Nie jest sztuką napisać byle
książkę. Dziś potrafi to niemal każdy, a straszne tego skutki widać w Empikach
(nie mylić z księgarnią).
Sztuką jest napisać
książkę, która nie będzie tylko głupim czytadłem, ale pozostawi w sobie jakiś
ślad w głowach czytelników. Po którą sięgnie wiele osób, bo mądrych książek,
których nikt nie czyta mamy już dosyć. Która, będąc pozornie tylko rozrywką w
sam raz do pociągu albo na plażę, zmusi do postawienia sobie kilku pytań.
Nie spodziewałam się
tego po „Człowieku bez psa”, naprawdę. Tym bardziej, że kryminały o charakterystycznych czarnych okładkach omijałam dotychczas szerokim łukiem, uznając, że seria, której czołową
autorką jest Camilla Låckberg, nie może być dobra.
Nesser to jednak całkiem
inna liga.
Jedna rodzina.
Zwyczajna, jakich wiele zarówno w Szwecji, jak i w Polsce, a i w każdym innym
kraju pewnie też.
Starsi już rodzice (ojca
poznajemy tuż przed jego sześćdziesiątymi piątymi urodzinami), trójka dorosłych
dzieci i wnuki. Pozornie wszystko wszystkim układa się znakomicie – oboje
rodzice zakończyli właśnie aktywność zawodową i planują przeprowadzić się do słonecznej Hiszpanii. Ich dzieci (poza jednym – zakałą rodu,
cóż taka zdarza się nawet w najlepszej rodzinie) są ustabilizowane życiowo, w
trwałych związkach. Wnuki dają nadzieję na to, że w przyszłości będzie się kim
chwalić. Rodzinne spotkanie zaplanowane z okazji urodzin, które w tym samym dniu obchodzi zarówno ojciec, jak i jedna z córek, może okazać się więc tylko szeregiem pięknych i szczęśliwych chwil.
Nic bardziej mylnego.
Jasne, jest w tej
książce zbrodnia i to niejedna. Nie dążenie do rozwiązania zagadki jest jednak
najważniejsze, zwłaszcza że autor niemal od początku celowo naprowadza na jego
trop.
O czym więc Nesser
chciał napisać? Na to pytanie można odpowiedzieć sobie według własnego uznania.
Poniżej parę pomysłów.
O banalności.
Zło jest banalne. Zło
czai się wszędzie. Każdy może stać się zły – to tylko kwestia znalezienia się w
odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. I wyboru. Bo zazwyczaj, niemal
zawsze, wybór jest. I to tylko od nas zależy, co wybierzemy.
„To jedna z tych chwil, kiedy ludzie dokonują wyborów, którymi rujnują
sobie życie, pomyślała.
Co
ciekawe, jest to tak głęboko ludzkie.
(…)
Gdyby wszystko dobrze się skończyło, a powinno… to może, on i ona (…) za jakiś
czas będą się z tego śmiać i będzie to dla nich miłe wspomnienie. Słodka
tajemnica, tylko ich, którą do końca życia będą mogli nosić pod sercem. I
wyjmować jedynie na krótkie, wybrane chwile.
Tylko
w tym roku wyczytałam coś takiego w trzech książkach i pięciu kolorowych
gazetach, pomyślała.”
Te zdania, wyrwane z
kontekstu, wydają się płytkie i banalne. Takie, jak sądzę, miały być. Bo życie
złożone jest z pozornie banalnych sytuacji. Które jednak zazwyczaj mogą
zakończyć się co najmniej na dwa sposoby. Można pójść drogą na wprost, ale
można też skręcić w tę, na początku której stoi znak „zakaz wjazdu”. Czasem
prowadzi to do odkrycia nieznanego dotąd przejścia do nowego, wspaniałego
świata, a czasem jest wstępem na drogę do piekła. Kto nigdy nie był ciekaw, co
pojawi się za zakazem, nie zrozumie. Kto zawsze dokonuje właściwych wyborów,
niech nie czyta. U mnie ta akurat, zacytowana wyżej, bohaterka i jej wybory
poruszyły jedne z najczulszych ostatnio strun.
