Z
umiejętnością poprawnego używania języka polskiego nie jest dobrze.
Z jednej strony narzekamy
na jego wulgaryzację i zaśmiecanie słowami bezmyślnie kopiowanymi z innych
języków.
Z drugiej, rośnie grupa
osób pozornie wykształconych, które niestrudzenie włanczają światło i blombują zęby
(osobiście znam kilka, wszystkie z tytułem magistra, a niektóre nawet doktora
habilitowanego, wcale nie nauk ścisłych).
W sytuacjach, w których
uszy nam więdną, a ręce opadają, często czujemy się zagubieni. Bo co jest
lepsze? Zwrócić uwagę, ryzykując, że nasz rozmówca śmiertelnie się obrazi, czy
zignorować, godząc się tym samym na to, że wirus językowy będzie się rozprzestrzeniał, atakując kolejne ofiary?
Jeszcze gorzej dzieje
się, gdy sięgamy po pisma urzędowe.
Na jednym biegunie
znajdują się teksty napisane językiem, którego nie da się zrozumieć,
jeśli nie ma się ukończonego choćby podstawowego kursu kryptologicznego.
Dla przykładu jedno
zdanie autorstwa sędziego Sądu Najwyższego, osoby niewątpliwie bardzo
wykształconej: „Oznacza to, że
rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego powinno zostać osadzone w stanie faktycznym
odzwierciedlonym przez Sąd odwoławczy, a wszelkie modyfikacje postulowane przez
skarżącego nie są nośne.”
Jeśli o mnie chodzi, jedyne
co potrafię z siebie wydusić po bezowocnej próbie przeczytania tego tekstu ze
zrozumieniem, to „hę?”
Na biegunie przeciwnym
mieszkają ci, którzy bardzo się starają. Tak bardzo, że czasem przekraczają granice
własnych możliwości.
Cytat tylko z jednego
bardzo urzędowego pisma, które trafiło w moje ręce w ciągu minionego
tygodnia: „Biegły nie wziął pod uwagę
dokumentów złożonych przez powoda, a tym samym wykazał się ignorancją.”
Miałam ochotę odpisać,
parafrazując znaną prawniczą paremię, „ignorantio
lingua nocet”, ale się powstrzymałam, gdyż moja znajomość łaciny, a w
szczególności zasad deklinacji, jest na poziomie zbliżonym do tego, w jakim językiem polskim włada autor krytykowanego przeze mnie pisma.
Przeżywając takie rozterki, chętnie skorzystałam z możliwości spotkania z
profesor Katarzyną Kłosińską, które odbyło się wczoraj w ProMedia,
jednej z filii Miejskiej Biblioteki Publicznej w Szczecinie, a które poprowadziła dziennikarka Marta Zabłocka.
![]() |
źródło zdjęcia |
Wrażenia? Było umiarkowanie porywająco. Nie mogłam niestety wziąć
udziału w poprzedzających otwarte spotkanie warsztatach z frazeologii, które podobno były atrakcyjniejsze;
być może wtedy, uskrzydlona emocjami, byłabym bardziej entuzjastyczna.
Profesor Kłosińska jest
bardzo sympatyczną, otwartą, a do tego niezwykle mądrą osobą, perfekcyjnie posługującą się piękną
polszczyzną. W zasadzie to powinno wystarczyć, by wytrzymać dwie godziny na
niewygodnych krzesełkach. Czegoś jednak zabrakło, choć nie do końca wiem czego.
Może moderacji? Może
wiodącego tematu? A może w ogóle pomysłu na ciekawą rozmowę?
Nie dowiedziałam się
niczego nowego, nie rozwiązałam żadnego językowego problemu; po prostu
spędziłam piątkowy wieczór w towarzystwie interesującej osoby. Może za wiele
oczekuję, może to powinno wystarczyć, nie wykluczam.
Jeśli chodzi o moje problemy, do nierozwiązanych językowych doszedł jednak niestety jeszcze jeden, całkiem
innej natury.
Od wczoraj nie wiem
bowiem, czy naprawdę zainteresowanie czystością języka wyklucza zainteresowanie
czystością własnych butów i schludnością ubioru?
![]() |
źródło zdjęcia |
Na szczęście siedziałam
w jednym z dalszych rzędów, dlatego nie musiałam stale wpatrywać się w brudne
buty, dżinsowe spodnie i zgrzebny sweter prowadzącej. Mimo to jednak nie do
końca mogłam skupić się na wypowiedziach profesor Kłosińskiej. Zastanawiałam
się bowiem nad tym, jak to jest, że dorosłej kobiecie, poproszonej o poprowadzenie
spotkania z „pracownikiem naukowym na
Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, doktorem habilitowanym
językoznawstwa, (…) sekretarzem naukowym Rady Języka Polskiego przy Prezydium
PAN, [zajmującą się] w pracy naukowej (…) m. in. kulturą języka polskiego oraz
językiem polityki i językoznawstwem kulturowym” (cytuję za informacją zamieszczoną na facebookowym profilu MBP w Szczecinie), nie przyszło do głowy,
by ubrać się adekwatnie do okoliczności, a – przede wszystkim – by wyczyścić
buty?!
Co jest ważniejsze?
Wygląd czy sposób wyrażania się? To co na człowieku, czy to co ma w środku?
Czy można być
kulturalnym niechlujem?
Czy to w ogóle ma
znaczenie?
Doprawdy, trzeba było mi
zostać w domu, oszczędzając tak cenny ostatnio czas.
Nie dość bowiem, że od
wczoraj próbuję znaleźć odpowiedzi na postawione wyżej pytania, to jeszcze
przerwałam blogowe milczenie w taki akurat, nie do końca dla wszystkich
sympatyczny, sposób.
Ech!