poniedziałek, 20 października 2014

Tylko noś, noś długie włosy, czyli być kobietą

Co jakiś czas mnie nachodzi. Zwykle tydzień, dwa po tym, jak po raz kolejny obetnę włosy.
Zazwyczaj ma to związek z tym, że spotkałam kobietę, którą nigdy nie będę. Wysoką, pobrzękującą bransoletkami, silnie wyperfumowaną i długowłosą.
Ach, czemu znowu to zrobiłam!” – myślę wtedy i po raz kolejny przypomina mi się co czułam, gdy po obejrzeniu filmu „Malena” podeszłam do lustra. A nie było to przyjemne uczucie.
Obiecuję sobie wówczas, że tym razem już na pewno zapuszczę włosy. Że wreszcie poczuję się jak kwintesencja kobiecości. Że nie usłyszę, jak w minionym tygodniu, gdy wróciłam od fryzjera: „Mamo, ale obiecałaś, że wreszcie będziesz wyglądała jak mama Karola!

„(…) Marjorie rozpuściła swe włosy na ramiona i zaczęła splatać je wolno w dwa długie jasne warkocze, aż w swej kremowej nocnej koszuli wyglądała jak pastelowy portret jakiejś dawnej księżniczki. Zafascynowana Berenika patrzyła, jak się warkocze wydłużają. Były ciężkie i obfite, poruszały się pod palcami jako spokojne węże (…)”
F.S.Fitzgerald „Berenika obcina włosy”

Dlaczego długie włosy są kobiece, a krótkie niekoniecznie? Czy po raz kolejny obcięłam swoje dlatego, że podświadomie uważam to za najlepszy sposób, by ująć sobie kokieterii a dodać powagi? Czy to dlatego dziewięć na dziesięć moich koleżanek – na co dzień wykonujących poważne i odpowiedzialne zawody – ma włosy nie sięgające niżej uszu?

Pornografia pozwala mężczyźnie przenieść się do baśniowej krainy – Pornotopii, gdzie bezpruderyjne kobiety są zawsze chętne, by zaspokoić najbardziej wyuzdane męskie seksualne fantazje. (…) To kraina, w której nie istnieją żmudne zaloty, zaangażowanie emocjonalne ani długotrwałe związki. Jest tylko seks z coraz to nowymi pięknymi nastolatkami lub seksownymi mamuśkami (ang. Akronim MILF – mom I’d like to f*ck”), których wygląd znamionuje młodość i wysoką płodność: długie włosy, gładka skóra, wyraźnie zaznaczone wcięcie w talii, jędrne piersi.
Grzegorz Gustaw „Wyprawy do Pornotopii” w: „Ja, my, oni. Co komputer zrobił nam z głową”, Poradnik Psychologiczny „Polityki”, nr 16.

Niemożliwe, aby było to takie proste.
Niemożliwe, żebym – przy całej mojej niezależności i wyemancypowaniu – miała to wdrukowane w mózg niespieralnym tuszem. Bo i skąd by mi się to miało wziąć?

Może z książek z czasów mojego dzieciństwa?



Może to „Zajączek z rozbitego lusterka” wpoił mi przeświadczenie, że kobieta, matka i żona, musi być długowłosa, odziana w kobiece szatki (ach, te guziczki z tyłu pozornie grzecznej czerwonej sukienki!), wyposażona w bransoletki i obdarzona łagodnym, wszystko rozumiejącym spojrzeniem?
Takiego spojrzenia nijak nie uzyskam, choćbym dnie i noce ćwiczyła przed lustrem, ale sukienek mam wiele, więc może dlatego moja podświadomość dręczy mnie po każdej wizycie u fryzjera?




A może to Rumcajsowa Hanka, archetyp kobiecości? Długowłosa, krągła i biuściata opiekunka domowego ogniska, niestrudzenie piekąca w popiele placki z żołędziowej mąki?




W takim razie czemu moi synowie, na co dzień karmieni raczej inną literaturą, także mają identyczne oczekiwania?




