Tadeusz Olszański i Krzysztof Varga.
Dwóch półpolskich Węgrów
lub – jak kto woli - półwęgierskich Polaków. Obaj piszący, w tym sporo o
Węgrzech.
Mimo tych podobieństw ich książki różni wszystko. Dlaczego?
Hm, cytując klasyka, być
może dlatego, że kiedy Tadeusz Olszański (rocznik 1929) pisał swoją książkę,
Krzysztof Varga (rocznik 1968) na chleb mówił „bep”, a na muchy „tapty”?
„Czardasz z mangalicą”
jest opowieścią dużo bardziej osobistą niż ta, którą Varga uraczył nas we
wcześniejszym „Gulaszu z turula”. Choć autor nadal spogląda na Węgry ze specyficznej, wyznaczonej chociażby przez dobrą znajomość języka, perspektywy, to tym razem wyraźnie skraca dzielący
go od czytelnika dystans. O ile więc „Gulasz z turula” wydał mi się tchnąć pewnym
poczuciem wyższości (nigdy nie będę na Węgrzech nikim innym niż turystką, a
tych Varga zdawał się mieć w niezbyt dużym poważaniu), to czytając "Czardasz z mangalicą" poczułam się godna bycia dopuszczoną do Wielkiej Węgierskiej Tajemnicy.
Tymczasem w przypadku
książki Tadeusza Olszańskiego sprawa była oczywista. Wszak autor pisał ją dla
mieszkańców Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, w czasie gdy, jak ujął to w
rozdziale zatytułowanym „Éljen Lengyelország!” (czyli: „Niech żyje Polska!”) „zwycięstwo ustrojów socjalistycznych jeszcze
bardziej zacieśniło współpracę między Węgrami i Polską, przydało nowych treści
naszym braterskim stosunkom”. Dostrzegając różnice między oboma krajami i
jego mieszkańcami, autor na każdym kroku starał się więc podkreślić jak wiele
nas łączy, podsuwając zarazem pod nos coraz to nowe
opowieści o węgierskich triumfach.
Varga krytyczny,
sceptyczny, ale i nostalgiczny, podczas gdy Olszański entuzjastyczny i trzeźwo
stąpający po ziemi. Paradoksalnie jednak to pierwszy z nich swoimi opisami dużo
bardziej oddziaływał na moje czytelnicze zmysły, podczas gdy Olszański, smakosz,
autor węgierskiej książki kucharskiej („Nobel dla papryki”), ani razu nie
pobudził moich kubków smakowych, że o śliniankach nie wspomnę.
Varga przemieszcza się
po Węgrzech, zostawiając po sobie ślad w postaci kolejnych plam tłuszczu na
ceratowych obrusach tanich jadłodajni. „Ja
muszę zawsze iść na bazar i zjeść tam hurkę z marynowaną papryką jabłkową,
kupić trochę warzyw i pogacze ze skwarkami, nabyć jakąś suchą paprykowaną
kiełbasę na kolację, rozejrzeć się po straganach, zatrzymać się przy stoisku z
tytoniem i pooglądać nieznane marki papierosów, popodsłuchiwać ludzi robiących
zakupy, przystanąć przed beczkami pełnymi kiszonej kapusty i zachwycić się
kapustą kiszoną w całości – wielkie głowy kapusty w drewnianych beczkach jak
ludzkie obcięte głowy po zbiorowym wyroku śmierci.”
Olszański wędrował
tymczasem raczej po miejscach znanych, jak – znakomicie prosperująca od roku
1904 do dzisiaj – budapeszteńska restauracja Mátyás Pince.
„Do
„Mátyáspince" przychodzi się bowiem nie tylko zjeść, lecz i przyjemnie się zabawić, posiedzieć, posłuchać cygańskiej muzyki. (...) Łkają skrzypki, dzwonią cymbałki, primas [pierwszy skrzypek] chodzi po sali i gra przy stolikach zakochanym parom rzewne węgierskie melodie" – pisał, a ja – czytając te słowa –
gratulowałam sobie, że nie przyszło mi na myśl, by tam zajrzeć. Wystarczy, że
byłam w innym reklamowanym przez Olszańskiego lokalu, tak przezeń opisywanym: „Obok tych ekskluzywnych lokali na Górze
Zamkowej znajdują się dwie malutkie gospody „Pest – Buda” oraz „Old Firenze”
wprawdzie z mniej wyszukanymi, ale nie mniej smacznymi potrawami, tanim winem i
z autentycznymi historycznymi pamiątkami z okresu Wiosny Ludów w gablotkach na
ścianach.”