O fasadowości.
Ludziom zależy na opinii
innych. To stwierdzenie tak samo banalne jak wszystkie zamieszczone akapit
wyżej. Wiele rzeczy robimy wbrew sobie, tylko dlatego, że tak wypada, albo inni
uważają, że powinniśmy to zrobić. Jeśli ktoś postępuje inaczej, a jego
zachowanie ma wpływ na nasz wizerunek, wstydzimy się za niego i siebie samych.
Niektórzy z bohaterów Nessera zdają się wstydzić bez granic, do tego stopnia,
że gotowi są odciąć się choćby i od własnych dzieci.
Fasadowe są też relacje
wewnątrz rodziny głównych bohaterów. Nic nie pomoże tłumaczenie, że mowa przecież o zimnych
Skandynawach, a oni są dziwni, w odróżnieniu od nas. Będące osią akcji
spotkanie rodzinne większość jego uczestników traktuje jako
przymusowe trzy dni w piekle. Wykonują gesty, które należy wykonać w takiej
sytuacji, wymieniają uprzejme uwagi, wyrażają pozorne zainteresowanie, modląc się
o to, by rozmówca nie pociągnął wątku. Ci, którzy są w oczach świata najlepsi,
w finale okazują się największymi przegranymi. Chociaż nie wszyscy zdają sobie
z tego sprawę.
O relacjach.
To łączy się z tym co
napisałam wyżej. Ze sztucznością. Z przerażającą klęską rodziny, która jest w
istocie niczym innym jak tylko wydmuszką. Nesser niczego nie nazywa przy tym
wprost, on tylko opisuje. W sposób, który mrozi. Scena, w której jeden z
najmłodszych bohaterów rozmawia ze swoją matką, idealną kobietą sukcesu, która nawet rozmowy z dziećmi przeprowadza według najlepszych, polecanych przez specjalistów, schematów, będzie
stała mi przed oczami chyba zawsze, ilekroć będę chciała przeprowadzić poważną
rozmowę z którymś z moich synów.
„Wyglądała teraz na zmartwioną, autentycznie zmartwioną. No przytul
mnie, do kurwy nędzy, pomyślał. I tak nigdy nie spełnię twoich oczekiwań.
Przytul mnie i olejmy sprawę.
-
Chciałem tylko spróbować… tak mi się wydaje.
-
Czego spróbować?
-
Jak to jest.
-
Co?
-
Pić i palić, do kurwy nędzy. Skończ już, nie widzisz, że nie mogę…
Płacz
i zrezygnowanie wezbrały w nim gwałtowniej i szybciej, niż się spodziewał; w
pewnym sensie był z tego zadowolony. Skulił się nad stołem z twarzą wtuloną w
rękaw i płakał. Ona jednak się nie poruszyła i nic nie powiedziała. Po minucie
czy dwóch uspokoił się, wstał i poszedł urwać znad zlewu jakieś pół metra
papierowego ręcznika. Wydmuchał nos i wrócił do stołu.
Siedzieli
jeszcze przez chwilę w ciszy i pomału dotarło do niego, że naprawdę nie
zamierza go przytulić. (…) Wymieniliby mnie, gdyby mogli, pomyślał (…). Tak,
dawno już wymieniliby mnie na kogoś innego.”
O gliniarzu po
czterdziestce.
Tak, to już wiele razy
było. Rozwiedziony policjant rozwiązujący mroczne zagadki kryminalne. Nie czytałam zbyt wielu współczesnych powieści kryminalnych, być może dlatego Gunnara Barbarottiego postrzegam jako postać świeżą. Jest zdecydowanie
porządniejszy niż Wallander z powieści Henninga Mankella, w każdym razie dużo
mniej niż on pije. Jest też zdecydowanie bardziej od niego odważny, jeśli
chodzi o branie własnych spraw w swoje ręce. No i te jego zakłady z Bogiem!
