środa, 31 października 2018

"Horropera", czyli zachwyt w wołaczu


W taki dzień jak dzisiejszy, gdybym chciała nawiązać do starych, dobrych czasów i jeszcze starszych, lokalnych, a nie amerykańskich komercyjnych tradycji, powinnam wieczorem zamknąć się w ciemnym pokoju, rozświetlanym wyłącznie światłem sączącym się z radioodbiornika, nakryć się kocem i zacząć słuchać odpowiednio strasznego słuchowiska.

Nie film, nawet nie książka, ale właśnie słuchowisko, koniecznie z oprawą muzyczną. Tylko tak chciałabym się dzisiaj bać, jednak nie bardzo, tylko troszeczkę, do tego inteligentnie.

Czy wymagam zbyt wiele?

No, może trochę. Zwłaszcza, że kilka lat temu pozbyłam się z domu ostatniego z w miarę klimatycznych aparatów radiowych.
Jeśli jednak ograniczyć wymagania tylko do słuchowiska i kocyka, to okazuje się, że da się to załatwić.

Półtora tygodnia temu, podczas 6 edycji szczecińskiego Festiwalu Czytania Odkrywcy Wyobraźni, miała bowiem miejsce premiera naprawdę strrrrasznego słuchowiska, a nawet operrrry. Konkretnie Horropery.



Początkowo wydawało mi się, że nie będzie to rzecz godna wielkiej uwagi. Dlatego poszłam niechętnie, prawie na siłę, wyłącznie dzięki natręctwu MoWi (dzięki!).

Duża sala, rząd krzesełek, na środku aktorzy, każdy z tekstem w ręku. Muzyka z taśmy (choć specjalnie skomponowana). Co to ma być? Próba czytana? Dajcie spokój.

źródło zdjęcia

A potem się zaczęło.

Dźwiedź we własnej osobie
 źródło zdjęcia
Początkowo istotnie, siedziałam i patrzyłam (czy raczej słuchałam) jak aktorzy odczytują swoje role z kartek. Jeden z nich był Narratorem (na szczęście od zawsze lubię Pawła Niczewskiego), inny, a raczej inna - Dziewczynką (Marta Uszko), pojawił się też wcielający się w Toperza Rafał Hajdukiewicz.

Wkrótce zaczęli odzywać się także Boszczyk (Sławomir Kołakowski) i Dźwiedź (Wiesław Orłowski) a ja znienacka przeniosłam się do ciemnego pokoju, rozświetlonego tylko bladym światłem radioodbiornika i słuchałam, słuchałam, słuchałam.


Potem, nie wiedzieć kiedy, pokój zamienił się w świat, który przemierzali bohaterowie. Bać się może nie bałam aż tak bardzo (w końcu mam jakieś 6 razy więcej lat niż wynosi sugerowany dla słuchacza dolny próg wiekowy), za to śmiałam się raz po raz. Również wtedy gdy wśród bohaterów pojawiły się trzy wiedźmy (Dorota Chrulska, Grażyna Madej, Iwona Kowalska, skojarzenia z „Makbetem” nieprzypadkowe), trzyosobowa trupa aktorskich trupów (Jacek Piątkowski, Grzegorz Młudzik, Robert Gondek - kazali na siebie długo czekać, ale było warto), a wreszcie prawdziwy czarny charakter - Pan Błysk (Konrad Pawicki). Naprawdę, to nie literacka figura, zdarzyło się kilka razy, że moja wyobraźnia zaczęła funkcjonować w oderwaniu ode mnie, za to z zachowaniem doskonałej łączności z tym, co działo się wokół. Niewiarygodne.

źródło zdjęcia
Jacek Wierzchowski
źródło zdjęcia

Myślę, że to zasługa wszystkiego po trochu: znakomitego tekstu (Irena Naumowicz i Konrad Pawicki), zaangażowania aktorów, którzy bawili się z pewnością nie gorzej od widzów, choć zarazem nie wychodzili z ról profesjonalistów (w każdym razie prawie nie wychodzili, ale w pełni ich rozumiem, bo chyba też bym nie wytrzymała) i świetnej muzyki (Jacek Wierzchowski, etatowy perkusista, od dawna zajmuje się także oprawą muzyczną spektakli i widać, a raczej słychać, że zna się na rzeczy. A poza tym pasuje do ekipy poczuciem humoru – gdyby go nie miał w dużych ilościach, nie zrobiłby sobie TAKIEGO zdjęcia do uroczystego folderu wydanego z okazji 70-lecia Filharmonii Szczecińskiej).

Nie jestem pewna jak ten tekst obroniłby się, wydany w formie książki. Nie widzę go też jako spektaklu (a chodzą słuchy, że jest taki pomysł). Stałby się wówczas, moim zdaniem, zbyt dosłowny, choć być może nadal niezły.
W takiej jednak słuchowiskowej wersji, w tym właśnie aktorskim wykonaniu (nie dokonałabym żadnej zmiany w obsadzie), wydany jako audiobook – och, kupiłabym od razu z dziesięć, by dziewięć rozdać wszystkim znajomym dzieciom. Bo pierwszy, rzecz jasna, byłby przeznaczony dla mnie.

źródło zdjęcia
Naprawdę, jak o tym pomyśleć, niewiele trzeba. Trochę wiary w inteligencję widza/czytelnika/słuchacza, trochę poczucia humoru, dużo elokwencji (wystarczy u twórców, słuchacze, pociągnięci ich przykładem też dadzą radę, czego najlepszym dowodem Dźwiedź). No dobrze, nie zaszkodziłoby też, jak się to kiedyś nazywało, solidne klasyczne wykształcenie. I już. Już jest.

Jest opowieść o małej dziewczynce, która razem ze swoim kotem i trzema, pozbawionymi członu „nie” w mianach, dziwolągami, wędruje ciemną nocą przez magiczny świat zaludniony przez obce stwory (by wymienić tylko frysztaki czy myszołaki), odpowiadając na prośbę o pomoc w jego ratowaniu. Może to i było, ale na pewno jeszcze nie w takiej formie.


Powtórzę zatem to, co już raz, na gorąco, napisałam na facebooku, bo jak dotąd nie wymyśliłam dla tego pochwalnego posta lepszej puenty.

Trafiłam niejako przypadkiem i był to jeden z najlepszych możliwych przypadków (wołacz, ten zawsze lubiłam).
O, Horropero! O autorzy i aktorzy! Gnę się w pokłonach!
I mam nadzieję, że na tym jednym wykonaniu się nie skończy.

