Nie
wiem co sobie wyobrażałam, gdy kilka miesięcy temu zdejmowałam z półki
rozpadającego się ze starości „Piotrusia Pana”. Wydawało mi się chyba, że to
wartka opowieść o piratach, Indianach, wróżkach i małym, niesubordynowanym chłopcu, który
nie chce dorosnąć.
Niestety.
Wartka opowieść toczyła się nader ospale, piratów i Indian było w niej jak na lekarstwo
(najwyraźniej Steven Spielberg ze swoim „Hookiem” mocno namieszał w mojej
pamięci), wróżka wprawdzie się pojawiła, ale tylko jedna i nader złośliwa,
natomiast chłopiec był po prostu denerwujący.
Zaraz
po lekturze obejrzeliśmy inscenizację „Piotrusia Pana” w szczecińskim Teatrze Współczesnym. Okazało się, że może być gorzej. Znacznie gorzej.
źródło zdjęcia |
Piotruś
w klasycznej literackiej wersji jest nudnawy. Po dokonanym przez reżyserującą spektakl
Ewelinę Marciniak uwspółcześnieniu (polegającym m.in. na wprowadzeniu wątków
seksualnych gdzie tylko się da, a tam się gdzie nie da również) jest już tylko niestrawny.
Ja wyszłam zażenowana, moje dzieci (które podobno miały być zachwycone faktem,
że aktorzy latają i w ogóle jest tak fajnie i kolorowo) zdenerwowane tym, że
nic nie trzymało się kupy, a Indianie w ogóle się nie pojawili.
Po
tych doświadczeniach odłożyłam książkę z powrotem na najdalszą półkę, nie
zamierzając sięgać do niej nigdy więcej.
Niespodziewanie
wróciła do mnie przy okazji Dnia Matki.
„Pani Darling po raz pierwszy usłyszała o
Piotrusiu porządkując myśli swoich dzieci. Jest to conocnym zwyczajem każdej
dobrej mamy. Kiedy dzieci już usną, przetrząsa ona wtedy ich główki i
porządkuje im myśli na rano, przesuwając do właściwych przegródek rozmaite
sprawy, które w ciągu dnia zawieruszyły się gdzie indziej. Gdybyś mógł wtedy
nie spać (ale, oczywiście, nie możesz), zobaczyłbyś jak robi to twoja mama, i
bardzo by cię zaciekawiło przyglądanie się jej pracy. Wygląda to zupełnie jak
porządkowanie szuflad. Przypuszczam, że zobaczyłbyś ją na klęczkach, marudzącą
śmiesznie nad jakąś cząstką zawartości twojej głowy i zastanawiającą się, gdzie, na Boga, mogłeś
to znaleźć. Robi przy tym odkrycia milutkie i mniej miłe, jedno potrafi
przytulić do policzka, jakby to był mały kotek, a inne ukrywa pospiesznie. A
kiedy wstajesz rano, wszystkie psoty i brzydkie myśli, które miałeś idąc do
łóżka, są już zwinięte w jak najmniejszy węzełek i wtłoczone na samo dno
twojego umysłu. A na wierzchu leżą pięknie przewietrzone twoje najładniejsze
myśli, gotowe do użytku.”
Nie przypominam sobie,
abym – gdy czytałam „Piotrusia Pana” w dzieciństwie – obdarzyła panią Darling
czymś więcej niż zdawkowym rzutem oka. Tym razem dostrzegłam ją już od
pierwszego zdania i zdumiałam się jak wiele mam z nią wspólnego.
„Wszystkie dzieci – poza jednym – dorastają. Szybko dowiadują się, że
będą kiedyś dorosłe, a Wendy dowiedziała się o tym tak:
Kiedy
miała dwa lata, bawiła się pewnego dnia w ogrodzie: zerwała kwiatek i pobiegła
z nim do swojej mamy. Przypuszczam, że musiała wyglądać zachwycająco, bo pani
Darling położyła rękę na sercu i zawołała:
-
Ach, dlaczego nie możesz pozostać taka na zawsze?!”
Kiedy patrzę na śpiącego
Młodszego, mam ochotę wykrzyknąć to samo.
Doskonale też rozumiem,
dlaczego pani Darling postanowiła zostawić sobie w kąciku ust jeden pocałunek,
którego nie mogły otrzymać ani jej dzieci, ani pan Darling. „Wendy przypuszczała, że może Napoleon otrzymałby
ten pocałunek, ale widzę go jak próbuje, a potem odchodzi wściekły i trzaska
drzwiami.”
