niedziela, 18 marca 2018

J. Porazińska "Pamiętnik Czarnego Noska" i T. Ungerer "Otto. Autobiografia pluszowego misia", czyli książka o misiu książce o misiu nierówna


Co najmniej jedną książkę w ciągu roku przeczytało 38% Polaków – dowiadujemy się z najnowszych badań Biblioteki Narodowej, które opublikowano w czwartek 15 marca. To podobny wynik jak w kilku ostatnich latach. Po wyraźnych spadkach przypadających na okres 2004–2008 poziom czytelnictwa w Polsce ustabilizował się na poziomie nieco poniżej 40%. Podobnie stabilna jest liczba tzw. czytelników intensywnych, czyli osób deklarujących czytanie 7 i więcej książek rocznie: w ostatnim pomiarze było ich 9%. Pełny raport ukaże się w maju.” – taka informacja w minionym tygodniu pojawiła się w krajowych mediach.

Z przekazanego skrótu raportu dowiedzieliśmy się także, że „analiza związku otoczenia z praktyką lekturową wykazała dobitnie, że osoby z domów, gdzie czytają wszyscy pozostali, same także czytają książki (aż 82%), w przeciwieństwie do domów, w których się nie czyta (tu tylko 13% deklarowało czytanie).”

Nie zamierzam tu prowadzić żadnych analiz, ani załamywać rąk nad stanem polskiego czytelnictwa. Jak jest, każdy naprawdę intensywnie czytający wie. Poprzestanę na podzieleniu się kilkoma przemyśleniami luźno związanymi z drugim z przywołanych wniosków z raportu BN.

jeden z naszych
 licznych regałów
z książkami "dla dorosłych"
W naszym domu czyta się.

Ja czytam na okrągło, mój mąż podobnie (mimo że on ostatnio zazwyczaj na okrągło te same książki). Książki (i gazety) mamy nie tylko na regałach, poupychane gdzie się da, ale i w łazienkach, kuchni, sypialni. Zazwyczaj mam też chociaż jedną na siedzeniu w samochodzie (na niektórych światłach czekam 1,5 minuty, trzeba jakoś zabić czas) i zawsze jedną w torebce.

jeden z naszych
licznych regałów
z książkami dla dzieci
Naszym dzieciom czytaliśmy niemal od urodzenia, ich biblioteczka zawsze obfitowała w najlepsze pozycje światowej i krajowej literatury dziecięcej. Do biblioteki zapisałam ich gdy tylko nauczyli się chodzić.

To, że zostaną molami książkowymi, wydawało się przesądzone.
W każdym razie do czasu, gdy poszli do szkoły. Bo wtedy, wraz z nastaniem ery lektur szkolnych, wszystko się rypło.

O tym, co musiał w tym roku przeczytać Starszy, siódmoklasista, napiszę kiedy indziej (w każdym razie taką mam nadzieję). Aby podgrzać atmosferę, nadmienię, że będzie to post pod tytułem: „Jak zaczęłam uwielbiać wydawnictwo Greg i jego streszczenia lektur szkolnych”.

Dzisiaj chciałabym skupić się na Młodszym, trzecioklasiście, uczniu szkoły Montessori, a więc – w polskich realiach – szkoły, nad czym boleję, prywatnej, w której, jak by się wydawało, do kwestii lektur podchodzi się inaczej niż w szkołach tradycyjnych. Bo przecież świadomość nauczycieli inna, podejście inne, a i – nie oszukujmy się – możliwości rodziców także inne. Nie trzeba więc oglądać się na to, co jest w szkolnej bibliotece (w większości od pięćdziesięciu lat są to niezmiennie te same pozycje), bo biblioteka dopiero się tworzy, a przytłaczającą większość rodziców stać na zakup każdego z zaproponowanych tytułów, więc jeśli powie im się, że mają jakąś książkę kupić, to kupią.
Tyle teorii.

W praktyce w szkole Młodszego robi się to samo, co od szeregu lat w każdej polskiej podstawówce, czyli przerabia te same co od wieków lektury, nie zważając na ich coraz większą anachroniczność.
Efekt?
Młodszy przestał czytać. Bo czytanie jest nudne. Bo książki są nudne i bez sensu.
W zasadzie mu się nie dziwię.

W jego szkole czyta się bowiem m.in. jako lekturę książkę „Oto jest Kasia” Miry Jaworczakowej. Książkę-potworek, pseudodydaktyczną, o której wszystko napisała już Królowa Matka, wobec czego mi pozostaje wyłącznie wymowne milczenie.

W tym roku Młodszy oberwał zaś „Pamiętnikiem Czarnego Noska” Janiny Porazińskiej, autorki zasłużonej dla polskiej literatury dziecięcej, której czas - śmiem to stwierdzić – przeminął.

Być może opowieść o przygodach Noska – pluszowego misia, obroni się gdy czytać ją będzie dziecku jakiś wyjątkowo czytelniczo zaangażowany rodzic, pod warunkiem jednak, że dziecko nie będzie miało więcej niż pięć lat. W sytuacji natomiast, w której dzieło ma samodzielnie przeczytać trzecioklasista – dziewięciolatek, można z góry założyć, że po góra dwudziestu stronach wbije do google’a hasło: „Pamientnik Czarnego Noska streszczenie” (propozycja hasła oparta na doświadczeniach własnych, płynących z obserwacji historii wyszukiwań na blogu prowadzonym przez niżej podpisaną).

źródło zdjęcia


Być może w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku („Pamiętnik Czarnego Noska” został po raz pierwszy w formie książkowej wydany w roku 1964, a więc – uwaga! – 54 lata temu), dzieci ze wsi fascynowały się życiem dzieci z miasta i odwrotnie.