Po tamtej stronie burzy - Horropera. Słuchowisko na żywo. Festiwal Czytania Odkrywcy Wyobraźni, Szczecin, 20.10.2018 r.

niedziela, 28 października 2018

Znów o szkole, czyli prawo (ucznia) sobie, a szkolna praktyka sobie


W szkolnej rzeczywistości jest tak (w każdym razie w przedmiotowych systemach oceniania (PSO) obowiązujących w szkole mojego starszego syna):

Ocenie podlegać będzie również forma w postaci oceny aktywności, za którą uczeń będzie mógł otrzymać od 5 do 20 punktów na semestr”.

W praktyce oznacza to tyle, że za aktywność uczeń może otrzymać np. 2 na 5 punktów (pisałam o tym w poprzednim poście). W obowiązującym w szkole Starszego systemie procentowym 2 punkty stanowią w tej sytuacji 40% możliwych do uzyskania punktów, co z kolei jest równoznaczne z uzyskaniem oceny 2 minus (dolną granicą oceny dopuszczającej, dawniej znanej jako "mierny", jest w tej szkole właśnie 40%).

źródło zdjęcia
Nie zgłaszasz się do odpowiedzi? Jak to?! Musisz! Jeśli nie chcesz (bo np. jesteś nieśmiały, albo się jąkasz i nie lubisz ustnych wypowiedzi na forum), już nauczyciel Cię odpowiednio „zmotywuje” oceną negatywną z tej „formy” (litościwie spuszczę zasłonę milczenia nad stosowanym w PSO językiem, dalekim od poprawnego języka polskiego).

Tymczasem zgodnie z prawem jest tak (art. 44b ust. 1 ustawy z 7 września 1991 r. o systemie oświaty, tekst ustawy jest dostępny m.in. tutaj):

Ocenianiu podlegają: 1) osiągnięcia edukacyjne ucznia; 2)  zachowanie ucznia.

W tej sytuacji rodzi się zatem pytanie: czy aktywność na lekcji jest osiągnięciem edukacyjnym czy zachowaniem?
Warto ponownie zajrzeć do obowiązujących w tej mierze przepisów.
Zgodnie z prawem (art. 44b ust. 3 i 4 ustawy o systemie oświaty):

Ocenianie osiągnięć edukacyjnych ucznia polega na rozpoznawaniu przez nauczycieli poziomu i postępów w opanowaniu przez ucznia wiadomości i umiejętności w stosunku do:
1)  wymagań określonych w podstawie programowej kształcenia ogólnego lub efektów kształcenia określonych w podstawie programowej kształcenia w zawodach oraz wymagań edukacyjnych wynikających z realizowanych w szkole programów nauczania;
2)  wymagań edukacyjnych wynikających z realizowanych w szkole programów nauczania - w przypadku dodatkowych zajęć edukacyjnych.
Ocenianie zachowania ucznia polega na rozpoznawaniu przez wychowawcę oddziału, nauczycieli oraz uczniów danego oddziału stopnia respektowania przez ucznia zasad współżycia społecznego i norm etycznych oraz obowiązków określonych w statucie szkoły.”

Jak z powyższego wynika, o ile nie mamy do czynienia z przedmiotem "występy publiczne", prawo nie stwarza możliwości stawiania uczniom ocen za ich aktywność na lekcji (lub jej brak).
Dlaczego więc szkołach łamie się prawo, faktycznie oceniając aktywność uczniów?
Dalej idące pytanie brzmi: dlaczego nauczyciele (i ich dyrektorzy, pozwalający na wprowadzanie takich PSO) w ogóle uważają, że mogą oceniać ucznia za wszystko?

Przejdźmy dalej.
W świetle prawa jest tak (art. 44e ust. 4 ustawy o systemie oświaty):
Sprawdzone i ocenione pisemne prace ucznia są udostępniane uczniowi i jego rodzicom.

Tymczasem w statucie szkoły mojego syna zapisano, że:
„Sprawdzone i ocenione prace pisemne ucznia są udostępniane do wglądu uczniowi na lekcji, na której są omawiane, rodzicom - w czasie konsultacji z nauczycielami.”

W praktyce szkolnej Starszego oznacza to tyle, że 90% nauczycieli nie wyraża zgody na zrobienie przez ucznia zdjęcia jego pracy klasowej (po uprzednim grzecznym zapytaniu). O zabraniu pracy klasowej do domu (do czasu następnej lekcji) również nie może być mowy, bo „prace giną, a to jest dokumentacja szkolna”.
Jeśli uczeń chciałby pokazać pracę rodzicowi, albo – co wcale nie jest rzadkie – korepetytorowi, musi zatem najpierw poprosić rodzica, by ten specjalnie udał się do szkoły. Nie wiem niestety, czy wówczas rodzic może wykonać zdjęcie pracy, bo dotychczas tego nie ćwiczyłam, ale przypuszczam (mam nadzieję, że niesłusznie), iż i z tym mogą być problemy.

Zastanówmy się więc nad tym dlaczego prawo przyznaje uczniowi wgląd w prace pisemne.
Czy chodzi o to, żeby umożliwić uczniom i rodzicom krytykowanie nauczycieli i wrzucanie zdjęć prac klasowych, opatrzonych zjadliwymi komentarzami, do internetu?
Czy może o to, aby uczeń i jego rodzice (o ile są zainteresowani przebiegiem procesu edukacyjnego swojego dziecka) mogli na bieżąco reagować na to, co się dzieje, uzyskując informacje o tym, co uczniowi poszło dobrze, a co jeszcze wymaga dalszej pracy? (dla niezorientowanych: obecnie obowiązujące prawo, a konkretnie przepis art. 44 ust. 5 pkt 2 ustawy o systemie oświaty, naprawdę stanowi, że celem oceniania jest m.in. „udzielanie uczniowi pomocy w nauce poprzez przekazanie uczniowi informacji o tym, co zrobił dobrze i jak powinien się dalej uczyć”. Tak, naprawdę w przepisach nie ma nic na temat wściekłego kreślenia po całej pracy czerwonym długopisem bezlitośnie tropiącym co uczeń zrobił źle, gorzej i w ogóle najgorzej! Niewiarygodne, prawda?).

Nie będę tu zamieszczała obszernych fragmentów mojej korespondencji mailowej z nauczycielami Starszego, poprzestanę na reprezentatywnych wyjątkach („Uprzejmie proszę o umożliwienie Starszemu zrobienia zdjęcia jego pracy klasowej”. „Niestety, nie jest to możliwe”.  Ale jednak ponownie proszę o umożliwienie mu tego.” „Nie jest to możliwe.”).
Nie będę również streszczać odbytej kilka dni temu rozmowy z dyrektorką szkoły (w skrócie jej stanowisko w tej sprawie brzmi: „Nie zastanawiałam się dotychczas nad tą kwestią. Muszę się skonsultować z naszym prawnikiem”).
Zamiast tego zacytuję Ministerstwo Edukacji Narodowej (naprawdę nie przypuszczałam, że uznam ich za sojuszników. Okazuje się, że powiedzenie „nigdy nie mów nigdy” ma sens!).

