„Był winny jak ocet. Bez dwóch zdań” – to
słowa Joanny Chyłki, głównej bohaterki „Kasacji”, książki Remigiusza Mroza -
Kraszewskiego XXI wieku, człowieka, który doprowadził do zmartwychwstania
czytelnictwa w Polsce. Doktor nauk prawnych, wielokrotnie nagradzany i
nominowany. Każde z jego (licznych) słów jest natychmiast spijane przez
tysiące, ba! setki tysięcy fanów, ba! psychofanów. Od licznych wywiadów grzeją
się ekrany telewizorów, łamy prasy i internetowe łącza. Cała Polska w napięciu
czeka na kolejne jego dzieła, wypluwane – jakież to szczęście – regularnie,
niczym jajka łapane przez wilka w mojej ulubionej swego czasu grze, w którą
grywałam na rosyjskiej matce przenośnych konsoli (przy okazji informuję: można w nią grać też na androidzie, hurra!).
„Jest płaska jak deska. Bez dwóch zdań.” –
to słowa moje, momarty. Kobiety bez fanów i zasług dla rynku czytelniczego. I
bez tytułu doktora nauk prawnych, jestem prostym magistrem. A, zapomniałam
napisać, że nie odnoszą się one do klatki piersiowej Joanny Chyłki, lecz do
książki, której jest główną bohaterką.
![]() |
Remigiusz Mróz źródło zdjęcia |
Po przeczytaniu „Kasacji”
poczułam gwałtowną potrzebę sięgnięcia do definicji pojęcia „thriller prawniczy” (jak krzyczy
okładka, opisywane dzieło należy właśnie do tego gatunku). Niestety, jednej,
powszechnie obowiązującej, nie znalazłam (być może źle szukałam). Biorąc rzecz na
logikę i doświadczenie życiowe (prawnicy tak lubią), należałoby jednak
oczekiwać, że pod tym pojęciem musi kryć się książka a) wywołująca dreszcz
emocji, b) osadzona w środowisku prawniczym, bądź też c) dotycząca stosowania
prawa (law in action, nie law on the books).
Na pierwszy rzut oka jeśli
chodzi o „Kasację” w zasadzie wszystko się zgadza. Dla wszelkiej pewności
jednak skrupulatnie (po prawniczemu) sprawdźmy.
Po pierwsze, a raczej primo: środowisko prawnicze – jest.
Warszawska kancelaria
Żelazny&McVay – jedna z najlepszych kancelarii prawniczych w Polsce,
aspirująca do zajęcia już za chwilę pierwszego miejsca
w rankingu najlepszych kancelarii w kraju. Prawnicza korporacja, zatrudniająca
prawników-wyrobników, krwiopijczo wypijająca z nich wszystkie soki, rzucająca w
zamian ochłapy w wysokości niższej nawet niż najniższa krajowa. Siedlisko zła,
pracoholizmu, narkomanii, obłudy. Dla nielicznych wybrańców kraina kasą
płynąca.
Słyszałam, że szykuje
się ekranizacja „Kasacji” (a konkretnie serial telewizyjny). Wcale się nie
dziwię, jest to niezły pomysł, pod warunkiem, że autorzy będą całkowicie wierni oryginałowi. Produkcja będzie bowiem bardzo niskobudżetowa. Wystarczy
wyciąć z tektury plansze i figurki kilkudziesięciu ubranych w garnitury
ludzików i już – kancelaria wypisz,
wymaluj jak z kart „Kasacji”. Niby korytarzami przemieszcza się stale ogarnięty
prawniczym amokiem tłum, niby wszyscy pracują tam do późnych godzin
wieczornych, a gwar panujący w otwartej przestrzeni biurowej (nazywanej „norąoborą”,
bo autor jest wszak obeznany z branżowym slangiem i zarazem dowcipny, jak na
doktora nauk prawnych przystało) nie pozwala na skupienie myśli. Niestety,
gdzie się nie rozejrzeć, okazuje się, że tu tektura, tam dykta, a gwar ani
chybi z taśmy.