Być może przed II wojną światową („Pamiętnik…” pierwotnie ukazywał się w latach trzydziestych ubiegłego wieku (a więc ponad 80 lat temu) jako dziecięca powieść odcinkowa na łamach tygodnika dla małych dzieci „Słonko”) małe dzieci (czy jednak aby na pewno były to przedwojenne dziewięciolatki?) z wypiekami na twarzy czekały na kolejne odcinki przygód pluszowego misia.
Nie wykluczam.


Śmiem jednak twierdzić, że współczesne dziewięciolatki nie są „małymi dziećmi” sprzed osiemdziesięciu lat. Jasne, nie są wcale dorosłe i śmiertelnie poważne, nadal w większości uwielbiają pluszaki, w tym misie (choć Młodszy akurat idzie w przytulanki innego rodzaju), ale jednak, jak rany, ich cyfrowy świat jest czymś diametralnie innym niż świat ich wychowanych często jeszcze w przaśnej peerelowskiej rzeczywistości rodziców, o powojennym pokoleniu dziadków nie wspominając.  

Kluczowa wydaje się tu odpowiedź na pytanie, czemu ma służyć wprowadzanie w edukacji wczesnoszkolnej obowiązku czytania lektur.

Czy chodzi o doskonalenie umiejętności czytania?
Ależ czy naprawdę dziewięciolatek, który umie już płynnie czytać, potrzebuje takiej lektury jak książka o przygoda Noska? I czy jego rówieśnik, który jeszcze nie radzi sobie samodzielnie z dłuższym tekstem, polubi czytanie, gdy będzie musiał przedukać kilkadziesiąt nudnych stron?

Może jednak czytanie tych samych książek ma stanowić punkt wyjścia do prowadzonej na lekcji dyskusji?
Ale o której to z przygód Czarnego Noska można by dyskutować z dziewięciolatkami? Jedyna, która jakkolwiek rokuje jest związana z trafieniem przez Noska do wiejskiej zagrody, w ręce kilkuletniej dziewczynki, która nie dość, że dotychczas nie miała jeszcze ani jednej zabawki („widzicie, wyrodne dzieci, a Wy co chwilę naciągacie rodziców na kolejne zabawki, wstydźcie się!”), to na co dzień zajmuje się przede wszystkim pracami w gospodarstwie: a to chrustu na opał nazbiera, a to chatę zamiecie, ziemniaki obierze, obiad ugotuje i zajmie się młodszym braciszkiem pozostawionym w kołysce („widzicie, leniwe dzieci, a Wy nie doceniacie jak dobrze macie w życiu!”).
„Życie dzieci ze wsi i z miasta dawniej i dzisiaj” – tak mógłby brzmieć temat tej dyskusji. Niezbyt porywająco, moim zdaniem.

Niestety, stan mojej wiedzy na temat przyczyn wyboru takiej a nie innej książki nie zmienił się po tym, co opowiedział mi Młodszy po zrealizowanej lekcji.
Pal sześć, ja mogę nie wiedzieć. Jednak jeśli dziecko nie wie po co miało przeczytać jakąś książkę, to chyba niedobrze.
Przygody Czarnego Noska śmiertelnie Młodszego znudziły. Kompletnie nie interesowało go jakie przygody przeżywał pluszowy miś, co i rusz gubiony przez swoją niefrasobliwą małoletnią właścicielkę. Infantylny (dostosowany do poziomu rozwoju umysłowego pięciolatków) język i równie infantylne przedstawienie świata, wręcz go zirytowały.

Julcia podeszła do drzewa. Tuż przy łebku miałem gałązkę z białymi kwiatkami.
- Widzisz, te kwiatki opadają i zostają takie małe kulki. Te kulki będą rosły i rosły, aż zrobią się czerwone. To będą wiśnie.
Byłem bardzo zdziwiony. Więc tak wygląda fabryka wiśni? Po prostu takie drzewko?
- Czy ja jestem jakiś głupi, mamo? – oznajmił Młodszy po przeczytaniu tego fragmentu, po czym odłożył książkę. Na zawsze.
Pierwsza w moim życiu nieskończona lektura przytrafiła mi się w siódmej klasie („Krzyżacy”); Młodszy zaczął cztery lata wcześniej. Źle to rokuje.

Tymczasem o życiu pluszowego misia można opowiedzieć dziewięciolatkowi w inny sposób, który sprawi, że nie tylko sam przeczyta książkę do końca, ale i przybiegnie do rodzica z szeregiem pytań, prowokujących do rozmowy o wielu ważnych sprawach.


Miś Otto, tak jak miś Czarny Nosek, jest pluszakiem, który trafia w ręce małego dziecka. U Porazińskiej jest to dziewczynka – Małgosia, u Ungerera – chłopiec, Dawid. Oba misie, choć jako zabawki po prostu bezwolnie poddają się kolejom losu, mają jednak całkiem różny stan świadomości.

Czarny Nosek jest po prostu głupiutkim misiem, który dziwi się światu i takim nadzwyczajnym rzeczom jak kran czy wspomniane już drzewka owocowe. Urodzony w XXI wieku dziewięciolatek może co najwyżej pokiwać z politowaniem głową nad jego naiwnością, znacznie przy tym płytszą niż naiwność Kubusia Puchatka (swoją drogą, „przerobienie” książki Milne’a byłoby znacznie lepszym pomysłem).


Otto też się dziwi, jednak naprawdę ma czemu. Urodzony (czy raczej: uszyty) tak jak Nosek przed wojną, trafia w ręce żydowskiego chłopca, przyjaźniącego się z niemieckim sąsiadem, Oskarem. Pewnego dnia na marynarce Dawida pojawia się jednak żółta gwiazda, potem panowie w czarnych skórzanych płaszczach zabierają Dawida i jego rodziców, ojciec Oskara trafia zaś na front. Otto zostaje w niemieckim mieście, gdzie przeżywa bombardowanie, po którym „cała okolica została doszczętnie zburzona, wśród ruin leżały ciała niewinnych ludzi”.
Potem trafia w ręce amerykańskiego czarnoskórego żołnierza, któremu ratuje życie, a po zakończeniu wojny jedzie razem z nim do Ameryki, gdzie przez śmietnik, w stanie bardziej niż opłakanym, trafia do sklepu ze starociami.
Tyle w skrócie, nijak nie oddającym jednak istoty.