Na stronie internetowej MEN (zakładam, że dyrekcje szkół nie mają założonych blokad na dostęp do tej strony) czytamy zatem tak (dodam jeszcze, że na zapoznanie się z treścią tej informacji, zamieszczonej 10 listopada 2015 roku, były jak dotąd trzy lata):

„Uzyskanie sprawdzonej pracy pisemnej jest również wyrazem prawa ucznia i jego rodzica do bezpośredniego dostępu do informacji o postępach w nauce lub ich braku, wskazującej nad czym uczeń musi popracować, aby uzupełnić te braki lub rozwinąć swoje umiejętności.
Jednocześnie art. 44e ust. 7 ustawy [o systemie oświaty] wskazuje, że szkoła musi określić w swoim statucie sposób tego udostępniania. Przy wyborze sposobu udostępniania sprawdzonych prac, szkoła powinna wziąć pod uwagę realne możliwości szybkiego otrzymania przez ucznia i jego rodziców danej pracy, np.: przekazanie zainteresowanym oryginału pracy lub jego kopii, udostępnienie pracy do domu z prośbą o zwrot pracy podpisanej przez rodziców itd.
Udostępnianie prac do wglądu tylko na terenie szkoły (np. w czasie organizowanych przez szkołę spotkań z rodzicami) nie spełnia warunku swobodnego dostępu rodziców ucznia do informacji o postępach i trudnościach w nauce ich dziecka.”

Dlaczego nauczyciele i dyrektorzy szkół interpretują obowiązujące prawo na niekorzyść uczniów, wbrew stanowisku MEN?
Dlaczego rodzic musi się szarpać ze szkołą, by uzyskać to, co powinno być oczywistością, należną mu – a przede wszystkim: jego dziecku – jak psu kość?

Niestety, to jeszcze nie koniec.

Zgodnie z prawem jest tak (art. 44f ust. 9 pkt 1 ustawy o systemie oświaty):
Ocena klasyfikacyjna zachowania nie ma wpływu na oceny klasyfikacyjne z zajęć edukacyjnych”.

W praktyce jest jednak tak (patrz PSO w szkole Starszego):
Wszelkie kwestie nieuregulowane Przedmiotowym Systemem Oceniania rozstrzyga nauczyciel.”
Co nie jest zakazane (w PSO, bo któż by czytał ustawy?), jest więc dozwolone. Nauczyciel może zatem, jako karę za niewłaściwe (jego zdaniem) zachowanie ucznia podczas lekcji, nakazać uczniowi wykonanie określonego zadania, z jednoczesnym poinformowaniem go, że niewykonanie tego zadania będzie oznaczać wpisanie oceny negatywnej.
Ten sam nauczyciel może również, odpowiadając na zgłoszone przez rodzica ucznia wątpliwości co do legalności takiego działania (litościwie spuśćmy zasłonę milczenia nad celami dydaktycznymi tegoż), poprosić o zrozumienie, tłumacząc to tym, że musi zdyscyplinować klasę („wystarczy, że zrobię tak 1-2 razy i już wiedzą. My mamy przecież tyle materiału do zrealizowania. Pani syn miał pecha, że akurat na niego padło”).

Tak. Owszem. Pełna zgoda. Rzeczywiście wystarczyło, że Amerykanie w 1945 też spuścili tylko dwie bomby atomowe na Japonię i ta też już wiedziała. Wszelkie kwestie nieuregulowane rozstrzygnęli Amerykanie.
(Znam proporcje. Przemoc jest jednak zawsze przemocą, nawet jeśli nazwiemy ją dyscypliną i nawet jeśli nikt w wyniku jej zastosowania nie zginie.)

Dlaczego dzieją się wszystkie rzeczy, które przed chwilą opisałam?
Czy dlatego, że nauczyciele i dyrektorzy nie znają przepisów, a opierają się wyłącznie na własnym przekonaniu o tym, co słuszne?
Czy może dlatego, że prawo, a zwłaszcza prawo ucznia do czegokolwiek, w naszym kraju ciągle się jeszcze nie przyjęło?
Czy jest jakiś inny powód, którego nie znam?

Niezależnie od treści odpowiedzi, jedno jest pewne. 
Tak dziać się nie może, to niedopuszczalne. 

Co zatem zrobić, aby to zmienić?
To w zasadzie proste.
Przestać milczeć. Zacząć myśleć. Stawiać pytania i żądać odpowiedzi.
I stać po stronie ucznia, niezależnie od tego czy jest się jego rodzicem, czy nauczycielem.

Bo - chciałabym to jasno wyartykułować - to nie jest post przeciwko nauczycielom. Przeciwnie, uważam, że w walce o dobro dzieci musimy (my-rodzice i oni-nauczyciele) stać po tej samej stronie. 
Tylko najpierw trzeba nauczyć się rozróżniać która strona jest która.


EDIT z 4 LISTOPADA 2018:


Niniejszy post opublikowałam tydzień temu, w niedzielę. Wówczas także, bezpośrednio przed publikacją posta, osobiście sprawdzałam wszystkie zamieszczone w nim linki. Każdy z nich był aktywny i prowadził do informacji opisanej w tekście. Nie zrobiłam wówczas printscreenów poszczególnych stron, mogę zatem odwołać się wyłącznie do własnej rzetelności i uczciwości.


Dzisiaj, próbując wejść z własnego bloga na stronę MEN, do której odsyłam w tekście, odkryłam ze zdziwieniem, że strona ta przestała istnieć, a link przekierowuje na ogólną stronę MEN, co może stwarzać wrażenie, że to ja chciałam odesłać na nią czytelników tego bloga. Nie jest to prawdą.

28 października link zamieszczony w znajdującym się powyżej poście zdaniu: „Na stronie internetowej MEN (zakładam, że dyrekcje szkół nie mają założonych blokad na dostęp do tej strony) czytamy zatem tak (dodam jeszcze, że na zapoznanie się z treścią tej informacji, zamieszczonej 10 listopada 2015 roku, były jak dotąd trzy lata):”, aktywny po kliknięciu w słowa „czytamy zatem tak”, prowadził bowiem do zamieszczonego tam w dniu 10 listopada 2015 r. tekstu pt. „Poznaj zasady udostępniania prac uczniom i ich rodzicom” (proszę zresztą wpisać tytuł tego tekstu do wyszukiwarki internetowej, w wynikach wyszukiwania powinna jeszcze pojawić się strona MEN).
Tekst ten miał wydźwięk korzystny dla uczniów, opisany przeze mnie w niniejszym poście. O jego treści informowała także m.in. „Rzeczpospolita”, w artykule pt. „MEN: Ocenione klasówki i kartkówki szkoła musi na bieżąco przekazywać rodzicom” (dostęp tutaj), czy Portal Oświatowy (dostęp tutaj).

