czwartek, 31 stycznia 2013

M. Łukowiak "Projekt Matka", czyli trafiona, zatopiona


Czasem tak jest, że wiesz, po prostu wiesz, że ktoś jest osobą, z którą możesz się dogadać. W realu wystarczy niekiedy błysk w oku lub mimochodem rzucona uwaga. W sieci obwąchiwanie trwa dłużej, bowiem zastosowanie kamuflażu jest o wiele łatwiejsze, a co za tym idzie – rośnie ryzyko pomyłki.

Blogu zimno nie zaczęłam wcale czytać przed wiekami (według cyberkalendarza), a ledwie jakieś 1,5 roku temu. Najpierw nieregularnie, potem z coraz większą łapczywością. Mam o jedno dziecko mniej niż ona (a to różnica naprawdę duża), ale poza tym łączy nas sporo. Przedział wiekowy, wykształcenie, światopogląd. Sporo też nas różni – ilość dzieci, miejsce pracy i jej charakter – niby podobny, mający wiele punktów stycznych, a jednak – gdy chodzi choćby o macierzyństwo – diametralnie różny. Pomimo to często mam wrażenie, że pisze dokładnie o tym, o czym chciałabym napisać sama i robi to w taki sposób, w jaki i ja bym to zrobiła, jednak – z różnych względów – nie zrobię.
Dlatego jej książkę kupiłam prawie od razu i zupełnie od razu przeczytałam. Zwłaszcza to ostatnie zasługuje na podkreślenie, bo zazwyczaj zapał opuszcza mnie natychmiast po przeniesieniu książki przez próg mojego mieszkania.


Na okładce napisano (tak, znowu przeczytałam notkę od wydawcy, to chyba nieuleczalne): „Książka dla mężczyzn i kobiet. Dla singli i matek.” Nie zgadzam się z tym ani trochę.
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić mężczyzny, który czyta tę książkę i rozumie, co autorka miała na myśli.
Nie umiem zobaczyć zainteresowanej tą lekturą singielki.
Uprasza się o wybaczenie.
Mam natomiast wrażenie, że to książka dla bardzo wąskiej grupy odbiorców: będących matkami kobiet urodzonych w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, o stosunkowo wysokich dochodach. Koniec, szlaban, innych nie wpuszczamy.

Wcale, ale to wcale nie interesuje mnie, czy wszystko co zostało opisane w tej – jak określono na okładce - niepowieści, zdarzyło się naprawdę. To bez znaczenia.
Nie denerwuje mnie styl autorki (czytuję niekiedy komentarze na jej blogu, w tym i te, które zgłaszają pretensje do udziwnionego ich zdaniem stylu); przeciwnie – podoba mi się, jak bawi się słowem, jak konstruuje literackie opisy prozaicznej rzeczywistości, jak rozkłada akcenty.
Najbardziej podoba mi się jednak, że nie boi się nazywania rzeczy po imieniu, że przyznaje się przed sobą i całym światem do rzeczy, do których matce, a zwłaszcza wielomatce, przyznawać się nie wypada. Przynajmniej nie w Polsce.
Matka robiąca karierę, matka spełniająca się zawodowo to zła matka jest.
Matka wracająca do pracy zanim jej dziecko osiągnie wiek przedszkolny, to matka wyrodna.
O piastunko domowego ogniska, o cicha i pokornego serca, módl się za nimi!

Ja jednak czytam i wiem, czuję, że taka matka tkwi w ciągłym rozkroku. Czy chce, czy nie chce uprawia codzienny, permanentny stretching, marząc o osiągnięciu poziomu kobiety-gumy. A wszystko po to, by – jak napisała autorka w prologu – nie rozpuścić się ani nie rozpaść w Projekcie Macierzyństwo; by ocalić siebie.

