam czającego się wszędzie trującego prawdziwego pożywienia, atakując syna (poza mlekiem) wyłącznie słoiczkami o zawartości stworzonej - rzecz jasna - ze starannie wyselekcjonowanych składników.
W efekcie Starszy pluł i parskał, ewentualnie zaciskał usta, wiedząc że podjęcie próby wypowiedzenia zwrotu „niemogie” może skończyć się zwycięstwem matki, wpychającej mu pokarm w otwarte usta (wychodzi na to, że Leszek Talko był lepszym ojcem niż ja matką).
I tak przez trzy lata.


Gdyby wtedy wpadł mi w ręce „Niesmacznik” Natalii Usenko, z pewnością podarłabym go na strzępy.
Jest to bowiem książka wielce niepedagogiczna, w której autorka zamiast przy pomocy wierszyków zachęcać dzieci do prowadzenia zdrowego trybu życia i zdrowego odżywiania, utwierdza je w przekonaniu o słuszności postanowienia pielęgnowania stereotypowych żywieniowych fobii.
          
Weźmy na przykład taką owsiankę.
O zaletach owsa rozprawia się ostatnio niemal wszędzie, sama zresztą regularnie jadam ją w jesienne i zimowe poranki (choć niekiedy w formie jaglanki, ewentualnie orkiszanki). A tu proszę, taka opowieść o kijankach i ich mamie:

        
„(…) Przyszły do mamy i wszystkie w ryk:

- Mamo, my chcemy urosnąć w mig!

Zarechotała mama radośnie:
- Jedzcie owsiankę!
Od niej się rośnie!
Nagotowała im kaszy w bród
i nagle… Rety!
Zdarzył się cud!
Bo już po kilku łyżkach owsianki
zmieniły postać wszystkie kijanki:
zamiast być kluchą, małą i słabą,
                                           każda się stała OGROMNĄ ŻABĄ!

                                Morał jest prostszy od wyliczanki:
                                NIE CHCESZ BYĆ ŻABĄ
                                NIE JEDZ OWSIANKI!!!

Dostaje się także moim warzywnym ulubieńcom – marchewce z groszkiem (poświęcony im wierszyk zaczyna się od słów „Jest taka para, paskudna troszkę: groszek z marchewką, marchewka z groszkiem.”), że nie wspomnę o szpinaku, o którym Usenko opowiada tak:
W przedszkolu jest szpinak na obiad we czwartki,
więc wiadro szpinaku gotują kucharki.
Wiadomo, że szpinak okropnie jest zdrowy.
Lecz Krzyś wolał ciacha i torcik makowy!
Tarzanie się w błocie? To przecież się zdarza!
Dlaczego nie wolno w szpinaku się tarzać?
Krzyś mógłby się chętnie wytarzać w szpinaku,
lecz zjeść go nie umiał, bo wstrętny był w smaku.”   

Zdecydowanie, rodzice niejadków powinni rozważyć złożenie zbiorowego pozwu z żądaniem zakazu dalszej sprzedaży tej książki!

Zupełnie inaczej natomiast przedstawia się sprawa, gdy idzie o „Gratkę dla małego niejadka” Emilii Dziubak.


Autorka dołożyła bowiem wszelkich starań, by przekonać – bardzo naocznie – wszystkich małych grymaśników, że dobre jedzenie nie jest złe.




Marchewka to u niej nie żadna paskuda, ale luksusowa kobieta, wylegująca się w talerzu własnej zupy niczym w najlepszym spa.








Zupa jarzynowa wygląda tak apetycznie i kolorowo, że choćby największy niejadek z rozpędu z pewnością sięgnie nawet po brukselkę!








Szpinak nie występuje zaś w formie obrzydliwej brei, a jest „smacznym śpiochem”, czyli nadzieniem drzemiącym słodko pod naleśnikową kołderką (uważni obserwatorzy dostrzegą na obrazku nawet dwie rozkoszne zielone stópki).



O ile jednak, gdyby Starszy był obecnie młodszy, to niewykluczone, że dzięki lekturze tej książki zmieniłby swój stosunek do jedzenia nieco wcześniej niż po trzecich urodzinach (kiedy zdążyłam już niemal do szczętu osiwieć ze zgryzoty), o tyle w przypadku Młodszego pokazanie mu TYCH obrazków doprowadziło do dramatu.