Mogę przypuszczać, obserwując w ciągu ostatnich trzech dni wzmożone zainteresowanie moim postem (według licznika wyświetleń prowadzonego przez platformę „Blogger” przeczytało go tylko przez te trzy dni kilka tysięcy użytkowników internetu), zainicjowane zamieszczeniem informacji na jego temat na wielu fejsbukowych profilach, w tym przede wszystkim profilu Marzeny Żylińskiej i Budzącej się Szkoły, że tajemnicze zniknięcie owej informacji nie nastąpiło bez powodu.


Pozostaje mi jednak wierzyć, iż jest to dzieło anonimowych hakerów, nie zaś pracowników Ministerstwa Edukacji Narodowej – naczelnego organu administracji publicznej, powołanego m.in. w celu czuwania nad tym, by szkoła zapewniła „każdemu uczniowi warunki niezbędne do jego rozwoju" oraz przygotowała go "do wypełniania obowiązków rodzinnych i obywatelskich w oparciu o zasady solidarności, demokracji, tolerancji, sprawiedliwości i wolności” (cytat pochodzi z preambuły do ustawy z 14 grudnia 2016 r. – Prawo oświatowe).

niedziela, 21 października 2018

Dwie historie z życia wypalonych dzieci, czyli czas na pobudkę


Takich historii mam w plecaku na pęczki. Część własnych, większość cudzych. Ta będzie cudza.

Chłopiec, lat 12. Rodzina dysfunkcyjna, matka pije i nie troszczy się o dzieci; ojciec pije razem z nią, jednak dzieci czasem zauważa i się nimi zajmuje. Chłopiec jakoś sobie radzi, również w szkole, także dzięki wsparciu starszej siostry.
Czerwiec. Matka odchodzi pić z kim innym. Nie interesuje się byłym partnerem ani dziećmi.
Połowa września. Ojciec nagle trafia do szpitala. W stanie ciężkim przebywa na OIOM-ie przez kolejne cztery tygodnie. Matka ma to gdzieś. Chłopiec trafia, na razie nieformalnie, pod opiekę babci.
Połowa października. Ojciec umiera. Matka ma to gdzieś. Nie pojawia się na pogrzebie, nie kontaktuje się z dziećmi. Sprawa w sądzie o ustalenie opieki w toku.
Listopad. Do domu chłopca i jego babci przychodzi kurator sądowy. Sporządza sprawozdanie na potrzeby sądu.


Retrospekcja. Wrzesień i październik. Nowy rok szkolny. Diagnozy, sprawdziany, realizowanie nowego materiału, nowe przedmiotowe systemy oceniania.
Chłopiec, lat 12, zapomina zeszytu na polski. Jedynka. Nie odrabia zadania domowego z matematyki. Jedynka. Na angielskim w czasie ustnej odpowiedzi nie umie poprawnie wypowiedzieć choćby słowa. Jedynka. Nie przygotowuje się do kartkówki z biologii. Jedynka. I z geografii. Jedynka. Nie oddaje pracy domowej z polskiego – wypracowania pt. „jak spędziłem wakacje”. Jedynka.
Jak to szło? "Oceny małoletniego w ostatnim czasie pogorszyły się".

Nauczyciele przychodzą, każdy na swoją lekcję, a potem idą. Realizują program. Stawiają oceny, bo tak trzeba, bo z tego rozlicza ich dyrektor i kuratorium, bo przecież co oni mogą, to trzeba tych z góry pytać, jak zmieni się podejście tych z góry, to i oni będą mogli wreszcie uczyć jak powinni a nie jak muszą.
Może i matematyczka przez chwilę pomyślała, że coś się z chłopcem dzieje. A anglistka nawet zapytała go czy nie potrzebuje pomocy. Odburknął, że nie, więc dała sobie spokój. Przecież program napięty, trzeba gonić z materiałem, do tego w dwóch szkołach jednocześnie, bo w jednej po reformie nie uzbierał się dla niej cały etat. W końcu od tego jest szkolny pedagog, ona musi rozliczać uczniów z realizacji podstawy programowej.

Istotnie, czymże wobec perspektywy potrzeby realizacji podstawy programowej i rozliczenia się przed kuratorium jest zawalony świat jakiegoś dwunastolatka?
Życie jest brutalne, nie można udawać przed dziećmi, że jest inaczej. Przetrwają tylko najsilniejsze jednostki. Co cię nie zabije, to cię wzmocni.
Tylko dlaczego, poznawszy tę historię, miałam ochotę rozszarpać pierwszego lepszego nauczyciela, który wpadnie mi w ręce?


Niemiecki lekarz psychiatra, profesor Michael Schulte-Markwort, w swojej niezwykle przygnębiającej książce „Wypalone dzieci. O presji osiągnięć i pogoni za sukcesem” pisze tak:
Najpóźniej na początku gimnazjum [w Niemczech, poza Berlinem, dzieci rozpoczynają naukę w gimnazjum po 4 klasie] utrwala się stosunek szkoły do dziecka, który ma potężny wpływ na rozwój jego poczucia własnej wartości i wiary w siebie: jeśli dziecko czegoś nie umie, czegoś nie zrozumiało, to jest to jego problem, a nie nauczyciela! We wszystkich innych sferach dorosłego życia taka postawa prowadziłaby do absurdalnych skutków i nikomu nie przyszedł do głowy pomysł, by pielęgnować tę zasadę odsuwania i oddawania odpowiedzialności. Żaden uniwersytet świata nie wpadłby na to, by słabe miejsce rankingu tłumaczyć tępotą studentów. Wręcz przeciwnie, natychmiast podjęto by ogromne wysiłki, by alternatywnymi metodami nauczania wzmocnić sukcesy studentów. Żadna firma nie zdeprecjonowałaby swoich szkoleń, twierdząc, że ci, których szkoli, sami są odpowiedzialni za niewystarczające wyniki.
Co tydzień w moim gabinecie siedzą dzieci wątpiące we własną inteligencję i możliwości, szczegółowo relacjonujące, jaką (negatywną) oceną ich nauczyciel po raz kolejny raczył ich poinformować, jak bardzo są głupie. Nierzadko przeradza się to w prawdziwe obelgi, niewarte przytaczania. czasami takie komentarze dotyczą całej klasy, której nauczyciel wyjaśnia, jak bardzo jest niezdyscyplinowana, głupia i leniwa.”