Nie mam pojęcia, czy to
Mrozowski znak rozpoznawczy, gdyż „Kasacja” jest jak dotąd jedyną książką tego
autora, którą przeczytałam, ale mam wrażenie, że więcej życia niż na
korytarzach wykreowanej przez niego kancelarii znalazłam w czytanych ostatnio
komentarzach do ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych. Ja rozumiem, że
gdy człowiek narzuca sobie określony rytm pracy (codziennie 15 stron, w ściśle
określonych godzinach, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa…), nie może zbytnio
rozglądać się na boki, ale czy doprawdy musi od razu zakładać na oczy klapki
jak dla konia? Na 492 stronach powieści, której akcja w dużej mierze rozgrywa
się właśnie w opisanej kancelarii, poza dwójką głównych bohaterów (wspomnianą
na początku Joanną Chyłką i jej aplikantem, Kordianem Oryńskim) oraz dwoma
właścicielami kancelarii (Żelaznym i McVayem, jak nietrudno się domyślić)
pojawiają się w niej jeszcze wyłącznie 4 (słownie: cztery) postaci: Anka z
recepcji, nieznany z imienia haerowiec (czytaj: pracownik działu kadr), Jacek
od prawa medycznego oraz niejaki Kormak. Przy czym wyłącznie Kormak ma w tej
historii do odegrania jakąś, całkiem zresztą istotną, rolę; pozostali pojawiają
się na momenty krótsze niż mgnienie oka.
Gdybyż jednak choćby w
te postaci autor tchnął jakiegokolwiek ducha. Niestety, wszyscy zachowują się tak,
jakby świat poza kancelarią nie istniał. Ot, fantazją autora powołani do życia,
robią co im kazano. Skąd przyszli, kim są, dokąd zmierzają? A po cóż ci to
czytelniku wiedzieć, skup się lepiej na akcji, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa.
Oczywiście, główni
bohaterowie zostali zarysowani w zupełnie inny sposób.
O Joannie Chyłce wiemy
bowiem, że ma około czterdziestu lat, nosi taliowane żakiety i obcisłe
spódnice, pali Marlboro, je dużo mięsa (osobiście niekoniecznie mi się to
komponuje z obcisłymi spódnicami, ale co ja się tam, prosta magister, znam), lubi
mocne brzmienia i Kubę Wojewódzkiego, a także jeździ (brawurowo, czytaj: łamiąc
wszelkie przepisy) BMW X5. A, przepraszam, i że ma siostrę. Ale teraz naprawdę
już skończyłam.
Z kolei Kordian Oryński
jest aplikantem I roku w Okręgowej Radzie Adwokackiej w Warszawie, nie ma ojca
ani matki i chyba żadnej innej rodziny też nie. Pali Dawidoffy, nie je mięsa,
lubi rap Willa Smitha. Koniec.
Jednym słowem, masz
czytelniku deskę, a nawet kilka i obrób ją sobie sam, jeśli koniecznie musisz.
Wróćmy jednak do badania,
czy zostały spełnione wszystkie przesłanki do uznania „Kasacji” za thriller
prawniczy.
Przesłanka druga: law in
action – jest. Niestety, w tej właśnie – anglojęzycznej - wersji.
Mam wrażenie, że
Remigiusz Mróz przeczytał bardzo dużo książek Grishama, kto wie, może nawet
wszystkie. Przypuszczam także, że w czasie lektury zrobił sobie bardzo dużo
bardzo porządnych notatek. To widać.
Ja rozumiem, że z
polskiego procesu trudno jest zrobić emocjonujący spektakl. W pierwszej
instancji w sprawie o zabójstwo potrafi on trwać rok. Do tego trzeba doliczyć
kolejne pół roku na postępowanie międzyinstancyjne, rok oczekiwania na termin
pierwszej rozprawy apelacyjnej, a gdy chce się – jak Joanna Chyłka – wnieść kasację,
trzeba dodać, lekko licząc, jeszcze jakieś dwa lata. Żółw by zasnął, co dopiero
czytelnik.
Nie rozumiem jednak
czemu autor, który – jak napisał w posłowiu – starał się poruszać w granicach prawa, nie pozwalając sobie na większe
odstępstwa, uczynił tak wiele, by zrobić z rozprawy w polskim sądzie nie
wiadomo co. Czyżby za bardzo skupił się na swoich notatkach?