Prowadzona przez Ungerera narracja, uzupełniona dalekimi od słodkości ilustracjami (także autorstwa Ungerera), jest oszczędna. Otto, jak na niemieckiego misia przystało, jest powściągliwy w słowach i emocjach. Raczej opisuje niż komentuje, a mimo to porusza dużo bardziej niż Czarny Nosek z jego egzaltowanym słowotokiem.
Tu nie ma prostych wyjaśnień. Jest wojna, wywołana przez złych Niemców, ale są też i Niemcy – zwykli, niewinni ludzie, ofiary wojny. Jest zło i okrucieństwo, nie pojawiające się wcale znikąd.

„Otto” to książka króciutka, z której samodzielnym przeczytaniem poradzi sobie prawie każdy dziewięciolatek. Bez trudu można ją także przeczytać w szkole, wspólnie w czasie zajęć (od czasu wydania w roku 2011 książka nie była wznawiana). Dzisiaj, w czasach coraz mniej stabilnych, jest niezwykle potrzebna.
Ilu nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej wie jednak o jej istnieniu? Ilu sięga po nią w czasie lekcji?
Nie wiem czy chcę znać odpowiedzi na te pytania.

Gdy sięgnąć po informacje zamieszczone na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej, okaże się, że w przypadku edukacji wczesnoszkolnej nawet po deformie nie jest najgorzej. Na liście sugerowanych lektur w klasach I-III nie ma wcale książki o Nosku, a te które są, nie budzą mojego sprzeciwu (może poza nudnym jak flaki z olejem „Anarukiem, chłopcem z Grenlandii” Czesława Centkiewicza).

Co więc sprawia, że nauczyciele naszych dzieci dokonują takich a nie innych wyborów?
Dlaczego nie rozumieją, że to co popsują dzisiaj, jutro może okazać się nie do naprawienia?
Czyżby dlatego, że zaliczają się do tych 62% Polaków i Polek, którzy w ciągu minionego roku sami nie przeczytali ani jednej książki?

Janina Porazińska „Pamiętnik Czarnego Noska”, ilustrowała Ewa Podleś. Grupa Wydawnicza Foksal, rok wydania nieznany (bo wydawca nie zechciał podzielić się tą informacją w stopce redakcyjnej).
Tomi Ungerer „Otto. Autobiografia pluszowego misia”, przełożył Michał Rusinek. Wydawnictwo Format, Wrocław 2011.

piątek, 16 marca 2018

R.Woś "To nie jest kraj dla pracowników", czyli o pracowniku Kopciuszku co zgubił duszę


W czasach gdy me nogi dopiero zaczynały stąpać po ziemi, tej polskiej ziemi, świat ludzi pracy wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj.

Pracownik był wtedy kimś; podmiotem, a nie przedmiotem. Gdyby w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku ktokolwiek w Polsce powiedział, że wyleasinguje sobie pracowników, jak to powszechnie mawia się dzisiaj, niewątpliwie natychmiast zostałby przez tychże pracowników wywieziony w taczce do pobliskiego rowu z gnojowicą i nikomu nie byłoby go specjalnie szkoda.

Zakład pracy był ojcem i matką. Można było się mu zwierzyć, chociażby w nader osobistym życiorysie, jakżeż odmiennym od współczesnych napuszonych curriculum vitae, ale także i wymagać, między innymi troski i opieki.



W takim na przykład roku 1978 nikomu nie śniły się jeszcze idiotyczne listy motywacyjne. Ubiegając się o pracę, wystarczyło napisać po prostu, od serca, że „mam małe dziecko i nie mogę gdzie indziej pracować. Dlatego też proszę nie odmówić mojej prośby i pozytywnie załatwić.”



Z kolei dopisanie w życiorysie, że „ukończyłam tylko 8 klas szkoły podstawowej, ponieważ warunków nie miałam do nauki”, a także iż „w 1975 r. wyszłam za mąż, z mężem już nie mieszkam, ponieważ mąż niezgodził się żeby ja miała dziecko przy sobie. Więc odeszłam i mieszkam u rodziców” [pisownia oryginalna], nie było samopocałunkiem śmierci (jaki pracodawca zatrudni dziś samotną matkę z małym dzieckiem?!), lecz wytrychem do serca kadrowca, który czym prędzej czynił na podaniu adnotację: „proponuję przyjąć”.

O tym, że przez cztery dekady, które upłynęły od roku 1978, coś poszło nie tak, wiemy wszyscy. Ów nietak trwa przy tym na tyle już długo, że coraz więcej osób docieka przyczyn takiego stanu rzeczy.


Dziennikarz ekonomiczny Rafał Woś od szeregu już lat konsekwentnie ustawiał się w kontrze do najnowszych trendów i teorii związanych z rynkiem pracy. Przez ten czas przeprowadził szereg rozmów z topowymi postaciami światowej ekonomii, nie bojąc się pytać o rzeczy uważane przez większość za niepodważalną oczywistość i kwestionować szeregu, uznanych za dogmatyczne, założeń. W wydanej w ubiegłym roku książce „To nie jest kraj dla pracowników” czyni użytek ze zdobytej w ten sposób wiedzy.


To nie jest lektura łatwa ani przyjemna. Mi zajęła dobry miesiąc, licząc tylko od momentu, w którym wreszcie przebrnęłam przez pierwszy rozdział (a zaczynałam go czytać przez jakieś trzy miesiące, co i rusz utykając). Autor żongluje nazwiskami i teoriami, przytacza szereg przykładów, nie stroniąc od ocen. Wielość poruszanych przez niego tematów utrudnia rozeznanie się w tym, co naprawdę jest istotą jego książki, choć niewątpliwie myślą przewodnią jest to, że nie jest dobrze, tak w Polsce, jak i na całym świecie. I że winien jest temu kapitalizm, rzecz jasna.