Czas na opowieść własną.
Starszy, lat 13. Ósma klasa. Życie ściśle wypełnione szkołą – od świtu do nocy. W szkole od początku września słyszy wyłącznie, że musi ciężko pracować, bo egzamin ósmoklasisty to nie będą przelewki. Część nauczycieli zapowiada, że teraz weźmie uczniów do galopu. Niektórzy z nich nie tylko zapowiadają, ale i żwawo przystępują do realizacji tego planu.
Na początku września Starszy wybiera język niemiecki jako ten, który będzie zdawał na egzaminie. W końcu uczy się go ósmy rok, sądzi, że umie go nieźle.


Połowa października. Starszy ma z niemieckiego już dziewięć ocen, najwięcej ze wszystkich przedmiotów. Większość to oceny negatywne, w tym za aktywność we wrześniu. Pytam, nie rozumiejąc, o co chodzi (jak można dostać negatywną ocenę za aktywność???) „- Bo ja się nie zgłaszam. Jak się zgłaszałem, to i tak zawsze było źle, poza tym nie lubię się zgłaszać.
Starszy rozważa możliwość zmiany języka, z którego będzie zdawał egzamin: „- Mamo, z niemieckiego jestem słaby. Nie umiem się go nauczyć, jest dla mnie za trudny. Poza tym go nie lubię.”

Strzał, strzał, strzał. Im więcej strzałów pod nogi, tym szybciej dziecko będzie biegło, nieprawdaż? Na oślep, przed siebie. Bez tchu. Aż padnie.

Najprościej byłoby zastrzelić strzelającego (przyznaję, miałam ochotę). Nieco trudniej spróbować zrozumieć czemu strzela, a jeszcze trudniej – skłonić do odwieszenia strzelby na kołek.

Lubię wyzwania, staram się tłumić agresję (najpierw własną, potem cudzą). Dlatego w minionym tygodniu udałam się na zorganizowane przez Dorotę Trynks szczecińskie spotkanie Budzącej się Szkoły, oddolnej inicjatywy mającej na celu zmianę sposobu myślenia o edukacji, której pomysłodawczynią jest Marzena Żylińska (o Budzącej się szkole pisałam już tutaj). W tym miesiącu spotkania odbywały się pod hasłem: „Mniej oceniania, więcej uczenia się”. Jak znalazł.

źródło zdjęcia

Zobaczyłam nauczycieli (chyba tylko ja pojawiłam się tam wyłącznie w roli rodzica), którzy mają otwarte głowy i chcą zmian. Niektórzy już je wprowadzili, inni ciągle macają teren. Chcieliby, lecz boją się. A może nawet nie są jeszcze pewni, czy by chcieli.

Okazało się, że nie jesteśmy wrogami. I że trzeba rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Spokojnie, nie atakując, słuchając.

W czasie tego spotkania ja akurat nie dowiedziałam się niczego nowego. Ale wiem, że kilka obecnych tam osób na pewno tak. A więc ziarno zakiełkowało. Może zaowocuje, a potem rozsieje się dalej.

Zasmuciło mnie to, że wśród 25 uczestników, ledwie połowę (a może i mniej) stanowili nauczyciele z samego Szczecina. Przyjechały natomiast fantastyczne kobiety z Goleniowa, Stargardu, Barlinka, spod Pyrzyc (niesamowita Kasia, dyrektorka szkoły w Okunicy) – chciało im się jechać tyle kilometrów, za prywatne pieniądze, po godzinach pracy. Aż chciałoby się wyprowadzić z wielkiego miasta.

Zmiana jest możliwa, także w ramach obecnie funkcjonującego systemu. Nie jest to jednak i nigdy nie będzie łatwe.

O tym jak jest źle, ale i o tym, że może być lepiej, pisałam już nie raz. Rok temu tutaj. Z mojej osobistej perspektywy przez ów rok zmieniło się wiele, niemal wyłącznie na gorsze. Mimo to będę ciągle pisać, rozmawiać i jeździć na takie spotkania. Aż do skutku, bo ten – tak wierzę – kiedyś musi nastąpić.

M. Schulte-Markwort „Wypalone dzieci. O presji osiągnięć i pogoni za sukcesem”, przełożyła Małgorzata Guzowska. Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2017.

piątek, 19 października 2018

T.Samojlik "Ambaras", czyli książka narzędziem kampanii


Informacja o tym, że o mandat radnego w najbliższych wyborach zamierza powalczyć wilk - basior Krzepki, zmroziła spin doktorów.
- Z takim wizerunkiem? Kto go w ogóle przyjął do naszej partii? Czy wyście zupełnie powariowali? Nie dość, że przegra, to jeszcze pociągnie nas na dno!” – nerwowo wykrzykiwali. 

ilustracja z książki
T. Samojlika
"To nie jest kraj
dla starych wilków"
Na szczęście znalazł się wśród nich jeden, który podjął wyzwanie. Bo nie oszukujmy się: żeby wypromować kandydata-wilka, i to w okręgu wyborczym zamieszkałym głównie przez rodziny z małymi dziećmi, trzeba wykazać się nie lada hartem ducha i odwagą. Uczynić to z wdziękiem i taktem, skutecznie, ale bez popadania w sentymentalizm i używania tanich chwytów – ho, ho, to misja wręcz niemożliwa (w każdym razie nie dla spin doktorów po politologii i socjologii).

Tomasz Samojlik
źródło zdjęcia
Niewątpliwie tylko Tomasz Samojlik, naukowiec, pracownik Instytutu Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży, zajmujący się zawodowo badaniem historii przyrodniczej Puszczy Białowieskiej, człowiek, który stworzył własną wersję historii o wielbionym przez wielu Wiedźminie (dla niepoznaki nazwanego w tym przypadku Wiedźmunem), mógł odnaleźć się w tej samobójczej misji.

- Książkę? Zwariowałeś? Chcesz napisać o nim książkę? Dziś nikt nie czyta książek, z książkami można się co najwyżej pokazać, bo dobrze wyglądają jako tło!” – wykrzyknęli pozostali spin doktorzy, dowiedziawszy się, jaką metodę promowania kandydata wybrał Samojlik. Następnie szybko wyjaśnili mu, że szanse na jakikolwiek sukces da wyłącznie wykreowanie wilka na wcielenie łagodności; człowieka, pardon, zwierza, który przeszedł ostatnio głęboką przemianę duchową. Ćwiczyli to wszak już wielokrotnie, ostatnio z dobrym skutkiem.