„Istniało tak wiele nędznych dowodów na istnienie Boga, co do tego
Gunnar Barbarotti i Nasz Pan byli całkowicie zgodni. (…) Gunnar poszukiwał – i Bóg
zdawał się to całkowicie rozumieć – czegoś solidniejszego. Prostej i
racjonalnej metody, która rozstrzygnęłaby kwestię raz na zawsze. (…)
Przedział
czasowy ustalono na dziesięć lat. W tym okresie Gunnar Barbarotti będzie
sprawdzał rzekome istnienie Pana, kierując do niego modlitwy tak często, jak
będzie się to wydawało odpowiednie i uprawnione, a później – w specjalnie do
tego celu założonym zeszycie – notował, czy zostały spełnione, czy też nie. (…)
-
All right – powiedział Bóg.
-
We have a deal – odparł Gunnar, tak jakby ubogi język
szwedzki nie był w stanie właściwie wyrazić czy pomieścić w sobie porozumienia
tego kalibru.”
Tak, „Człowiek bez psa”
zostawia ślad, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A Håkan Nesser to facet,
który żyje wystarczająco długo, by wiele zaobserwować, sporo zrozumieć i który
do tego umie świetnie pisać.
Håkan Nesser „Człowiek
bez psa”, przełożył Maciej Muszalski. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012.
Jak to dobrze wiedzieć, że nawet z kryminału można coś wycisnąć :) Trochę to pocieszające, bo czytam właśnie coś, co nie bardzo wiem o czym jest. Po trosze o wszystkim, a zatem o niczym. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Czyta się nad wyraz gładko, ale gdy chwilę przystanąłem, żeby zadać sobie pytanie o to, co bym o niej napisał, gdyby mi się chciało, to ze zdziwieniem stwierdziłem, że, kurczę, nie mam pojęcia :P
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że forma powieści kryminalnej jest tu tylko pretekstem, by opowiedzieć o czymś znacznie ważniejszym niż to, że ktoś kogoś nożem... Gdyby Nesser chciał coś "wyciskać", mogłoby mu wyjść podobnie jak Ziomeckiemu.
UsuńKsiążek o niczym jest całkiem sporo; z jednej strony pewnie dlatego, że łatwiej taką napisać, z drugiej, bo takie jest zapotrzebowanie, żeby było lekko, łatwo, przyjemnie i bez potrzeby używania mózgu. Sama miałam niedawno taką potrzebę, więc nie rzucam kamieniem. Ale może chociaż jakieś emocje w sobie wzbudziłeś? Uśmiałeś się? Spłakałeś? Wkurzyłeś?
Sporo ostatnio tych pretekstów, ale to może i dobrze, bo inaczej, jak piszesz, poważniejsze treści nie miałyby jak trafić do ludu żądnego li tylko rozrywki. Ziomeckiego nie czytałem, więc się nie odniosę :)
UsuńNad deWittem (bo to o nim mowa), mnóstwo zachwytów okładkowych, ba, padają porównania do moich ukochanych Pythonów, ale jakoś tego nie widzę. Może nie potrafię czytać między wierszami, może jestem za mało skoncentrowany, ale dla mnie to jedynie wartka historyja, przy której czasem (zwłaszcza przy dialogach), uśmiecham się pod wąsem. Czasem kapnie autor jakąś mądrością, ale tak już zużytą, że podziwu nie budzi :P
Porównanie do Pythonów nie może być udane z założenia - oni byli jedyni i niepowtarzalni.
UsuńDeWitta z kolei ja nie czytałam. I chyba prędko nie przeczytam (o ile w ogóle kiedykolwiek).
Opis relacji rodzinnych jest w tej książce rzeczywiście mocny. Gunnar Barbarotti, moim zdaniem, natomiast wypada blado i daje się polubić dopiero w "Całkiem innej historii".
OdpowiedzUsuńMasz rację co do Barbarottiego. Ale ja pisałam post świeżo po lekturze dwóch kolejnych części, a tam Gunnar już rozwinął skrzydła:)Tu faktycznie jego postać jest dopiero w trakcie szkicowania i gdyby zatrzymać się tylko na tej części, nie wiadomo do końca co o nim myśleć. Choć wątek rozmów z Bogiem już i tu jest moim zdaniem znakomity!
Usuń