Nie byłam w stanie zweryfikować prawdziwości wszystkich stawianych przez Wosia tez. Nie umiem ocenić, czy przykłady nie zostały przez niego dobrane w sposób tendencyjny i jednostronny. W tym jednak zakresie, w którym umiałam to zrobić z racji bezpośredniego zetknięcia się z danym problemem, zawsze przyznawałam Wosiowi stuprocentową rację, dziwiąc się jednocześnie jego przenikliwości i poniekąd mu jej zazdroszcząc. Tak jak bowiem nie jest łatwo iść prosto, gdy wszyscy wokół krzyczą, że trzeba skręcić, tak samo sztuką jest dostrzeżenie, że król jest nagi wtedy, gdy cały dwór zachwyca się jego piękną szatą. W dzisiejszych czasach, gdy zanika krytyczne myślenie, a osoby mieniące się dziennikarzami coraz częściej są wyłącznie bezmyślnymi potakiwaczami, dającymi się cynicznie wykorzystywać, idący pod prąd Woś wyrasta na zgoła dziwadło. Mniej istotne znaczenie ma więc w tym kontekście to, czy w swojej książce aby faktycznie w żadnym miejscu się nie myli; większą wartością jest zwrócenie przezeń uwagi czytelnika na szereg problemów i zachęcenie go do podjęcia próby zastanowienia się nad przyczynami takiego a nie innego stanu rzeczy.
Ewidentnym dowodem na skuteczność Wosiowego działania niech będzie chociażby fakt, że w minioną sobotę moja biblioteczka wzbogaciła się o dzieło byłego premiera Grecji, Janisa Warufakisa (Grzegorzu, jeszcze raz dziękuję!). Nie wiem wprawdzie czy zdołam je przeczytać, ale dzięki Wosiowi, który opisał kulisy negocjowania w roku 2015 planu pomocowego dla Grecji, nabrałam w ogóle ochoty na taką lekturę.

Książka Wosia, podzielona na sześć rozdziałów, ma prostą konstrukcję. Naprzemiennie autor opisuje bowiem zjawiska w świecie i Polsce, zaczynając od tych historycznych („Co się stało z naszą pracą?”), by przez zdarzenia współczesne („Co się dzieje z naszą pracą?”) dotrzeć do prognoz na przyszłość („Co się stanie z naszą pracą?”), będących zresztą moim zdaniem najsłabszym punktem tego rozbudowanego eseju.
O ile w rozdziałach dotyczących świata Woś szeroko odwołuje się do różnych teorii ekonomicznych, przywołując szereg nazwisk znanych ze słyszenia nawet absolutnym laikom (Keynes, Piketty, Laffer), o tyle gdy pisze o Polsce, opisuje raczej zdarzenia i ludzi niż idee. Pewnie też z tego powodu to te ostatnie rozważania były dla mnie najciekawsze. Od ponad piętnastu lat bez przerwy zajmuję się bowiem polską pracą w praktyce. Przeprowadziłam już w związku z tym niejedną sekcję pracowniczych zwłok, szukając przyczyn zgonu. Widziałam agonię niejednego pracodawcy, zabitego przez niewidzialną rękę rynku i dobitego twardą ręką państwa. Zobaczyłam niejedno świństwo, odkryłam szereg prawidłowości, pozbyłam się jakichkolwiek złudzeń i doszłam do szeregu samodzielnych wniosków, póki co, wszystkich tak samo dołujących.
Konkluzje Wosia, choć przecież raczej teoretyka niż praktyka, są często jakby wprost wyjęte z mojej głowy (pewnie dlatego tak bardzo mi się podobają).

I tak, między innymi, o współczesnym polskim przemyśle i źródłach jego sukcesu Woś pisze:
W powszechnym przekonaniu nowy polski przemysł jest o niebo bardziej konkurencyjny od tego starego PRL-owskiego. Koronnym dowodem ma być fakt, iż firmy takie jak Lisner, Solaris czy polskie VW pozostają konkurencyjne, a socjalistyczny przemysł był niekonkurencyjny i dlatego upadł. Jest to jednak klasyczny przykład mylenia przyczyn ze skutkami. Tak naprawdę bowiem ekonomiczna „wyższość” nowego przemysłu (…) nie wynika wcale z wdrożenia technologii typu premium albo z szokująco lepszych rozwiązań organizacyjnych. Powód jest inny. Działający w warunkach nadwiślańskiego wolnorynkowego kapitalizmu przemysł do perfekcji opanował technikę pozyskiwania taniej pracy.
Poznań i Wałbrzych to dobre przykłady. Wielkopolskie zagłębie motoryzacyjne latami wykorzystywało duże bezrobocie w regionie i gotowość pracowników do uelastyczniania rynku pracy. Września, Gniezno czy Wągrowiec to podpoznańskie powiaty, które mocno ucierpiały na transformacji i przez całe lata utrzymywało się tam wysokie bezrobocie strukturalne. Nieprzypadkowo to właśnie stamtąd sprowadzani byli pracownicy do poznańskiego sektora motoryzacyjnego czy wspomnianego już Lisnera.

W innym miejscu autor odnosi się do sposobu funkcjonowania polskich wyższych uczelni, a jego spostrzeżenia są dziś, gdy coraz bliżej tzw. reformy Gowina, dotyczącej wprowadzenia nowego modelu szkolnictwa wyższego, niezwykle aktualne:

Wszystkie te problemy jeszcze bardziej jaskrawo widać na uniwersytecie, miejscu o tyle formacyjnym, że przechodzi przezeń cała klasa średnia oraz wyższa każdego społeczeństwa. Zmiany na polskich uczelniach wyższych zaczynają się od spraw drobnych, wręcz anegdotycznych. I tak oto na niektórych z nich wprowadza się karty zegarowe czy inne metody rejestrowania i kontroli czasu pracy, zupełnie jak niegdyś w fabrykach Forda. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. Spróbujcie sobie wyobrazić Einsteina odbijającego kartę na Uniwersytecie Princeton albo Stefana Banacha, który nie może wejść na zajęcia, bo zapomniał identyfikatora. Dziś zaczyna być normalnością i symbolizuje zmiany etosu uczelni wyższej w posttransformacyjnej Polsce.”