Krzepki powinien zatem przede wszystkim zadeklarować, że przestał zjadać małe zwierzątka, a zaczął preferować przekąski wegańskie (ukłon w stronę elektoratu wielkomiejskiego). Konieczne będzie też zamanifestowanie miłości do dzieci, nieważne, co kandydat w rzeczywistości o nich myśli.
- „Żadna książka, tylko plakaty. Duże zdjęcia: Krzepki w otoczeniu słodkich dzieci i białych puchowych króliczków. Tak, to może być dobra strategia.” – dowodzili najmądrzejsi spin doktorzy.

Tomasz Samojlik wysłuchał tych rad w spokoju, po czym odwrócił się na pięcie, poszedł w puszczę i zrobił swoje.
Po pierwsze, na potrzeby kampanii odświeżył (pardon, zrebrandingował) książkę wydaną już wcześniej. Nowa redakcja, nowe ilustracje i już jest nowe otwarcie.


Sedno historii pozostawił jednak identyczne: oto w pewnym lesie, w pewnej watasze rodzi się troje wilcząt. Ojciec, wilk Krzepki, od początku traktuje je w sposób, który świadczy o tym, że nie zna najnowszych rodzicielskich trendów – tuż po porodzie szufladkuje je, oceniając tylko po pozorach. 
– Te dwa się udały – powiedział w końcu do wadery, czyli wilczycy, wskazując nosem na większe wilczki – ale trzeci jest zupełnie do niczego. Zobacz sama, wygląda jak mysz.”
Co gorsza, Krzepki okazuje się zwolennikiem radykalnych rozwiązań.
„- Powinniśmy go zanieść na mokradła i tam zostawić. Nic z tego nie będzie – stwierdził Krzepki stanowczym tonem.”
Wydawać by się mogło: strzał w stopę. Ha! Nic bardziej mylnego, to tylko głęboki ukłon w stronę wyborców konserwatywnych, preferujących tradycyjny model rodziny, z silnym, niedającym się omamić nowomodnymi trendami, ojcem na czele.
Samojlik nie byłby jednak sobą, gdyby na tym poprzestał. Nie, nie, on sprytnie dopieścił także elektorat kobiecy. Jeśli nawet nie spodoba im się Krzepki, z pewnością przychylnym okiem spojrzą na jego żonę. Wiadomo, dobra żona to skarb. A gdy ma zdolności dyplomatyczne, niewątpliwie będzie potrafiła przekonać męża do wszystkiego. Tak, zdecydowanie przy wyborze radnych należy zwracać uwagę także na ich małżonków.

„Ruda spojrzała basiorowi prosto w oczy.
- Nie jesteśmy ludźmi, żeby tak robić – zawarczała groźnie. – Nigdy się na coś takiego nie zgodzę. (…) Nie wyciągaj wniosków tak szybko. Coś mi mówi, że ten mały wyrośnie na porządnego wilka.
- Akurat. Jakoś w to nie wierzę. Będzie z nim tylko ambaras, zobaczysz – powiedział Krzepki.”
Autor wie jednak także, że do gry wyborczej prędzej czy później trzeba wprowadzić asa. W tym przypadku zgadza się ze spin doktorami: wie, że nic tak dobrze nie ociepla wizerunku kandydata, jak słodkie dzieci, choćby i wilcze. Tytułowy Ambaras, wilcze szczenię, jest zaś niewątpliwie uroczy, choć zarazem, jak się okazuje, jakby, hm, niepełnowilczosprawny (szczegóły w książce). Krzepki, mimo że szorstki w obyciu, może dzięki sprawowaniu opieki nad takim dzieckiem tylko zyskać w oczach wyborców, nie da się ukryć i Samojlik dobrze to wie. Dla pewności dorzuca jednak jeszcze wątek rodziny wielopokoleniowej (poza Krzepkim, jego żoną i licznymi dziećmi (nie, to nie zasługa 500 plus, wilkom te świadczenia nie przysługują) członkiem watahy jest także stary, zasłużony Kulawiec, pełniący aktualnie funkcję kogoś w rodzaju piastuna i mentora) i już. Trafiony, zatopiony.
Ach, gdyby wszystkie kampanie wyborcze planowali tacy ludzie jak Tomasz Samojlik - dysponujący nieskończonymi zasobami inteligentnego poczucia humoru, uniemożliwiającego zapadnięcie na pompatyczność i dydaktyzm. Wolni od uprzedzeń, pełni szacunku, kulturalni. Gdyby plakaty wyborcze były jak ta książka, ich oglądanie byłoby przyjemnością, a dokonanie faktycznego wyboru czystą przyjemnością.

Tymczasem jest jak jest. Smutno raczej. Od północy cisza wyborcza. Doba spokoju.
Lepszej okazji, by przeczytać „Ambarasa”, nie będzie.

Tomasz Samojlik „Ambaras”, ilustracje Elżbieta Wasiuczyńska. Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018.

czwartek, 11 października 2018

H.G.Ginott "Między rodzicami a dziećmi", czyli dziewczętom pod rozwagę w dniu ich święta

Dzięki zupełnemu przypadkowi dowiedziałam się, że 11 października jest – z inicjatywy ONZ – obchodzony jako Międzynarodowy Dzień Dziewczynek, co ma służyć podkreślaniu potrzeb i wyzwań, przed jakimi stają dziewczęta, przy jednoczesnym wspieraniu ich dążenia do korzystania z pełnych, przynależnych im, jako każdemu człowiekowi, praw (mniej więcej).
Pełna wzruszenia, natychmiast pomyślałam o tej książce.


Jej autor, amerykański psycholog Haim G. Ginott, był niewątpliwie bardzo mądrym człowiekiem, choćby z tego powodu, że głosił potrzebę zmiany sposobu patrzenia na relacje z dziećmi, orędując za opieraniem ich na wzajemnym szacunku i godności. Jasne, nie był pod tym względem ani pierwszy, ani jedyny, ale nie ma to żadnego znaczenia. Mądrych ludzi wszak nigdy zbyt wiele.
Na marginesie, to dzięki uczestnictwu w prowadzonych przez Ginotta warsztatach dla rodziców powstały światowe bestsellery dwóch amerykańskich mam: Adele Faber i Elaine Mazlish, które do dziś powinny być moim zdaniem lekturą rozdawaną obowiązkowo na porodówkach na całym świecie.

Bycie mądrym, a nawet bardzo mądrym człowiekiem, jak się jednak okazało, nie stanowi  wystarczającej ochrony przed, no właśnie, sama nie wiem czym.
Głupotą? Mizoginizmem? Ślepotą, powodującą, że wpada się w pułapki stereotypów, mimo że jednocześnie deklaruje się walkę z nimi?