Powodem, dla którego podoba mi się ta książka jest egoizm. Kiedy czytam, że ktoś opisuje to, co sama czuję i przeżywam, jest mi po prostu znacznie lepiej. Nie przestanę przez to się zadręczać, nie zyskam pewności, że dokonałam właściwego wyboru. Moje problemy – istniejące w dużej mierze tylko dlatego, że jestem kobietą tu i teraz – nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie znajdę też w tej opowieści-niepowieści żadnych recept i dobrych rad. To ja sama, tak jak zimno, muszę znaleźć własną drogę.
Ale lepiej mi. Po prostu mi lepiej.

Na zakończenie parę uwag technicznych.
Konstrukcja książki jest chronologiczna. Najpierw świat „przed”, potem w czasie pierwszej ciąży, wreszcie z dzieckiem (dziećmi), a na końcu klamra w postaci listów do przyjaciółki.
Część drugą uważam za zdecydowanie najsłabszą i zbyt długą. Nie wiem jaki zamysł przyświecał autorce, jednak ja po prostu się wynudziłam i gdyby nie silna determinacja oraz wyniesiona z lektury bloga wiedza o tym, co będzie czekało mnie w następnej części, nie wykluczam że poddałabym się na tym etapie.
Zdecydowanie najjaśniejszym punktem są natomiast końcowe „Listy do Judyty”. Jeśli ktoś miał do tej pory wątpliwości co do poglądów autorki, tu musi je porzucić. Są bardzo zdecydowane. Konkretne zdarzenia, obrazy, słowa stają się pretekstem do poruszenia bardzo ważnych dla kobiet tematów, postawienia kilku istotnych pytań. Co z tego, że często pozostają one bez odpowiedzi.

Ostatecznie, z mojego prywatnego punktu widzenia czuję się absolutnie usatysfakcjonowana.
Patrząc jednak nieco szerzej, trochę mi smutno. Smutno, gdyż wiem że te wszystkie problemy – choć bardzo istotne i ważkie – wydają się być wydumanymi i błahymi wówczas, gdy na plan pierwszy wysuwa się „nie mam co do garnka włożyć”. Gdy brak sił na zmagania z redefiniowaniem roli kobiety-matki-żony, bo codzienna szarpanina z pustką w portfelu nie zostawia miejsca na nic innego. Dlatego tym bardziej uważam, że to nie jest książka dla wszystkich. A szkoda.

Małgorzata Łukowiak „Projekt matka. Niepowieść” Świat Książki, Warszawa 2013.

64 komentarze:

  1. zimno czytam od jakiegoś czasu głównie ze względu na język. I choć z autorką mam niewiele wspólnego, może jedynie w podejściu do niektórych spraw, to czyta mi się rewelacyjnie. Właśnie dzięki sprawnemu operowaniu językiem. Dlatego jestem szalenie ciekawa książki...choć wychodzi mi, że niekoniecznie jestem jej adresatką...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętaj, że to tylko moja prywatna opinia, która niekoniecznie musi być słuszna. Wszak wydawca uważa zupełnie inaczej:))

      Usuń
    2. Jasne, zawsze wychodzę z założenia, że muszę sprawdzić sama "na własnej skórze" ;))

      Usuń
    3. Jestem ciekawa Twoich wrażeń; mam nadzieję że się nimi podzielisz.

      Usuń
    4. Przepraszam, ze tak się wcinam niepytana i w doadtku pierwszy raz, ale wlasnie jestem w trakcie lektury i przymierzam sie do recenzji - i odniosłam identyczne wrażenie. Bez wzgledu na to, co pisze wydawca (i czemu sie nie dziwię) bardzo trudno jest mi wyobrazić sobie, że książke tę czyta i rozumie mężczyzna.
      Singielka bardziej :).

      Usuń
    5. Ci od pierwszego razu zawsze mile widziani, a kolejność zgłaszania się do odpowiedzi niezależna od tego, kto zostanie wywołany do tablicy:)
      Tak, powód zamieszczenia przez wydawcę takiej notki łatwo zrozumieć. Ale i tak się dziwię.
      Owszem, singielka pewnie prędzej odnajdzie w tej lekturze coś dla siebie. Taka na przykład która świetnie się w swojej roli czuje, po przeczytaniu pierwszych stu stron utwierdzi się tylko w słuszności powziętego zamiaru o nieposiadaniu potomstwa...