Pisząc o polskiej pracy, Woś obficie cytuje przedstawicieli polskiego hip-hopu, którzy od szeregu lat celnie punktują wszystkie absurdy obecnej rzeczywistości, także pracowniczej. Z nieznanych mi przyczyn ani razu nie sięga jednak po teksty Bisza, od pewnego czasu mojego ulubionego przedstawiciela tego nurtu polskiej sceny muzycznej.


Przede wszystkim muszę tutaj przeżyć, po pierwsze
Po drugie, robić to co lubię muszę
Bo kopciuszek na tym balu gubi nie but, lecz duszę
Uduszę się, kiedy mówią czym oddychać
Nie muszę gówna ani wąchać ani dotykać
Wolę o swobodne nogi się potykać własne
Niż zasilać niewolniczą kastę. patrz się
Na mój krok taneczny, niebezpieczny
Dla ustalonych prawd odwiecznych
To mój błąd, lecz to błąd konieczny
Chcąc wyhodować kły trzeba pozbyć się mlecznych
Zębów i z jasnych względów z ciasnych kręgów
Wyjść, by nie wpaść do pułapki trendów
Iść swoją własną drogą myląc pogoń.

Niewątpliwie, aby coś się zmieniło, trzeba wypłacić współczesnemu światu „mentalnego liścia”, jak pisze Bisz w tekście innego ze swoich utworów („Potlacz”). Czy Polakom pomoże w tym projekt całkiem nowego prawa pracy, o którym zresztą Woś pisze w najnowszym (nr11/2018) numerze  tygodnika „Polityka” – wątpię. 

Nie wątpię jednak, że kto już zgubił duszę, kto zasilił niewolniczą kastę, ten, żeby przeżyć, musi spróbować wyjść z pułapki trendów. Książkę Wosia może potraktować jako majaczące gdzieś w oddali koło ratunkowe. Nawet jeśli ostatecznie uzna, że było słabo napompowane, i tak nie powinien żałować, że udało mu się je chwycić. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia na początek.

Rafał Woś „To nie jest kraj dla pracowników”. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2017.

niedziela, 11 marca 2018

"Noc w wielkim mieście", czyli dlaczego jazz bandowi Młynarski-Masecki należy się najwyższy szacunek


Szacunek.
Słowo, którego znaczenie jeszcze jest, jak się wydaje, powszechnie znane. Co niekoniecznie przekłada się jednak na częstotliwość jego stosowania w mowie i piśmie.
Czym innym jest zresztą używanie, choćby najbardziej poprawne, a czym innym postępowanie w zgodzie z tym, co się mówi.
Traktowanie kogoś lub czegoś z szacunkiem – to nie jest wartość w dzisiejszych czasach. Dziś na szczycie są raczej dewaluowanie i deprecjonowanie, prowadzące prostą drogą do degrengolady, degradacji i destrukcji, by przywołać tylko niektóre z haseł „Słownika wyrazów obcych”.

Im więcej wkoło mnie słów z przedrostkiem „de-”, tym większą radość czerpię z obcowania z ludźmi, którzy traktują mnie, wszystkich innych i to, co robią z szacunkiem. Wczorajszy wieczór doprowadził mnie zaś do stanu wręcz euforycznego.


Płyta jazz bandu Młynarski-Masecki „Noc w wielkim mieście” jest świetna. Koncert z kolei to istna petarda, eksplozja radości.
Niewiarygodny kunszt muzyków (w tym genialnego Marcina Maseckiego, którego miałam okazję słuchać drugi raz w ciągu ostatnich trzech tygodni, poprzednio w bardziej klasycznej odsłonie), nienaganny styl, pozbawiony jednak pompatyczności i sztuczności. I szacunek. Tak do granej muzyki, jak i słuchającej jej publiczności (nie zawsze odwzajemniony, sądząc po strojach i typowym dla każdego koncertu, gdziekolwiek by się on odbywał i jakikolwiek miałby charakter, zachowaniu pt. „muszę wyjść przed końcem, żeby być pierwszy w szatni”).

źródło zdjęcia
Nie idzie mi tu przy tym tylko o nader wytworne ubiory muzyków i przepiękny kwiat w klapie Jana Młynarskiego, ale także o podejście do granych utworów.

Jan Młynarski
źródło zdjęcia
Przedwojenne fokstroty i inne taneczne kawałki, w sam raz do wykonywania na eleganckich międzywojennych dancingach; niedzisiejsze, jednak zaaranżowane (przez Maseckiego) w nowoczesny sposób, zagrane przez znakomitych muzyków na stylowych instrumentach (fantastyczny zestaw perkusyjny, pianino, bandżola, suzafon, trzy saksofony zastępowane niekiedy klarnetami), sprawiają, że nie sposób nie ukłonić się nisko przed przedwojennymi kompozytorami, będącymi głównie Polakami narodowości żydowskiej. Z muzyki przebija wielokulturowość i brak kompleksów. Tak mogli i mogą tworzyć i grać albo ci, którzy żyli w Polsce czasów dwudziestolecia międzywojennego, albo ci, którzy w dorosłość weszli po roku 1989, a wykształcenie muzyczne zdobyli w wielokulturowej Ameryce (Młynarski i Masecki).