Raczej przecież nie dali się porwać typowo fińskiemu urokowi mamy Siri. Włosy ma wprawdzie dość długie, nosi sukienkę oraz docenia urok robótek ręcznych, ale gubi ją zamiłowanie do rozklapcianych laczków w rozmiarze 44. (Mama Piotrusia z „Zajączka…” nawet na spacer za góry i lasy szła w eleganckich pantoflach na zgrabnym obcasie!)





Sądziłam też, że zachowałam należytą ostrożność, skoro czytałam im (i pokazywałam) starsze wydanie wierszyka Marcina Brykczyńskiego „Skąd się biorą dzieci?”, zilustrowane przez Pawła Pawlaka. Wprawdzie matka została tam pokazana nago, a do tego w łóżku (okolicznością łagodzącą jest to, że była w nim z własnym mężem, w celach wybitnie prokreacyjnych), za to z raczej krótkimi (tuż za uszy) włosami.


Wreszcie, wydawało mi się, że zaowocuje wielokrotne sięganie po niemiecką serię „Mądra mysz”. Wszak wszyscy główni bohaterowie tych opowieści (czy to Zuzia, czy Maks, czy kolejni posiadacze przyjaciół wykonujących rozmaite zawody) mają mamy preferujące wygodę i luz. Włosy koniecznie krótkie, na nogach cichobiegi, a na tyłku portki.

I jeszcze Francis Scott Fitzgerald, wbijający mi nóż w plecy.
„- Jest pani za krótkimi włosami? – spytał G. Reese (…)
- Uważam, że są niemoralne – przyznała Berenika poważnie. Ale niestety, trzeba albo bawić ludzi, albo ich karmić, albo nimi wstrząsać.”

Nie, nigdy nie będę jak Monica Belucci ani Penelope Cruz w „Volverze”.
Ale tak bardzo chciałabym być. Chociaż na jeden dzień.
Mogę sobie być mądra i wyemancypowana, ale znów zaczęłam zapuszczać włosy, szlag by to trafił.

Zamieszczone w poście ilustracje pochodzą – w kolejności – z książek:
Helena Bechlerowa „Zajączek z rozbitego lusterka”, ilustrowała Hanna Czajkowska. Nasza Księgarnia, Warszawa 1983.
Václav Čtvrtek „Hanka”, ilustrował Radek Pilař. Albatros, Praga 2004.
Tiina Nopola „Siri i brudasek”, ilustracje Mervi Lindman. Wilga, Warszawa 2013.
Marcin Brykczyński „Skąd się biorą dzieci?”, ilustracje Paweł Polak. Nasza Księgarnia, Warszawa 2009.
Liane Schneider „Zuzia się zgubiła”, ilustrowała Annette Steinhauer. Media Rodzina, Poznań 2012. 

wtorek, 14 października 2014

Za szybko, czyli i tak nie zdążę

Na ławeczce przed blokiem siedzą dwie bardzo starsze panie, uważnie obserwując otoczenie.
Przebiegam obok, tupiąc obcasami. Właśnie zawiozłam Starszego na angielski, za 15 minut mam odebrać Młodszego z piłki, ale najpierw muszę zdążyć do szewca, u którego trzy tygodnie temu zostawiłam buty, które miały być gotowe następnego dnia. Zamyka zakład za dwie minuty.
- Patrz pani, te młode to one wszystkie tak się teraz spieszą. – dobiega mnie z ławeczki.

Tup, tup, tup, przebiegam obok tej samej ławeczki trzy minuty później. Panie siedzą nadal. Nieco zwalniam i nadstawiam ucha.
- I czemu one, pani, tak się spieszą? I tak nie zdążą, i tak nie zdążą.

Starsze panie mają rację. I tak nie zdążę.
Mimo to gnam, pędzę, a nie nadążając, pogrążam się w rozpaczy i frustracji.
Za dużo. Za bardzo. Za szybko.