Pominę tempo
rozpoznawania sprawy, która jest głównym tematem „Kasacji” (wiadomo tylko, że było ono szybkie, choć nie wiadomo
jak bardzo. Autor starannie unika informowania
czytelnika o czasie akcji; wiadomo, po co kłopotać się zbędnymi szczegółami,
raz, dwa, raz, dwa). Zarówno tempo, jak i sposób rozpoznawania sprawy i
zorganizowania rozpraw bliższe są wprawdzie procesom amerykańskim niż polskim,
ale nie bądźmy drobiazgowi.
Pominę, choć z większym
trudem, fakt, że Kordian Oryński, aplikant – przypomnę – pierwszego roku, przed
upływem pierwszych sześciu miesięcy trwania aplikacji radośnie galopuje
najpierw na rozprawę w sądzie okręgowym, potem apelacyjnym, by wreszcie stawić
się (ubrany w czerń i biel) w Sądzie Najwyższym. Niemożliwe przecież, aby
doktor prawa nie znał treści przepisu art. 77 ust. 1 Prawa o adwokaturze, stanowiącego
że „po sześciu miesiącach aplikacji
adwokackiej aplikant adwokacki może zastępować adwokata przed sądami, organami
ścigania, organami państwowymi, samorządowymi i innymi instytucjami, z
wyjątkiem Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego, Trybunału
Konstytucyjnego i Trybunału Stanu”. Być może jednak Grisham nie wspomniał o
tym w żadnej ze swych powieści, wybaczmy to naszemu autorowi.
Nie mogę jednak pominąć
kluczowego – w sensie prawnym – momentu akcji (spokojnie, to nie będzie spojler,
w każdym razie nie taki, który obejdzie przeciętnego czytelnika, skupionego
całkiem na czym innym), polegającego na znalezieniu przez jednego z głównych bohaterów
TEGO orzeczenia, prawniczego „Sezamie, otwórz się!”, mającego w założeniu
doprowadzić do intelektualnego powalenia sędziów Sądu Najwyższego i
doprowadzenia do korzystnego dla naszych bohaterów zwrotu akcji.
O co chodzi? Oddam głos Joannie Chyłce: „zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego z dnia szóstego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku, sygnatura II KKN sześćdziesiąt trzy, łamane na dziewięćdziesiąt sześć, Sąd Najwyższy kontroluje nie same ustalenia faktyczne, ale sposób ich dokonania”.
O co chodzi? Oddam głos Joannie Chyłce: „zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego z dnia szóstego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku, sygnatura II KKN sześćdziesiąt trzy, łamane na dziewięćdziesiąt sześć, Sąd Najwyższy kontroluje nie same ustalenia faktyczne, ale sposób ich dokonania”.
Łał.
Gdyby przypadkiem czytał
te słowa ktoś, kto książki Grishama zna na wyrywki (całkiem inaczej niż ja),
bardzo uprzejmie proszę o informację w ilu z nich w kluczowym momencie akcji
obrońca wyciąga – niczym asa z rękawa – informację o precedensowym orzeczeniu. W
jednym? W pięciu? We wszystkich? Nic dziwnego, amerykański system prawa jest
systemem opartym na precedensach, tj. tym, że w jakiejś sprawie, w zbliżonym
stanie faktycznym, zapadł już określony wyrok. Kto zna ten wyrok, ten wygrywa
(oczywiście upraszczam, ale mniej więcej o to chodzi). Z pewnością to właśnie Remigiusz
Mróz miał w swoich notatkach.
Tymczasem w Polsce, o
czym wiedzą wszyscy praktycy prawa, a i teoretycy w większości również, obowiązuje
system zupełnie inny. Wyroki wydawane są w oparciu o przepisy, nie zaś
precedensy. Owszem, strony często powołują się na treść orzeczeń wydanych przez
sądy w podobnych sprawach, jednak – jak rany! – starają się znaleźć, zwłaszcza gdy idzie o postępowanie przed Sądem Najwyższym, takie, z których faktycznie wynika coś więcej poza
jednym zdaniem, wytezowanym przez tworzące stosowny program
prawniczy wydawnictwo (na marginesie: „Kasacja”, jeśli chodzi o program
prawniczy, ewidentnie zawiera lokowanie produktu).