Jedzenie owszem, przyzwoite, jednak jego jakość nijak miała się do
znacznie wygórowanej wysokości rachunku.

Tymczasem, wędrując
śladami Krzysztofa Vargi, trafiłam w tym roku do jadłodajni „Tejivó”,
mieszczącej się w Györze i wizytę tę jeszcze długo będę przechowywać w części
pamięci przeznaczonej na miłe wspomnienia. Szliśmy tam, wiedzeni Vargową
nostalgią: „w jadłodajni Tejivó przy
Kisfaludy utca zjadłem rákott krumpli, zapiekankę ziemniaczaną z kiełbasą, boczkiem,
jajkiem na twardo i śmietaną, dokładnie taką, jaką mój ojciec przyrządzał w
niedziele wiosny mego życia i teraz ten smak powrócił. Rozkosz osiadającego w
żołądku ciężaru jedzenia i wspomnień, bomba tłuszczowo-cholesterolowa i bomba
pamięci, najwspanialszy smak, jaki mogłem sobie wyobrazić, pomyślałem od razu,
że muszę wrócić do Györ, nie dlatego by znów przejść się po starej części miasta,
ale by pójść do Tejivó i zjeść ponownie rákott krumpli, ponieważ to danie, za
którym od razu zatęskniłem jak za kanapkami ze sznyclem u Wichmanna.”

Ponieważ do „Tejivó”
trafiliśmy w porze obiadowej, nie zdecydowaliśmy się na rákott krumpli. Nie samo zaserwowane nam jedzenie (choć znakomite,
a pyszny sernik z … koperkiem (węgierskiej nazwy nie pomnę) chyba najlepszy na
świecie) chwyciło nas jednak za serce, lecz towarzystwo. Mimo bariery językowej
udało nam się bowiem właśnie tam uciąć przemiłą pogawędkę z sympatycznym Węgrem,
który w piętnaście minut opowiedział nam historię swojego życia i swoich –
także polskich, a jakże! – miłości. W restauracji „Pest – Buda” tego rodzaju
zbliżenie zdecydowanie nie było możliwe.
Nie samym jedzeniem
jednak człowiek żyje.
O ile Varga podrzuca więc czytelnikowi także strawę
duchową, obficie snując literackie i ogólnokulturalne dygresje, o tyle
Olszański najlepiej czuje się w świecie, w którym na wyścigi pną
się do góry nowoczesne budynki oraz dane statystyczne obrazujące wzrost i rozwój.
Węgry Vargi to kraj
wielkiej literatury („co rusz natykam się
w jadłospisach węgierskich restauracji na dania noszące nazwiska sławnych
pisarzy; albo to jest ulubiona gęś Józsefa Attili, albo jakieś danie à la Gyula
Krúdy, czy też coś, co lubił Kosztolányi, przyznaję, że patrzę na te karty dań
z niejaką zazdrością, ponieważ uważam, że nazywanie potraw nazwiskami wielkich
psiarzy jest najwyższą formą oddawanego im szacunku, hołdem większym niż
nadawanie ich imion szkołom i stawianie im pomników. Kuchnia jest tu zbyt
poważną sprawą, by zaśmiecać ją byle czyimi nazwiskami, więc kiedy jem węgierskie
jedzenie, to myślę o węgierskiej literaturze, a kiedy czytam węgierskich
geniuszy – myślę o jedzeniu, to jest doskonała synergia duszy z ciałem, żołądka
z mózgiem, melancholii i egzaltacji.”), zamieszkały jednak przez ludzi
doskonale rozumiejących co to zdrowy dystans („Mam w domu na lodówce naklejkę, na której niewielki madziarozaur
wpisany jest w figurę wielkiego dinozaura, jak dzisiejsze małe Węgry w obrys
dawnych Wielkich Węgier. Być może Węgrzy mają bzika na punkcie swojej historii,
ale potrafią też do niej podchodzić ironicznie, czego dowodem ta naklejka, w
przeciwieństwie do Polaków, którzy wyłącznie mają bzika, a taka subtelność jak
ironia jest w Polsce bardzo słabo znana.”).