Marcin Masecki
źródło zdjęcia
Trudno jest zbudować coś dobrego od zera, negując wszystko, co było wcześniej.
Pycha to w kościele katolickim jeden z siedmiu grzechów głównych; nie bez powodu.
Masecki i Młynarski są od pychy wolni, co nie przeszkadza im cieszyć się własną, wysoką i w pełni zasłużoną samooceną (w przypadku Maseckiego połączonej dodatkowo ze specyficzną, pełną uroku, nonszalancją).

Ich jazz band na każdym kroku podkreśla, że wykonuje utwory, które nie pojawiły się znikąd. Tu fetuje się przedwojennych mistrzów, wśród których są takie nazwiska jak Fanny Gordon (jedyna kobieta - kompozytorka w tym towarzystwie), Jerzy Jurandot, Andrzej Włast czy Henryk Wars.

Adam Aston
źródło zdjęcia

Z kolei śpiewający Jan Młynarski nisko kłania się swoim poprzednikom, na czele z Adamem Astonem. Jego głos, daleko od oczywistej „ładności”, idealnie wpasowuje się w klimat wykonywanych utworów, zaś sama interpretacja daleka jest od pastiszu czy prostego epatowania szeregiem zapewniających łatwy poklask chwytów.

Nie sposób także nie wspomnieć o samej płycie i dołączonej do niej książeczce, w której Tomasz Lerski obszernie przybliża historie i pochodzenie poszczególnych utworów, dyskretnie edukując słuchaczy (nie oszukujmy się, niewielu jest wśród nich znawców muzyki polskiego przedwojnia). Na każdym kroku widać ogrom pracy włożony przez twórców w przygotowanie i wydanie tej płyty. To nie jest efekt przypadkowego spotkania paru muzyków, a owoc kilku lat pracy. 

Doprawdy, był to chyba najlepszy koncert na jakim byłam od czasu niezapomnianego (i już nie do powtórzenia) koncertu Zbigniewa Wodeckiego z Mitchami.

Wrażeniom sprzyjała także znakomita akustyka w Trafostacji Sztuki, choć całkowicie niezrozumiałym było dla mnie zrezygnowanie przez organizatorów z obiecywanej przy zakupie biletów możliwości zajęcia tak miejsc siedzących, jak i stojących. Taki koncert aż prosił się o możliwość poruszania się w eleganckim, przedwojennym tańcu. Niestety, ustawiony ciasno szereg plastikowych krzesełek pozwalał wyłącznie na rytmiczne kiwanie głową i przytupywanie.
Zapewniam jednak, że czyniłam to wyłącznie z najwyższym szacunkiem.

Jazz Band Młynarski-Masecki „Noc w wielkim mieście”. Lado ABC, 2017.
Koncert w Trafostacji Sztuki w Szczecinie (w ramach festiwalu Szczecin Jazz 2018), 10 marca 2018 r.

środa, 7 marca 2018

Z.Miłoszewski "Jak zawsze", czyli książka wystana w kolejce


Dojrzałam do tego, by do etykiet, którymi oznaczam poszczególne posty, dodać taką o treści: „kolejka w bibliotece”.
Kolejki, zwłaszcza te biblioteczne, niezwykle mnie ostatnio fascynują. Gdyby było to możliwe, chciałabym mieć wgląd w biblioteczne programy; tylko po to, by wiedzieć co aktualnie rozpala czytających Polaków. 

W ciągu ostatniego roku w szczecińskich bibliotekach wyczekałam się sporo między innymi na: książkę Violetty Oziminkowski „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki” (efekt uboczny filmu; wcześniej książka kurzyła się ponoć na półkach), „Kasację” Remigiusza Mroza (cóż to była za kolejka!), „Prokuratora” (ten, kto mówił o kolejce oczekujących na „Kasację”, chyba nie widział tłumu czekającego na debiutanckie dzieło pani Świst!), „Sendlerową” (nadal czekam i tracę nadzieję, że się doczekam) oraz „Jak zawsze”. Jako że próba nie jest reprezentatywna, nie podejmuję się na razie wyprowadzania na tej podstawie jakichkolwiek wniosków. Zwłaszcza tych mało optymistycznych.


Niezależnie od tego czy jest się wielbicielem twórczości Zygmunta Miłoszewskiego, czy też nie, należy mu przyznać jedno: umie pisać. To zaś wśród wydawanych i masowo czytanych twórców zdarza się coraz rzadziej. Dał tego dowód już w napisanym dawno temu „Domofonie”, który moim zdaniem ciągle też pozostaje jego najlepszą książką. Była również trylogia o prokuratorze Szackim, dość nierówna, „Bezcenny”, który od dawna, niczym niemy wyrzut, kurzy się na jednej z moich półek i przeznaczone dla nieco młodszego czytelnika „Góry Żmijowe”. Teraz autor postanowił natomiast wturlać się do zupełnie innej beczki, pisząc - jak głosi informacja na okładce - komedię ironiczno-romantyczną o – jak donoszą  z kolei media – osiemdziesięcioletnich staruszkach, którzy zostają przeniesieni w przeszłość, do roku 1963, startując ponownie w dniu, w którym po raz pierwszy uprawiali seks.


Jeśli czytać „Jak zawsze” jako powieść quasi-publicystyczną, zawierającą zawoalowaną (słabo, choć to pewnie zamierzone) krytykę współczesnej Polski, względnie traktować ją jako kolejną historię alternatywną („co by było, gdyby”), nie miałabym dla autora zbyt wielu ciepłych słów.
Są z pewnością tacy, którzy uwielbiają tego rodzaju literaturę, ja się do nich nie zaliczam. Całkiem zgrabny pomysł zrobienia z Polski lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku czegoś na kształt francuskiej kolonii, na dłuższą metę okazał się czytelniczo nużący. Rozumiem oczywiście i doceniam cały nakład pracy włożony przez autora w to, aby było jak najbardziej wiarygodnie, jednak z pewnością doceniałabym bardziej, gdybym nie musiała robić tego aż przez 471 stron. Dwieście mniej w zupełności by mnie usatysfakcjonowało, nie zmuszając do dyskretnego przerzucania po kilka kartek, niczym w czasach, gdy czytałam „Krzyżaków” (apage!).