Przeraża mnie sama myśl o tym, że mogłabym poczuć to samo, co pani Darling wówczas, gdy któregoś piątkowego wieczoru zastała łóżeczka
dzieci puste, a okno otwarte. Mam przy tym ochotę narzekać razem z
narratorem na bezmyślność i okrucieństwo Wendy, Janka i Michała, ale wiem też, że prawem dzieci jest być
absolutnie pewnym, że ojciec i matka zawsze będą trzymali okno otwarte, tak aby można było przyfrunąć do domu z powrotem, zaś obowiązkiem rodziców jest sprawienie, by ich dzieci nigdy owej pewności nie utraciły.
„Odlatujemy zwykle, jakbyśmy byli stworzeniami zupełnie bez serca
(którymi dzieci zresztą są), a potem, gdy samolubnie spędziliśmy czas i poczuliśmy
potrzebę opieki, powracamy wspaniałomyślnie i wierzymy, że zostaniemy
wynagrodzeni zamiast otrzymać tęgie baty.”
źródło zdjęcia |
Może i James Barrie, jak
można wyczytać w jego biografiach, miał poważny problem z relacją z własną
matką. Może i – jak twierdzi Piers Dudgeon w swojej dopiero co wydanej książce
(„The Real Peter Pan: The Tragic Life of Michael Llewelyn Davies”) – sam zrujnował
życie jednemu z dzieci, którymi się opiekował. Mały Michael Llewelyn Dawies,
tak uroczy jako mały Piotruś Pan, musiał młodo umrzeć, by nigdy nie dorosnąć.
Może. Ale nie interesuje
mnie to. Zamiast tego z fascynacją odkrywam, że J.M.Barrie wiedział o matkach
więcej niż niejeden współczesny mężczyzna, nowoczesny mąż i ojciec.
„Pani Darling podeszła do okna, bo obecnie czujnie pilnowała Wendy.
Powiedziała Piotrusiowi, że usynowiła wszystkich pozostałych chłopców i
chciałaby go też usynowić.
-
Czy posłałaby mnie pani do szkoły? – zapytał chytrze.
-
Tak.
-
A potem do biura?
-
Tak przypuszczam.
-
I szybko stałbym się dorosłym mężczyzną?
-
Bardzo szybko.
-
Nie chcę iść do szkoły i uczyć się uroczystych rzeczy! – powiedział do niej z
uniesieniem. – Nie chcę być mężczyzną. O, matko Wendy, nie chcę budzić się i
czuć, że mam brodę!”
Zdumiewające jak szybko przechodzimy od zaciskania powiek po to, by jak najdłużej zachować pod nimi obraz naszych malutkich synków, do otwierania im drzwi prowadzących do szerokiego świata.
Nasi
mali chłopcy, pozornie coraz bardziej dorośli i bawiący się w coraz bardziej
męskie zabawy, cały czas potrzebują nas jednak tak samo mocno.
„Potem wszyscy upadli na kolana i wyciągające ręce zawołali:
-
Och, Wendy damo, bądź naszą matką!
-
Czy powinnam? – zapytała Wendy rozpromieniona. – Oczywiście to bardzo zachwycające,
ale jestem przecież tylko małą dziewczynką. Nie mam wiele wprawy.
-
To nie ma znaczenia – powiedział Piotruś, jak gdyby on był jedyną obecną tu
osobą, która wie wszystko w tej sprawie, chociaż w rzeczywistości wiedział
najmniej. – Potrzebujemy miłej, pełnej macierzyńskich uczuć osoby.”
Potrzebują nas i naszej miłości między innymi po to, by sami mogli w przyszłości poczuć i odkryć
szczęście płynące z najprostszych codziennych sytuacji.
„Ach, staruszko – powiedział na uboczu Piotruś do Wendy, grzejąc się
przy ogniu i przyglądając się jej, gdy odwracała cerowaną skarpetkę – nie ma
nic przyjemniejszego niż taki wieczór z tobą, kiedy ma się już za sobą trudy
dnia i można odpocząć przy kominku mając blisko siebie te maleństwa.”
I choć na co dzień
prycham i warczę, gdy tylko ktokolwiek wpada na pomysł podetknięcia mi skarpetki do zacerowania (od dawna nikt się nie odważył), a w
tyle głowy nadal mam irytację, którą czułam czytając o Wendy („Gdy siadała obok koszyka pełnego ich
skarpetek, z których każda miała dziurę na pięcie, unosiła zwykle w górę ręce i
wołała: - O mili moi, jestem pewna, że powinno się zazdrościć starym pannom! A
gdy wołała tak, twarz jej promieniała”), to jednak nie mogę pozbyć się
wrażenia, że James Matthew Barrie napisał naprawdę dobrą książkę. Nie tylko dla
dzieci.
A gdy to napisałam, twarz
mi promieniała.
J.M.Barrie „Piotruś Pan”,
przełożył Maciej Słomczyński, ilustrował Jerzy Srokowski. Nasza Księgarnia,
Warszawa 1958.