W pracy sprawa pilna goni bardzo pilną oraz najpilniejszą. Każdy dzień mojej zwłoki wywiera wymierne skutki na czyimś życiu.
Kręgosłup, przyzwyczajony przez lato do niemal codziennej porcji ruchu na świeżym powietrzu, gwałtownie protestuje przeciwko zmianom.
Starszy, czwartoklasista, wrzucony w nową szkolną rzeczywistość, potrzebuje intensywnego wsparcia.
Młodszy nie potrzebuje wsparcia, ale potrzebuje, by z nim być.
Mąż, na kolejnym zawodowym wirażu, w zasadzie też by czegoś potrzebował, ale nie mam czasu zapytać czego.
Złota jesień mija niepostrzeżenie, a ja nie mam w kieszeni żadnego kasztana.
Z listy osób, do których koniecznie muszę w tym tygodniu zadzwonić lub – w najgorszym wypadku – napisać maila, bo inaczej obrażą się na śmierć i już nigdy się nie odezwą, uznając że je lekceważę, od trzech tygodni nie skreśliłam żadnego nazwiska, za to dopisałam dziesięć nowych.
Moja babcia, lat osiemdziesiąt cztery, nie widziała mnie od miesiąca.
Więcej niż połowa naszych rzeczy nadal spoczywa w kartonach, niewypakowana od czasu przeprowadzki, która miała miejsce dwa miesiące temu.
Wyrzuty sumienia, poczucie winy.

Gdy o szóstej rano, zamknięta w łazience, w czasie porannych ablucji przeglądam gazety, widzę, że wszędzie Religa.
Religa pracoholik, wizjoner, człowiek, którego zasługi – mierzone tak w skali indywidualnej, z perspektywy pojedynczych pacjentów, którym osobiście uratował życie, jak i globalnej, z perspektywy nas wszystkich, którzy obecnie korzystamy z kardiochirurgii na światowym poziomie – są nie do przecenienia.

W ostatnim „Magazynie Świątecznym” Gazety Wyborczej (11-12 października 2014r.), rozmowa z Tomaszem Kotem, odtwórcą roli Zbigniewa Religi w obsypywanym zewsząd pochwałami filmie „Bogowie” (mąż, nieśmiało: „Może byśmy poszli na to do kina?” Po chwili pełnych wymownych spojrzeń dodaje, usprawiedliwiająco „Nie, no faktycznie, teraz to kiedy, nie da rady”).

Pyta Donata Subbotko:
Odnalazł pan w Zbigniewie Relidze coś bliskiego sobie?
- Byłem na zjeździe kardiochirurgów, gdzie spotkałem jego zwolenników i oponentów. Mówili różne rzeczy, ale jedni i drudzy powtarzali, że on był taki gwałtowny, szybki. Pomyślałem, że skoro podkreślali to ludzie mający na niego odmienne spojrzenie, to kluczem do Religi musi być jakiś rodzaj rozdygotania. (…)
         Jest taka piękna teoria pięciu minut – żeby chociaż tyle mieć codziennie dla siebie. Pięć minut to nie jest wiele. Przez pierwsze dwie minuty nie ma problemu z podsumowaniem dnia. Byłem tu i tam, spotkałem tego i tamtego, ale dalej jest przestrzeń, w której może się wyświetlić coś sensownego – czy czegoś nie spieprzyłem, czy nie powiedziałem za dużo albo za mało. Chodzi o to, żeby spać spokojnie, mieć czyste sumienie. To chyba tworzy całość życia, nie?”

A zaraz obok rozmowa Anny Dudzińskiej z profesorem Andrzejem Bochenkiem, współpracownikiem Zbigniewa Religi.
„Praca z nim musiała być nieprawdopodobnie trudna.
- Religa nie miał domu, mieszkał w szpitalu. Wymagał od nas, żebyśmy żyli tak samo. Jak nie było nas przez pięć minut, wydawało mu się, że w ogóle nie pracujemy. A przecież mieliśmy rodziny. To było trudne do wytrzymania. Nie dawałem rady. Ciążył nam mit Wincentego Pstrowskiego, przodownika pracy z Zabrza. Ale teraz widzę, że to była cena, którą warto było zapłacić.”

Przez ostatnie trzy tygodnie śnią mi się wyłącznie koszmary.
Za dużo. Za szybko. Niedobrze.
Czy to jest cena, którą warto zapłacić?