      Usuń
  2. Jeśli jest o "wyrodnej" matce, to przeczytam. Dlaczego potencjalna grupa odbiorców to ta z wysokimi dochodami? Czyżby główna bohaterka poruszała się tylko w świecie luksusu?;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Luksusu nie widać w zasadzie w ogóle. Pozornie, bo trójka dzieci w prywatnych placówkach oświatowych to jednak jest swego rodzaju luksus. Mi bardziej jednak chodzi o to, że autorka obraca się w świecie, w którym nie jest problemem to, żeby starczyło do pierwszego, ale to żeby utrzymać dotychczasowy, dość wysoki poziom życia. Nie jest to z mojej strony bynajmniej zarzut, gdyż w zasadzie plasuję się w tej samej grupie. Sama stykam się jednak często z osobami, które borykają się z tą całą sferą, z którą ja nie muszę i widzę, że znalezienie płaszczyzny porozumienia bywa trudne. Może to jednak ja mam pecha w kontaktach międzyludzkich, a bezrobotne (nie z własnej winy) matki, czytające "Projekt Matka" będą odczuwały wyłącznie radość i zadowolenie.

      Usuń
    2. Wierzę, że różnice finansowe mogą utrudniać porozumienie. Z jednej strony problemy z płynnością finansową na pewno są krępujące, a z drugiej w naszym kraju zamożność innych wciąż kole w oczy. Zwykłe wyjście na kawę z bezrobotną może powodować stres dla obu stron (to akurat znam z autopsji).
      Szkoła prywatna dla trójki dzieci to dla mnie luksus.;)

      Usuń
    3. Myślę, że trzeba odróżnić zwykłą zawiść (nie do usprawiedliwienia) od poczucia bezsilności i żalu. Nie chodzi o to, aby każdego było stać na prywatną oświatę (moje dzieci akurat chodzą do publicznych, choć dalibyśmy radę opłacić prywatne, i jest to decyzja, z której jestem zadowolona), ale o to, by każdy kto pracuje, miał zapewnione godne życie.
      Ja wiem - bo mam koleżanki wykonujące ten sam zawód, co zimno, usytuowane na tym samym szczeblu kariery - że ona na to wszystko ciężko pracuje; ale też, że gdyby nie była zdolna i ponadprzeciętnie inteligentna, to by do tego nie doszła. Wiem też, ile mnie samą kosztowało dojście do tego szczebla, na którym dziś jestem. A zarazem wiem, że są osoby, które też by tak chciały i z pewnością by potrafiły, jednak nie są w stanie przebić pewnych barier.

      Usuń
    4. Otóż to, niektórzy poprzestają na zazdrości nie dostrzegając pracy włożonej w osiągnięcie określonego statusu majątkowego. Do tego dochodzi coś, czego nie da się czasem w ogóle zdobyć czyli szczęście.
      Oglądam czasem programy o Polsce C i D i najczęściej czuję się bardzo niekomfortowo. A szanse na poprawę niewielkie. I często mam wrażenie, że pomoc nie zawsze trafia do tych faktycznie potrzebujących.

      Usuń
    5. Ja z Polską C i D stykam się codziennie zdalnie, a namacalnie i naocznie co najmniej raz w tygodniu. Działa to trochę jak szczepionka - po kilku latach coraz bliższa jestem bowiem nieodczuwaniu poczucia winy za to, że mi się udało. Co nie znaczy, że mogę oślepnąć i ogłuchnąć.
      A o rodzajach pomagania i o tym do kogo pomoc trafia, a do kogo nie, to można by długo...