Nie od rzeczy będzie w tym miejscu poczynić zastrzeżenie, że pierwsze wydanie książki „Między rodzicami a dziećmi” ukazało się w USA w roku 1965, a więc z punktu widzenia obyczajowego – bardzo dawno temu. Mam tego pełną świadomość, jednak dostrzegam również, że jeszcze 20 lat temu polski wydawca uważał te idee za na tyle atrakcyjne, by widzieć celowość zaszczepiania ich także na polskim gruncie.

Cóż więc (poza szeregiem naprawdę mądrych rzeczy) doradzał w latach 60-tych ubiegłego wieku wybitny amerykański psycholog?
Otóż, i w tym miejscu zwrócę się bezpośrednio do obchodzących dziś swoje święto dziewcząt, warto, byście dostrzegły, iż w rozdziale 10, zatytułowanym „Rola seksualna i funkcja społeczna” Ginott pisał:

źródło zdjęcia
W wielu społeczeństwach funkcja matki jest dokładniej zdefiniowana niż funkcja ojca. Bycie matką oznacza opiekowanie się dzieckiem, zmienianie pieluszek, kołysanie, obdarzanie miłością, zabawy z dzieckiem, uśmiechanie się do niego, rozmawianie. Potrzeba matczynej opieki jest zdeterminowana biologicznie. Jej brak upośledza psychikę niemowlęcia i małego dziecka, wręcz podcina podstawy jego egzystencji. Funkcja ojca jest mniej zdeterminowana przez naturę, a bardziej przez kulturę. Z punktu widzenia biologii rola ojca zaczyna się i kończy przed narodzinami dziecka. Wszystkie pozostałe funkcje ojcostwa są zdeterminowane społecznie.(…)
W naszym społeczeństwie ojciec jest tytularną rolą rodziny, ale jego rola i status są często niejasne i źle zdefiniowane. Niektóre autorytety twierdzą, że amerykański ojciec jest jednie nieobecnym dostarczycielem dóbr. (…)
W rezultacie matka jest dominującą osobą w rodzinie, często jedyną, która dba o dyscyplinę. Taka pozycja wystawia na szwank odwieczną rolę matki. W dawnych czasach matka reprezentowała miłość i współczucie, podczas gdy ojciec uosabiał dyscyplinę i moralność. Dzieci, szczególnie chłopcy, kształtowali swoje sumienie, czerpiąc przykład głównie z niego. To właśnie wewnętrznie utrwalony obraz ojca chronił ich przed pokusami i ganił za złe postępki. Tym sposobem ojciec stanowił łącznik pomiędzy rodziną a światem.
We współczesnej rodzinie role matki i ojca są rozchwiane. Wiele kobiet pracuje poza domem, „w świecie mężczyzn”, a wielu mężczyzn angażuje się w czynności matczyne, takie jak karmienie, przewijanie czy kąpanie dziecka. Chociaż niektórzy mężczyźni z radością witają te nowe możliwości bliskiego kontaktu z dziećmi, istnieje niebezpieczeństwo, iż koniec końców dziecko będzie miało dwie matki zamiast matki i ojca.”

Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Zwłaszcza, że mam nieodparte wrażenie, iż niektórzy polscy sędziowie – mężczyźni nadal z upodobaniem czytują Ginotta do poduszki.
Całkiem wszak niedawno, bo w ubiegłym roku, jeden z nich uzasadniał konieczność zasądzenia kobiecie – pracownicy zadośćuczynienia w określonej wysokości, powołując się m.in. na zaistniałe po jej stronie na skutek wypadku przy pracy „ograniczenie w pełnieniu roli żony i matki, tj. niemożności dokonywania prac domowych, zakupów czy też współuczestniczeniu w zabawach ruchowych z dziećmi. (chętni mogą sprawdzić treść wyroku i jego uzasadnienia tutaj).

No ale o co chodzi? – zapyta ktoś. To źle, że sędzia przyznał kobiecie pieniądze? I przecież to sama prawda, co napisał, skoro w Polsce jest jak jest i żaden gender nam tego nie odbierze.

Jasne. Czytajmy jednak, dziewczęta, dalej, szczególnie uważnie podrozdział zatytułowany: „Nauka męskości i kobiecości”.

źródło zdjęcia
Nauka męskości i kobiecości zaczyna się od najmłodszych lat. Jednak nie powinno się zbyt wcześnie zmuszać dzieci do przyjmowania ról przypisanych płciom. W wieku przedszkolnym zarówno chłopcy, jak i dziewczęta lubią bawić się lalkami i organizować zabawę w dom. Jest to zupełnie prawidłowe (…). Chłopcom w wieku przedszkolnym można pozwolić na używanie tych samych zabawek i gier co dziewczynkom. (…)
W latach szkolnych różnice płciowe są podkreślane. Oczekuje się, że dziewczęta i chłopcy będą rozwijać inne zainteresowania, wykazywać odmienne aspiracje. Chłopcy dążą do osiągnięcia prestiżu na polu męskich działań, dziewczęta w kobiecych zajęciach. (…)
Lata szkolne to dobry okres na wzmocnienie więzi ojca z synem, a matki z córką. To czas na wciągnięcie dziewczynek w zajęcia kulinarne i inne prace domowe. Dziewczęta mogą nauczyć się gotować, piec, przygotowywać proste posiłki, a także szyć, robić na drutach, zajmować się domem. Należy z przymrużeniem oka patrzeć na towarzyszącą tym próbom niezręczność i bałagan. Nacisk trzeba położyć na satysfakcję płynącą z prac domowych, a nie na dążenie do doskonałości. To najlepszy okres, aby przekazać córce radość z bycia kobietą, żoną i matką.
Ojcowie również powinni z radością przyjąć gotowość chłopców do nawiązania z nimi bliższego kontaktu, ich pragnienie chodzenia, mówienia i ubierania się jak ojciec. (…) W tych bliskich kontaktach ojciec zaświadcza własnym przykładem, co to znaczy być mężczyzną w rodzinie oraz w społeczeństwie. (…) Towarzysząc ojcu w miejscu pracy czy też obywatelskiej bądź politycznej aktywności, [dzieci] stają się świadome jego zainteresowań i dumy, jaką czerpie z pracy i działalności społecznej.

Och, i mamy rozwiązanie kolejnej zagadki! Jak się okazuje, książkę Ginotta czytają także polskie autorki podręczników dla dzieci!