Młodszy bowiem – od urodzenia wcinający wszystko, bez wybrzydzania i zbędnych pytań (nie spróbował zawartości jakiegokolwiek gotowego słoiczka, które – jak widać słusznie –  po jego urodzinach zostały w naszej rodzinie komisyjnie uznane za Słoiczki Samo Zło) – jako stworzenie niezwykle empatyczne, obkładające się tysiącami pluszaczków i starannie układające je co rano do snu we własnym łóżku, tak aby mogły jakoś przetrwać smutne chwile bez niego - po obejrzeniu pierwszego obrazka zaczął podejrzliwie przyglądać się wszystkiemu, co lądowało na jego talerzu.
- Mamo, nie mogę zjeść tego ziemniaka! On ma takie smutne oczy! – wykrzyknął z rozpaczą w czasie niedzielnego obiadu.
Pamiętając o zielonych nóżkach, szpinaku nawet nie próbowałam mu podsuwać.

Co jednak dziwne, wsunął cały drobiowy kotlecik (tak, mogłam opowiedzieć mu o biednych, malutkich i puchatych kurczaczkach, ale hipokryzja mi nie pozwoliła), po czym zagryzł czekoladą.


Na próżno próbowałam przekonać go, że to przecież Pan Czekolada, który też chce żyć. Pokłady empatii okazały się mieć swoje granice.
A może chodzi o to, że gdzieś w głębi Młodszego czai się nienawiść do wąsów?

Natalia Usenko „Niesmacznik”, ilustracje Ewa Poklewska-Koziełło. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2012.
Emilia Dziubak „Gratka dla małego niejadka”. Wydawnictwo ALBUS, Poznań 2011.

Zamieszczony na początku cytat pochodzi z książki Leszka Talko „Dziecko dla odważnych. Szkoła przetrwania”. Znak emotikon, Kraków 2014.      

sobota, 1 marca 2014

Cz. Janczarski "Bieg z przeszkodami", czyli o związku pomiędzy pierzyną, kręgosłupem i nordic walking

Szarek był największym leniuchem i piecuchem w całym Zajączkowie.
Gdy inni malcy już od rana bawili się na łączce za miastem – Szarek wylegiwał się pod puchową pierzyną.


Od czasu gdy okazało się, że niestety nie jestem tak zdrowa, jak chciałabym, a było to jakieś dwadzieścia pięć lat temu, powoli acz konsekwentnie stąpałam drogą prowadzącą prosto pod pierzynę.

„Raz w zimie przyszli do Szarka koledzy, Kapustek i Sałatek.
- Chodź lepić bałwana – zaproponowali.
- Mogę zrobić bałwana w domu z pierzyny… - ziewnął Szarek, przewrócił się na drugi bok i usnął.”

Kiedy urodziły się dzieci, nieco zwiększyłam swoją aktywność fizyczną, nie popadając jednakże w przesadę.
Od niedawna miałam przy tym znakomitą wymówkę: moja lekarka zaleciła mi wzmożenie ostrożności i prowadzenie trybu życia starej babci. Ze sportów pozostawiła do wyboru pływanie (nie lubię) oraz szachy (lubię i swego czasu intensywnie uprawiałam, ale nie zamierzam nikogo przekonywać, że w czasie trwania partii wykonuje się ruchy innymi częściami ciała niż ręce, którymi można do wyboru: przesuwać pionki lub figury na szachownicy, naciskać przycisk zegara lub rwać włosy z głowy).

Kiedy Kapustek i Sałatek byli już w sieni, podeszła do nich mamusia Szarka.
- Chciałabym – powiedziała – żeby mój Szarek był taki, jak inne zajączki. Żeby wstawał rano, bawił się i miał dobry apetyt, żeby był silny i zdrowy. Ale jak zmienić Szarka? Czy mogę liczyć na waszą pomoc?
Przyjaciele byli dumni z zaufania, jakim obdarzyła ich dorosła zajęczyca. Szastnęli nogami i zawołali chórem:
- Postaramy się, proszę pani!

Mamusia jakiś czas temu zdjęła mnie już z sobie z garba, apetyt także – dziękuję – nieustannie mi dopisuje. Do akcji włączył się jednakże – znienacka – kręgosłup.
Siedzący tryb życia, praca biurowa, wożenie tyłka samochodem tu, ówdzie, a także tam. To musiało kiedyś rypnąć.
Kilka lat temu rypnęło w odcinku szyjnym kręgosłupa, skutkując potwornymi migrenami. Zainwestowawszy pokaźną ilość gotówki w szeroko pojętą terapię manualną, dałam radę bez zmieniania trybu życia.
Pod koniec ubiegłego roku rypnęło w odcinku lędźwiowym. Dowiedziałam się nagle i boleśnie, że otóż – o rety! – posiadam tam kręgosłup. Oraz że nie mogę samodzielnie zapiąć butów. Tudzież umyć włosów. Ani też pomóc dziecku (wzrost 113 cm) zapiąć kurtki. A w ogóle to nie ma pozycji, w której by mnie nie bolało.
Na doprowadzenie się do stanu używalności wydatkowałam kolejną porcję gotówki (umownie nazwijmy ją „kilkaset złotych”), po czym uznałam, że jest już dobrze.
Do czasu, gdy odprowadzając dziecko do przedszkola, źle postawiłam nogę na stopniu.