      Usuń
  3. Pryzpomniałaś mi o tym blogu, kiedyś tam zaglądałam i nie wiem czemu przestałam. Właśnie język mi się podoba:))
    Co do matko-polkowania, to matko-germaniowałam długo, bo takie mam przekonania, więc pewnie nie jestem kompatybilna z autorką ale chętnie poczytam, nie tylko dla języka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przekonania przekonaniami, a życie życiem. U mnie wypadkowa jednego i drugiego, choć z pewnością można było inaczej; pytanie tylko czy lepiej? I dla kogo?
      W porównaniu z Twoją ostatnią blogopochodną lekturą, ta na pewno literacko wzbudzi Twoje pozytywne odczucia.

      Usuń
    2. Myślę, że dla dziecka zdecydowanie lepiej. A dla matki? NIe zawsze. Wiem, że ja poświęciłam siebie kompletnie dla dzieci. Moje potrzeby i życie są nieistotne i często niespełnione. U mnie życie takie, że bym musiała tego roczniaka na 10 godzin oddać więc zaplanowałam to tak, żeby jednak w tym domu być.

      Usuń
    3. U mnie mąż przyniósł wypowiedzenie umowy o pracę, gdy Młodszy miał miesiąc, a w jego branży panował wówczas kryzys, więc wszystko stało się jakby oczywiste.
      W dzieciństwie miałam na wyciągnięcie ręki niespełnioną i poświęcającą się matkę i teraz, im jestem starsza, tym bardziej wiem, coraz bardziej, że nie zniosłabym, gdybym moim dzieciom choć przez chwilę przemknęło przez myśl to, co czasem przemyka mi, gdy myślę o swojej mamie.

      Usuń
    4. Ja już per definitionem byłam matką udupioną, bo długo karmiłam piersią. Pozucia spełnienia nie uzależniam od pracy/niepracy/siedzenia w domu/w biurze więc mam nadzieję, że moje dzieci nie odczują u mnie męczennictwa, a ja im tego podświadomie nie przekażę. Teraz jestem matka wyrodną, która dzieci niemal nie widzi, więc może sie wyrówna?

      Usuń
    5. Karmienie piersią w dobie laktatorów nie wyklucza pracy:)
      Mam nadzieję, że wyrównywanie nie będzie u Ciebie potrzebne i uda Ci się wkrótce opanować trudną sztukę zrównoważenia pracy i rodziny (a wtedy natychmiast napisz, jak to zrobiłaś, to skwapliwie skorzystam:P)

      Usuń
    6. Nie doceniasz mojego radykalimu:) Moje dzieci w ustach butelki nie miały. Jak mi się uda książkę napiszę i bogata będę, a co! :P

      Usuń
    7. Rozumiem, że będzie to książka pod tytułem: "To niewiarygodne, ale sama to sobie zrobiłam!"?:P
      A myślałam, że to ja jestem matką-niekiedy-lekko-przegiętą...

      Usuń
    8. Nie ironizuj mi tu, ja poważnie nad okdrywczą książką myślę:)) Myślę, ze do mojego stopnia przegięcia ciężko dojść:PP

      Usuń
    9. Z odkrywczą książką na temat żywienia i w ogóle traktowania niemowlaków to ciężko będzie. Mam wrażenie, że każdy możliwy temat został już gruntownie przeorany i komercyjnie wydojony. Zaznaczam przy tym, że jeśli chodzi o ten gatunek także gustowałam w literaturze raczej hard ("Gotuj kleik ryżowy przez pięć godzin na wolnym ogniu, po czym przetrzyj drewnianą pałką przez gęste sito. Następnie..."):P
      Co zaś do stopnia przegięcia, to myślę że wystarczy osiągnąć odpowiedni stopień wkręcenia i potem samo idzie. U mnie nastąpiło naturalne przerwanie poprzez powrót do pracy, ale gdyby nie to, sądzę że spokojnie mogłybyśmy stanąć w szranki:))