Jeśli jednak potraktować „Jak zawsze” jako książkę, którą autor napisał, jak wynika z informacji w posłowiu, dla swoich rodziców, Marii i Krzysztofa, małżeństwa z pięćdziesięcioletnim stażem, okaże się, że jest to piękna, naprawdę, opowieść o miłości. Wolna od ckliwości, niepretensjonalna i diablo prawdziwa.

Mnie autor kupił już pierwszą sceną, w której opisał przygotowania obojga małżonków do wieczornych obchodów ważnej rocznicy – pięćdziesięciolecia dnia, w którym po raz pierwszy uprawiali seks (wówczas zdecydowanie jeszcze pozamałżeński).
Ona lat siedemdziesiąt osiem, on – osiemdziesiąt trzy; nie jest prosto opisać coś takiego, nie popadając w stereotypy. Miłoszewskiemu udało się to w zupełności, dzięki wyposażeniu głównych bohaterów (z których perspektywy, naprzemiennie, poznajemy przebieg zdarzeń) w inteligencję, dystans do siebie i poczucie humoru.

Zastanawiałam się jak przechytrzyć seksowną bieliznę. Normalnie jej zadaniem jest udawanie, że coś zakrywa, podczas gdy w istocie wszystko eksponuje. Ja potrzebowałam wdzianka, które sugerując, że coś odkrywa, tak naprawdę zakrywałoby te fragmenty, po których najbardziej widać, że jestem stara. Szpilki ukryją pokrzywione paluchy. Czarne pończochy rozwiążą sprawę cellulitowych ud. Ale co wyżej?

Cofnięcie akcji o pięćdziesiąt lat (cóż, w dużej mierze także dzięki udanemu przechytrzeniu bielizny), a co za tym idzie - odzyskanie przez bohaterów ich ciał w stanie sprzed półwiecza, połączone z zachowaniem niezmienionego stanu umysłów, otworzyło ogrom możliwości.

„Zaskoczony przejechał dłonią po włosach (…).
- O psiakrew – powiedział.
Jego dłoń zamiast na czaszkę z paroma cienkimi pasemkami włosów natrafiła na czuprynę gęstą jak sierść owczarka niemieckiego. Spojrzał na dłoń – żadnych plam, wykrzywień i pomarszczeń. Spojrzał na brzuch – prawie płaski. Klata normalna, bez siwych włosów i obwisłych męskich cycków. Członek wystawał z normalnego ciemnoblond zarostu, a jego nogi kończyły się normalnymi stopami, a nie sękatymi tworami, do których ktoś krzywo przytwierdził sine krogulcze pazury. Innymi słowy: był młody. Nie zatrważająco młody, ale gdzieś między trzydziestką a czterdziestką.(…)
- O psiakrew – powtórzył. (…)
Smród nikotyny wygonił Grażynę z łóżka tak samo jak jego. Przeciągnęła się, spojrzała na stojącego w obcej sypialni obcego mężczyznę i zaczęła przeraźliwie krzyczeć, szybko zakrywając gołe ciało ściągniętą z łóżka kołdrą.
- Grażyna, to ja!
- Jaki ja? Jaki ja, na miłość boską?
- Ludwik, no.
Zaśmiała się histerycznie.
- Spójrz na siebie! Grażyna, mówię ci, spójrz na siebie.
Zajrzała pod kołdrę.
- Matko Boska Przenajświętsza.
Odrzuciła kołdrę i zaczęła dotykać swojego gołego ciała. Idealnego, perfekcyjnego, pozbawionego wad ciała dwudziestokilkulatki (…). Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem.
- Maryjo Królowo Polski, co za wspaniały sen. Szybko, kładź się, zanim się obudzę. Raz, raz, kładź się.”


Poza czerpaniem czysto cielesnej przyjemności z nowej sytuacji, bohaterowie muszą jednak stanąć także przed koniecznością skonfrontowania się z szeregiem pytań.
Czy po pięćdziesięciu latach spędzonych z jedną kobietą/jednym mężczyzną świadomie zdecyduję się na ponowne pójście tą samą, już znaną i dobrze wytartą ścieżką?
Czego nie wiedziałem/nie wiedziałam pięćdziesiąt lat temu i co z tą, teraz uzyskaną, wiedzą zrobię, gdy mogę zacząć od początku?
Czego na pewno nie chcę powtórzyć, a z czego nie jestem w stanie zrezygnować?
A żeby nie było tak patetycznie, także: jak zarobić na wiedzy, którą mam dzięki pobytowi w przyszłości?

Gdy Grażyna skupia się na planowaniu nowego, szczęśliwszego od dotychczasowego własnego życia prywatnego, biorąc niejako rewanż za wcześniejsze lata (co bynajmniej nie zwalnia jej od konieczności rozstrzygania szeregu dylematów), Ludwik myśli perspektywicznie. I praktycznie.

- Dobrze, porozmawiajmy zatem o pana literackiej przyszłości. Proszę powiedzieć, dlaczego taki rozstrzał gatunkowy? Z jednej strony – teatralnie przesunął jeden jego rękopis na lewą stronę stolika – mamy projekt powieści, jak rozumiem, sensacyjnej, zaczynającej się od bardzo zakrwawionych zwłok znalezionych w Muzeum Czartoryskich, co ma związek z jakąś wielką tajemnicą chrześcijaństwa, o ile dobrze zrozumiałem konspekt?
Przytaknął.
- (…) Czyli spisek i przygoda, tak. Natomiast z drugiej strony – przesunął drugi plik kartek na przeciwną stronę stołu – mamy młodego sierotę, prześladowanego przez wychowujące go wujostwo, jak z Dickensa ta sytuacja, powiedziałbym, który pewnego dnia dostaje zaproszenie do szkoły czarodziejów…
- Na Łysej Górze. – Uznał, że przeniesienie obu fabuł do Polski zwiększy jego komercyjne szanse.
- … i tam ma dwójkę przyjaciół, uczy się machania różdżką, ale ściga go cały czas ten zły czarnoksiężnik, jakby taki Hitler świata magii, który zamordował jego rodziców, czyli powieść dla młodzieży, dla dzieci nawet, tak?”