Węgry widziane przez
Olszańskiego to przemysłowy kraj, w którym ważną rolę odgrywają inżynierowie i
robotnicy („Csepel jest największym
zakładem pracy na Węgrzech. Csepel to zespół jedenastu wielkich fabryk. Od
martenów, walcowni blach i rur, fabryki rowerów, motocykli, traktorów, aż po
fabrykę maszyn precyzyjnych, od której rozpocząłem zwiedzanie (…) Robotnicy
Csepel są świadomi problemów swojego kraju, zdyscyplinowani, dojrzali. O swoich
sprawach dyskutują niejednokrotnie z pierwszym sekretarzem WSPR Jánosem Kádárem,
który jest członkiem organizacji partyjnej w Csepel.”). Wszystko jest tu
dobrze zorganizowane i kwitnące, pewnie dlatego, że centralnie zarządzane.
Nawet młodzież („Całokształtem życia
młodzieży zajmuje się na Węgrzech jedna organizacja KISZ, skupiająca w swoich
szeregach blisko 800 tysięcy członków”) i … przyrost naturalny („sytuacja demograficzna wymagała
przedsięwzięcia szybkich i konkretnych kroków, wyjścia ze strefy podnoszenia
warunków bytowych, bo stale podnoszone bodźce przestają być bodźcami. Duża
liczba legalnych i nielegalnych poronień, nieodwracalne skutki tych zabiegów, a
zwłaszcza przedwczesnych i martwych porodów, skłoniła rząd do wprowadzenia w
1973 roku dużych obostrzeń przy przerywaniu ciąży. Nie oznacza to oczywiście
zerwania z polityką świadomego macierzyństwa i regulacji urodzin, ale będą temu
służyć przede wszystkim inne środki antykoncepcyjne – a zwłaszcza pigułki (każda
dziewczyna i kobieta ma prawo otrzymać na receptę lub bez niej odpowiednie
medykamenty) oraz wprowadzenie wychowania seksualnego już od pierwszych klas
szkoły podstawowej.”).

Wreszcie, Węgry Vargi to
liczne, drobne spostrzeżenia. Szczegóły, które budują ogół. Opisane w tak
sugestywny sposób, że mimochodem wwiercają się w podświadomość, zakładając
podróżującemu po Węgrzech z „Czardaszem…” w ręku vargowy filtr. To pewnie z
tego powodu patrząc na węgierskie pomniki wszędzie dostrzegałam tylko ich brak
monumentalności (oczywiście tylko Vardze zawdzięczam to, że zwróciłam uwagę na
pomnik wody sodowej), znakomicie komponujący się z nieuchronną koniecznością
bycia upstrzonymi przez ptactwo.
Tymczasem, Węgry
Olszańskiego to raczej monumentalizm i triumfalizm. Najlepsze fabryki, mosty,
inżynierowie, wina, kąpieliska. Świat piękny, ale raczej wyobrażony i mocno
fasadowy, czego najlepszym dowodem to, że nie przetrwał do dzisiaj.
Z powyższego zestawienia
można wyprowadzić prosty wniosek, że „Budapeszteńskie ABC” to książka nadająca
się tylko na śmietnik. Byłoby to jednak dla niej mocno krzywdzące. Śmietnik historii
to bowiem całkiem godne miejsce. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza gdy nie
wiadomo jak za 40 lat kolejne pokolenia czytelników obejdą się z wynurzeniami Vargi.
Tadeusz Olszański „Budapeszteńskie
ABC”. Iskry, Warszawa 1976.
Krzysztof Varga „Czardasz
z mangalicą”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.