![]() |
rozprawa przed Sądem Najwyższym źródło zdjęcia |
W książce, po zaprezentowaniu przez bohaterską (i błyskotliwą) Joannę Chyłkę przywołanego orzeczenia, wchodząca w skład składu orzekającego sędzia „Bazan prychnęła, spoglądając na swoich towarzyszy.”
Abstrahując od tego, że w Polsce sędziowie Sądu Najwyższego nie prychają w czasie rozpraw (być może w USA jest inaczej, podobnie jak być może w USA sędziowie poprzedzają ogłoszenie wyroku długą tyradą, w Polsce nie jest to praktykowane, co Remigiuszowi Mrozowi w niczym nie przeszkadza), to taka reakcja wydaje się być adekwatną do odkrywczości prezentowanego jako kluczowe orzeczenia. Trudno się jednak dziwić, gdy czas nagli (raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa…), nie ma czasu na poważne poszukiwania.
Ponieważ ten post
rozrósł się już do gargantuicznych rozmiarów, czas czym prędzej przejść do
punktu trzeciego. Dreszcz emocji.
Hm.
Przyznaję, Remigiusz
Mróz miał przyzwoity pomysł i zrobił dobry szkic swojej powieści. Taki na jedną
stronę. Na czterystu dziewięćdziesięciu dwóch prezentuje się on jednak znacznie
gorzej. Sztucznie i przewidywalnie (poza samym zakończeniem, które mnie,
owszem, zaskoczyło). Wiadomo mniej więcej kto, komu i kiedy obije mordę. Poza
tym większość problemów z akcją autor rozwiązuje w taki sam sposób.
Swego czasu niejaki John Baldwin stworzył listę dziesięciu elementów niezbędnych do napisania bestsellerowego thrillera medycznego. Pozycja numer 10 brzmiała: jeśli ugrzęzłeś w fabule, po prostu kogoś zabij. Remigiusz Mróz radę tę nieco zmodyfikował, stosownie do swoich potrzeb (w końcu chodzi o thriller prawniczy, nie medyczny). Na jego liście brzmi ona tak: „Jeśli ugrzęzłeś w fabule, każ któremuś ze swoich bohaterów użyć swoich wpływów, żeby rozwiązać problem”.
Swego czasu niejaki John Baldwin stworzył listę dziesięciu elementów niezbędnych do napisania bestsellerowego thrillera medycznego. Pozycja numer 10 brzmiała: jeśli ugrzęzłeś w fabule, po prostu kogoś zabij. Remigiusz Mróz radę tę nieco zmodyfikował, stosownie do swoich potrzeb (w końcu chodzi o thriller prawniczy, nie medyczny). Na jego liście brzmi ona tak: „Jeśli ugrzęzłeś w fabule, każ któremuś ze swoich bohaterów użyć swoich wpływów, żeby rozwiązać problem”.
W zasadzie tłumaczyłoby to olbrzymią popularność tej książki. W końcu naród wie, że żeby coś załatwić w sądzie, trzeba mieć dobre wpływy, inaczej nie da rady. A naród nie może się mylić.
Nie mam złudzeń, Remigiusz Mróz wkrótce zabierze się za powieści fantasy (na razie "obrobił" powieść kryminalną, historyczną, thriller prawniczy, powieść sensacyjną, political fiction, ale zapowiada już, że będzie też science-fiction, skąd do fantasy ledwie krok). Tam bez problemu będzie mógł
używać magii. A zachwycona publiczność z pewnością będzie biła brawo. Na ten czas postaram się o dobre zatyczki do uszu.
Remigiusz Mróz „Kasacja”.
Czwarta strona, Poznań 2015.
A gdyby ktoś chciał dowiedzieć się czym powinien być prawdziwy thriller prawniczy, odsyłam do tego tekstu. Z tezami jego autora w pełni się zgadzam.