Prowadząc narrację na zmianę z pozycji kobiety i mężczyzny, paradoksalnie znacznie lepiej poradził sobie Miłoszewski z rolą żeńską. Jego Grażyna wydała mi się autentyczna, a jej rozterki i przemyślenia bardzo kobiece. Ludwik wypadł pod tym względem dużo bardziej blado. Mimo to ich dwugłos mnie przekonał, choć tylko do ich historii, a nie całej fabuły książki.

Reasumując: Miłoszewski napisał coś literacko przyzwoitego.
Jak zawsze.

Zygmunt Miłoszewski „Jak zawsze”. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2017. Projekt okładki i stron tytułowych: Joanna Górska i Jerzy Skakun.

Odrębne zdanie należy się grafikom. Efekt ich pracy uważam za znakomity, choć moim zdaniem wyklejka (prezentowana wyżej na zdjęciach) jest znacznie lepsza niż główna okładka. Jak widać, wydając książkę nie trzeba sięgać po stokowe zdjęcia, jakaż ulga!

piątek, 2 marca 2018

M.Bunda "Nieczułość", czyli z wirtuozerią na wielu (czułych) strunach


Wysłuchując mnóstwa ludzkich historii, zaczytując się archiwalnymi życiorysami, podaniami, prośbami, często myślę, że byłby z nich świetny materiał na powieść.
Czasem wystarczy niewiele, kilka, rzuconych mimochodem, zdań.

Zobaczyłem ją pierwszy raz dopiero na pogrzebie. Siedziała na krześle tuż obok jego trumny, a ja zrozumiałem dlaczego się jej wstydził. Siedziała tak, a ja myślałem tylko o tym, co on powiedziałby na to, że wszyscy na nią patrzą i zamiast o nim, myślą tylko o tym jak bardzo ona jest brzydka.”

Te słowa usłyszałam kilka tygodni temu i od tamtego czasu nie mogę uwolnić się od historii strasznie brzydkiej kobiety. Tak brzydkiej, że wstydził się jej mąż.
Tak, to mógłby być początek niesamowitej opowieści.

Wyobrażam sobie, że dobry dziennikarz ma tak samo. Historie, zebrane w jego głowie przez lata pracy, w pewnym momencie po prostu przestają się tam mieścić.

Martyna Bunda jest dziennikarką „Polityki”. Jak informuje Wydawnictwo Literackie w zamieszczonej na swojej stronie internetowej notce biograficznej, reportażem prasowym zajmuje się od osiemnastego roku życia, a więc od jakichś dwudziestu lat z lekką górką. To wystarczająco dużo czasu, by z głowy zaczęło jej dymić, a dobywające się stamtąd głosy domagały się uwolnienia.
Tak w każdym razie sobie wyobrażam powód napisania przez nią powieści „Nieczułość”.


Gdybym miała opisać „Nieczułość” jednym tylko przymiotnikiem, użyłabym słowa „esencjonalna”.
Gdybym mogła dorzucić jeszcze ze dwa inne, napisałabym: „pełnokrwista” i „poruszająca”.

„Nieczułość”, wbrew swojemu tytułowi, gra na wielu czułych strunach. Chłodny, wyzuty z emocji język, którym autorka opisuje historię czterech kobiet, Kaszubek, pozwala w należyty sposób wybrzmieć temu, co kryje się w zanadrzu. Nieczułość jest parawanem, ścianą, czy raczej murem, pozwalającym odgrodzić się od tego, co rani, co już zraniło. Czy skutecznie? Czy w ogóle tak można? Może tak, może nie. Czasem tak, czasem nie.

Rozela żyje z trzema córkami w postawionym samodzielnie w małej kaszubskiej wiosce, Dziewczej Górze, ceglanym domu. Córki, Gerta, Truda i Ilda, urodzone jeszcze przed wojną, przeżywają tam swoje życie, młodość i miłość. To kobiety silne, choć każda z nich jest słaba, każda ze swojego własnego powodu. Odważne, nie bojące się iść pod prąd, czasem jednak tchórzące. Związane ze sobą silną więzią, ale nie zawsze potrafiące się zrozumieć. Pozornie nieczułe, bo czasem tak trzeba, a jednak kochające.

To powieść o miłości, o związkach z mężczyznami, matką, rodzeństwem, dziećmi, ale także o relacjach, o świecie budowanym przez kobiety, którym przyszło żyć w trudnych czasach. Które, żeby przetrwać, musiały przestać czuć. 

Nie sposób znaleźć na kartach tej książki jakiejkolwiek oceny. Tu nie ma bohaterów dobrych i złych. Są ludzie, prawdziwi, wielowymiarowi. Są ich decyzje, trudne do podjęcia, czasem niezrozumiałe, często niewłaściwe. Jest też historia, trudna historia trudnych czasów od lat trzydziestych do schyłku siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Pozornie nieaktualna, a jednak zupełnie współcześnie poruszająca.
Niesamowita jest też plejada pojawiających się bohaterów: pierwszo czy drugoplanowi, każdy z nich tak samo wiarygodny, każdy z własną, często trudną, historią. Autorka pochyla się nad każdym z nich; nikt nie jest płaski, każdy na swój sposób zapada w pamięć i zmusza do stawiania pytań.

Esencjonalna i pełnokrwista, taka jest ta powieść. Zupełnie jak rosół ugotowany przez Rozelę z kury, która lubiła się bujać w koszu na jabłonce.

Martyna Bunda „Nieczułość”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.