      Usuń
    10. A na ten temat bym się nie porywała, bo bym się streściła w jednym zdaniu: Niemowlaki należy karmić piersią. Dziękuję za uwagę. Koniec:) Hehe, dobrze, że ja kleików nie gotowałam ale jak sobie przypomnę krwawicą gotowaną na parzę dynię, która rozbryzgnęła się na kuchennej podłodze...
      Zgadzam się aczkolwiek bardzo pomocny jest też perfekcjonizm matki - wtedy można osiągnąć naprawdę wysoki poziom wtajemniczenia w poświęceniu matkopolkowym:P

      Usuń
    11. Kleiki były etapem drugim - pierwsza faza wprowadzania dziecku innych niż mleko matki pokarmów (6-7 miesiąc). Jak sądzę, w tej właśnie fazie gotowałaś dynię (znamy, znamy:P). Jeśli nie o żywieniu, to nie wiem o czym chcesz tę książkę pisać, zbijając przy tym fortunę, naprawdę!
      Jako że z perfekcjonizmu to ja tylko nieperfekcjonizm, niniejszym uznaję Twą wyższość:))

      Usuń
    12. Ja w przypadku starszej leciałam z piersią przez osiem miesięcy, przyznam z lenistwa, i przeskoczyłam kleiki:) W dynię:) A przy młodszym byłam jeszcze wygodniejsza, poszłam w BLW i dziecko samo jeśc musiało;))) Myślę, że fortuna będzie największym szkopułem:) O dziękuję, wolałabym jej nie mieć:P

      Usuń
    13. BLW to wynalazek ostatnich lat, popularny (według mych danych) przede wszystkim właśnie w Niemczech. Osobiście nie mam zdania. Odkrywszy jednak, że stosowanie się do aktualnych w czasach Starszego zaleceń polskich instytutów w sprawie żywienia dzieci, w czasach Młodszego równa się spaleniu na stosie (odmieniło im się o 180st.), uznałam że najrozsądniej będzie zaufać wielowiekowej tradycji i poszłam w tradycyjną medycynę chińską (stąd kleiki ryżowe). Jak dla mnie - bomba!
      Już tak się nie kryguj, tylko zakładaj ten diadem i bierz pod pachę odkurzacz (czy co tam rozdają u Perfekcyjnej Pani Domu)!:P

      Usuń
    14. A wiesz, że ja BLW nie jako wynalazek traktowałam, tylko zastanawiałam się jak człowiek naturalnie się żywił w czasach zamierzchły, kiedy nie było sitek i mikserów. Doszłam do wniosku, że po prostu wraz z rosnącym zainteresowaniem częstował się tym, co było na stole czyli pewnie jakimś podpłomykiem, skórką chleba, owocem i tak robiłam. Zaoszczędziłam sobie siedzenia z łyżeczką, podawania, zagadywania itp. A w Niemczech kleiki ryżowe znowu jakoś mało popularne:)
      Hmm, ale moment, Perfekcyjna pani Domu to co innego niż Matka-Polka. Tej pierwszej nie osiągne nigdy, bo gotowac nie lubię, a za sprzątaniem też nie przepadam;P Możemy się tytułami podzielić:)

      Usuń
    15. Pewnie coś w tym jest - nie testowałam, więc nie wiem, czy działa, ale wierzę na słowo, że tak. Na mojego Chińczycy zadziałali znakomicie - o ile w przypadku żywionego według polskich książek Starszego, do trzeciego roku życia jedzenie było koszmarem, o tyle Młodszy po prostu jadł. Chlup, chrup, poproszę jeszcze!
      Stanowczo odmawiam przyjęcia odkurzacza! Jakby dawali mikser KitchenAid, to co innego!:P

      Usuń
    16. Ja wg książek nigdy stricte nie żywiłam ale przy Starszej dałam się wbić w reguły i faktycznie nie było tak bezstresowo.
      Ok, to dla Ciebie KitchenAid a dla mnie złoty cycek:P

      Usuń
    17. :D
      W takim razie czas rozpocząć szukanie sponsorów nagród w tym konkursie! Niejasno przypuszczam, że prędzej znajdą się ci gotowi zasponsorować cycek...

