Nie
lubię amerykanizacji i komercjalizacji naszego życia.
Czemu?
Bo tak.
Bo
uważam, że mamy swoje piękne tradycje i naprawdę nie musimy przeszczepiać
wszystkich idiotyzmów na nasz grunt, tylko dlatego że są z jułesej.
Bo
ogromnie się martwię, że wszystko zaczynamy sprowadzać tylko do kupowania i
pustych symboli, czy wręcz do kupowania pustych symboli.
Mimo
to, wczoraj wróciłam do domu z dynią pod pachą.
Czemu?
Bo tak.
Bo
lubię dynie.
Dostarczają
mi wrażeń estetycznych. Mało które warzywo występuje w tak wielu odmianach i
kształtach, prezentując zarazem tak wiele odmian bliskiego mi od niedawna
koloru pomarańczowego.
Zachwycają
mnie możliwościami, jakie stwarzają w kuchni. Jakieś trzy lata temu wpadłam w
dyniowy szał, w trakcie którego okazało się, że z dyni da się zrobić wszystko.
Gulasz, przystawkę, ciasto, pikantne placki, słodkie muffinki, zupę – każdą z
tych potraw na miliony odmian (tak, to od tamtej pory mój mąż nie może patrzeć
na dynie; zdaje się, że się przejadł).
Bo
są niezwykle ekologiczne – nawet niejadalną łupinę można bowiem do czegoś wykorzystać.
Przyznam
szczerze, że niezupełnie rozumiem, czemu bycie rzymskim katolikiem zdaniem
niektórych wyklucza możliwość wydrążenia dyni w okolicach 31 października, bez
konieczności późniejszego odbycia ciężkiej pokuty.
Przypomniałam
sobie nawet na tę okoliczność stosowny rozdział z książki Szymona Hołowni i
doszłam do wniosku, że im jestem starsza, tym mniejsza szansa, że kupię jego
tłumaczenia (choć są naprawdę całkiem sensowne, a autor stara się obiektywnie przedstawić
za i przeciw), sprowadzające się ostatecznie do mrugania okiem i mówienia „nie,
no oczywiście, że nie należy przesadzać z tą religijną ortodoksją, ale może na
wszelki wypadek omijajmy dynie z daleka?”.
Dużo
bardziej przemawia do mnie ksiądz Andrzej Draguła, który delikatnie zwraca
uwagę na to, że chyba mamy też i rozum, czyż nie?
I
dlatego, choć moje dzieci nie odczuwają potrzeby, by przebierać się za
duchy czy upiory i biegać – jak pisze Hołownia – „z dynią na głowie”, to
świeczkę zapalę.
Bo
fajnie wygląda w tej dyni.
Bo
taka świeża, podgrzewana od środka dynia, ładnie pachnie.
Bo
z wygrzebanego ze środka miąższu można ugotować pyszną zupę.
I
uprzedzam: w listopadzie zaczynam cyklicznie straszyć i smucić o śmierci.
Bądźcie
czujni i zapalcie Wasze dynie, będzie Wam raźniej!
I
jeszcze umiarkowanie konkretny przepis na przepyszną zupę z dyni (wg 5 przemian):
Do
garnka wlewamy wrzątek (w ilości niezbyt dużej, bo zupa powinna być gęsta),
dorzucamy liście laurowe (1-2) oraz trochę suszonego lubczyku (obejdzie się też bez lubczyku).
Mieszamy,
czekamy aż się zagotuje.
Dorzucamy
pokrojoną w kostkę 1x1 cm dynię bez skórki (jeśli odmiany hokkaido, to ze
skórką) oraz tak samo pokrojone ziemniaki, marchewkę i pietruszkę.
Warzyw
powinno być trochę więcej niż dyni (objętościowo, po pokrojeniu), z przewagą
ziemniaków. Z pietruszki można zrezygnować.
Dorzucamy
przesmażone na oliwie i drobno pokrojone trzy cebule.
Mieszamy,
czekamy aż się zagotuje (jeśli gotujemy wg 5 przemian, to będzie nasz
refren).
Następnie
dodajemy pora i selera – w całości (selera nie za dużo), pieprz ziarnisty.
Refren:
Mieszamy, …
Solimy. Do smaku, rzecz jasna.
Refren:
Mieszamy…
Wszystko
gotujemy do miękkości na małym ogniu (około 50-60 minut)
Wyjmujemy
pora, selera i liście laurowe (jak znajdziemy).
Około
połowę reszty warzyw z odrobiną zupy miksujemy (chyba że chcemy mieć zupę krem,
wówczas miksujemy wszystko)
Doprawiamy
sokiem z cytryny (na oko, ale co najmniej z połowy cytryny).
Refren:
Mieszamy…
Jeśli
zupa jest za gęsta, dodajemy wrzątku. Jeśli jest w sam raz, sypiemy szczyptę
kurkumy.
Refren:
Mieszamy…
Dodajemy
nieco oliwy, ewentualnie masła (lepiej oliwy), chyba że chcemy być egzotyczni,
wówczas możemy dodać mleko kokosowe.
Refren:
Mieszamy…
Doprawiamy
chilli, curry, kardamonem, masalą – zależnie od efektu, jaki chcemy uzyskać.
Po odśpiewaniu refrenu, możemy jeszcze zupę dosolić, jeśli tego potrzebujemy.
Naprawdę dobre, nawet jeśli wydaje się Wam że to nie może być prawda!