„Następnego dnia o świcie Szarek obudził się drżąc z zimna.
- Gdzie moja pierzyna?! – zawołał.
Spojrzał w okno: pierzyna leży na śniegu. Wyskoczył na dwór, podbiegł do pierzyny, a pierzyna – w nogi!
Gonił ją Szarek, ale nie miał siły. Zasapał się. Pierzyna uciekła. Wrócił Szarek do domu, słaniając się na nogach.”

Nie pamiętam, kto i kiedy wpadł na pomysł rozpoczęcia nordic walkingowej terapii. Wiem natomiast, że gdyby nie moja koleżanka, do tej pory pewnie bym się za nią nie zabrała, poprzestając na śledzeniu zrozpaczonym wzrokiem procesu ubywania gotówki na koncie.

Wieczorem pierzyna leżała na swoim miejscu.
A następnego ranka znowu uciekła i gonił ją leniwy zajączek. I tak już było odtąd co dnia: pierzyna uciekała z rana, a wieczorem wracała.
Przyszła wiosna. Szarek biegał coraz szybciej i dalej i coraz więcej zjadał potem listków sałaty i szpinaku.

żeby nie było:
to nie jest profesjonalna
pozycja z kijkami
Maszeruję z kijkami od ponad miesiąca. Początkowo dwa, trzy razy w tygodniu, ostatnio pięć, sześć razy.
Za każdym razem przechodzę dystans co najmniej sześciu kilometrów, a zdarza się (jak dzisiaj), że i ponad jedenastu.
Zainwestowałam w profesjonalne buty (i nie wiem, jak mogłam żyć do tej pory bez nich!) oraz kijki, a i tak wydałam mniej, niż kosztowałaby mnie kolejna porcja zabiegów rehabilitacyjnych.
Nie boli mnie nic (jedynie mięśnie po każdym treningu, ale ten ból dość szybko mija), jestem dotleniona jak rzadko, zaczynam widzieć pozytywne zmiany w swojej sylwetce.
Maszeruję wyłącznie po lesie, dzięki czemu odkrywam to, co umykało mi do tej pory. Okazało się, że tuż obok mnie są piękne tereny, wyposażone w strumyki, wzniesienia i porośnięte hubami drzewa.
W czasie treningów spotykam zaskakująco dużo (zważywszy na porę roku) osób, które albo także maszerują z kijkami, albo biegają. Wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni. Choć nie znamy się osobiście, jeden kłania się drugiemu i życzliwie zagaduje – rzecz nie do pomyślenia w polskim mieście.
Nie mam ochoty na jedzenie mięsa. Odkurzyłam swoje wegetariańskie książki kucharskie, przypomniałam sobie o szeregu kulinarnych wege-blogów (w tym o Jadłonomii, która – zasłużenie – zwyciężyła w konkursie Blog Roku w kategorii blogów kulinarnych).
Czuję się tak dobrze, jak już dawno się nie czułam.

Aż wreszcie któregoś ranka Szarek dogonił uciekającą pierzynę.
Wyleźli spod niej dwaj przyjaciele: Kapustek i Sałatek.
- Ach, to wy ściągaliście ze mnie pierzynę! To na waszych nogach uciekała przede mną co rano!
- Tak – przyznali się przyjaciele. – Ale nie gniewaj się na nas. Przeczytaj lepiej ten afisz.
I Szarek przeczytał afisz.

Afisz przeczytałam sama. Koleżanka nijak nie dała się namówić. Zatem namówiłam mamę.
9 marca 2014 roku startujemy w marszu na 5 km, w kategorii „matka - córka”.



Zawodnicy stali już na starcie. Huknął strzał – rozpoczął się bieg. Ale co to? Wraz z innymi zawodnikami biegnie Szarek. I to jak jeszcze! Przebiera szybko nogami. Już jest w środku grupy zawodników… Już jest na czele…
Wszyscy biegacze, nawet ci najlepsi, zostali daleko w tyle.
A Szarek z dumnie podniesioną głową pierwszy wpada na metę.
Trudno po prostu opisać, jakie były brawa, jakie wznoszono okrzyki na cześć zwycięzcy.

Nie, nie mam złudzeń. Nie ma takiej możliwości, abyśmy wygrały te zawody.
Trzymajcie jednak kciuki, żebyśmy przymaszerowały chociaż w połowie, a nie na końcu stawki!

Czesław Janczarski „Bieg z przeszkodami”, ilustrowała Halina Zakrzewska. Nasza Księgarnia, Warszawa 1979.