źródło zdjęcia

I tak, wiem, Ginott miał na myśl całkiem co innego. Podobnie jak autorka podręcznika, która – jak tłumaczy wydawnictwo – „z namysłem odwróciła cechy charakteru dzieci, przełamując stereotypowe postrzeganie dziewczynek i chłopców. Ala jest roztargnioną gadułą i bałaganiarą, ma świetne pomysły i bujną wyobraźnię, natomiast Adam – to pedantyczny, obowiązkowy „wynalazca”, który ma kompletnego bzika na punkcie zegarów. Tak pokrótce możemy przybliżyć kontekst cytowanej wypowiedzi Ali na temat intelektu. W zdaniu „..a chłopakom, jak mówi mój tata, nie uroda jest potrzebna, tylko spryt, siła i intelekt” nie ma sugestii, że dziewczynkom nie jest potrzebny intelekt. Kolejna bohaterka powieści – Pola – „...jest pewna, że w przyszłości zostanie najlepszą pisarką i zdobędzie Nagrodę Nobla”. Ostatecznie okazuje się, że to dziewczynki rozwiązują zagadkę prowadzącą do odkrycia zaginionego skarbu. W całej powieści są one przedstawione jako osoby odważne, inteligentne, wierzące w sukces i dążące do celu.

Nie, no jasne. Bo przecież rola dziewczynek w świecie jest nie do przecenienia, nieprawdaż?

Jeśli jest wśród Was, dziewczęta, jakiś niedowiarek (precz z żeńskimi formami rzeczowników, to wygląda strasznie głupio!), wystarczy, że przeczyta do końca omawiany rozdział książki doktora Ginotta, szczególną uwagę skupiając na podrozdziale pt. „Różne wzory rodzinne”.

źródło zdjęcia
Otóż: „najlepszymi wzorami, z którymi można się identyfikować, są rodzice mający szacunek dla własnej roli przypisanej ich płci oraz wzajemnie dla swych ról.(…)
W niektórych rodzinach dzieci otrzymują przekaz, że przeznaczeniem mężczyzny jest pozostawienie znaku swej obecności na świecie, pozostawienie śladów w czasie obecnym i wieczności. Taka atmosfera podsyca wielkie marzenia o badaniach, odkryciach oraz osiągnięciach w dziedzinie nauki i sztuki. Od kobiet również oczekuje się jakiegoś wkładu w życie społeczne, oprócz zajmowania się rodziną. Taki punkt widzenia może przynieść sukces, o ile ojciec i matka przyjmują z satysfakcją swoje odmienne role, doceniają nawzajem swoją pracę i okazują zainteresowanie swoimi osiągnięciami.
W niektórych domach dzieci otrzymują inny przekaz. Gdy kobieta jest znudzona wychowywaniem dzieci i zajęciami domowymi albo gdy mąż nie docenia złożoności i sztuki bycia żoną i matką, dzieci mają niechętny stosunek do tradycyjnych ról kobiet. Dziewczęta z takich domów czują się zmuszone do współzawodnictwa, do pokonania chłopców, a później mężczyzn w ich własnej grze.
Jeszcze inny przekaz wynoszą dzieci z domów, w których role są odwrócone. Kobieta jest szefem i w słowach, i w czynach. Choć nie zawsze jest jedynym żywicielem, stanowi ostateczną instancję we wszystkich sprawach zasadniczej wagi. Dzieci z takich domów mają niewiele szacunku i podziwu dla mężczyzn.”

I oto zbliżamy się do sedna.

Ponieważ przeznaczeniem większości kobiet jest bycie żoną i matką, ich wykształcenie i prywatne oczekiwania powinny dać i zdolność czerpania głębokiej satysfakcji z pełnienia tych ról. Oczywiście w jednostkowych przypadkach kobiety decydują o wyborze innych ról: mogą zostać mechanikami, astronautami, prowadzić firmę albo zaangażować się w działalność polityczną. Chociaż muszą istnieć warunki społeczne pozwalające kobiecie na znalezienie satysfakcji w różnych rolach zawodowych i politycznych, życie jest łatwiejsze, kiedy większość kobiet i mężczyzn nie angażuje się we wzajemne współzawodnictwo i rywalizację.”

O to, to, to. Drogie dziewczęta, w dniu Waszego święta przeczytajcie jeszcze raz z uwagą ostatnie zdanie, a szczególnie słowa „życie jest łatwiejsze…” Jak myślicie, o czyje życie chodzi?

Jeśli jeszcze się nie domyśliłyście (tak, tak, do tego potrzebny jest intelekt), przypomnę Wam o czym doktor Ginott nauczał w rozdziale szóstym, zatytułowanym „Dzień z życia dziecka”, w podrozdziale: „Powrót ojca”.

źródło zdjęcia
Ojciec, który wraca wieczorem do domu, potrzebuje chwili spokoju, aby skierować swoje myśli, zajęte dotąd potrzebami świata, na inne tory. Nie należy go od progu bombardować gradem narzekań i żądań. Napój, gorący prysznic, codzienna poczta, tygodnik i czas „bez pytań” pomagają stworzyć oazę spokoju, a to znacznie podnosi jakość rodzinnego życia. Dzieci uczą się od najmłodszych lat, że gdy tatuś przychodzi do domu, należy mu dać chwilę spokoju i wytchnienia. Z kolei obiad powinien być porą rozmowy. Jego celem jest dostarczenie nie tylko jedzenie, ale również strawy duchowej. Wystarczy kilka uwag na temat tego, co i jak dziecko je, kilka działań dyscyplinujących, a poza tym pożądane są liczne przykłady staroświeckiej sztuki konwersacji.”

Drogie dziewczęta! W dniu Waszego święta życzę Wam, abyście pamiętały w jakim celu święto to zostało ustanowione. Otóż nigdy, przenigdy nie wolno Wam zapomnieć o tym, że macie dokładnie takie sama prawa jak chłopcy. Nawet gdy ci ostatni, nieważne – wyrośnięci czy nie – będą przekonywać Was, że jest inaczej.

Haim G. Ginott „Między rodzicami a dziećmi”, przełożyła Beata Horosiewicz. Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 1998.


PS. Dziwnym trafem wśród listy osób, którym autor podziękował za pomoc i inspirację przy tworzeniu książki nie ma jego żony, już wówczas matki ich córek. Ciekawe, kto wycierał dziecięce pupy, gdy profesor Ginott w zaciszu gabinetu tworzył swe dzieło…

PS.PS. Opisana książka doktora Ginotta w ostatnich latach jest wznawiana w wersji poprawionej. Poprawek dokonała między innymi żona autora, Alice Ginott, również psycholożka. Nie sprawdzałam, ale jestem niemal stuprocentowo pewna, że w nowych wydaniach brak jest cytowanych przeze mnie fragmentów. Ciekawe dlaczego...