      Usuń
    18. Może jakaś mała zbiórka wśród blogerów? Albo nawiążemy kontakt z organizatorami bloga roku, żeby sms-y głosujących Kiciusia ci zasponsorowały:) BTW tym Kiciusiem zdradziłaś się kompletnie jako Perfekcyjna Pani Domu:P

      Usuń
    19. Co Ty! Organizatorzy Bloga roku plakatują sobie na czołach szlachetny cel, a my się na tę kategorię nie łapiemy.
      PPD to zdaje się, że jednak tylko od porządków jest, a ja ostatnio udzielam się tylko w kuchni, i to mocno wybiórczo (ale do wybiórczych wypieków KitchenAid jak znalazł!).

      Usuń
    20. My nieszlachetne? Skąd ten pomysł! U mnie w kuchni miejsca brak, wypieki tymi ręcami produkuje, tylko jeść w domu nie chcą!

      Usuń
    21. U mnie też brak miejsca, ale dla KitchenAida wyrzuciłabym parę sprzętów:) A z używania rąk (np. przy zagniataniu ciasta drożdżowego, brr) chętnie zrezygnuję.

      Usuń
    22. Ja już ostatnio w tym względzie kuchnię przetrzebiłam i zrobiłam research wśród kenwoodów i innych termomiksów ale jednak, biorąc pod uwagę moją niechęć do gotowania, zrezygnowałam. Drożdżowego dawno nie robiłam!

      Usuń
    23. Szał na punkcie termomiksa też przerabiałam, ale ostatecznie w starciu zwyciężyła rozsądna wersja mnie. Nie za takie pieniądze! (co się w równym stopniu tyczy masterchefa). Póki co, pozostają więc te ręce:(

      Usuń
    24. No właśnie u mnie rozsądku też dużo. Coś mi się wydaje, ze się na spotkanie powinnyśmy umówić:)

      Usuń
    25. Myślę, że masz rację:)) Zwłaszcza, że w naszym wypadku odległość to prawie "keine Grenze":P

      Usuń
    26. Niby tak, tylko jak w Twoim mieście to raz chyba była i do tego na moment!

      Usuń
    27. To ja może nie będę pisać o tym, ile razy byłam w stolicy Niemiec, bo się wstydzę:((
      Wychodzi na to, że przyjdzie nam się spotkać w Pasewalku (to chyba w miarę pośrodku?)

      Usuń
    28. A Ty wiesz, że w Pasewalku byłam!! Ale to bliżej Ciebie, niż mnie:PPP
      To może wycieczka krajoznawcza do BER?

      Usuń
    29. Ja w Pasewalku ostatnio robiłam za Tę Obrzydliwą Polkę, bowiem płacąc kartą kredytową za zakupy nijak nie mogłam sobie przypomnieć PINu, więc może faktycznie lepiej w innym miejscu:))
      Berlin wiosną - czemu nie? Ale w Szczecinie tyż piknie!:PP

      Usuń
    30. No może faktycznie się na wycieczkę wybierzemy, zwłaszcza, że Starsza ma teraz koleżankę ze Sz.

      Usuń
    31. Każdy pretekst jest dobry! Myślę, że możemy czuć się wstępnie umówione:)

      Usuń
    32. Byłoby fajnie, ale czy wypali?

      Usuń
    33. To już tylko od nas zależy:)
      Myślę, że wiosną, najpóźniej wczesnym latem powinno się udać!

      Usuń
  4. Ja jakoś nigdy nie mogla się wkręcić w zimno, chyba wymaga pewnej koncentracji, zresztą pewnie każdy blog jej wymaga. No ale książka to co innago, chętnei sprawdzę jak się żongluje trójka dzieci i pracą, bo ja, żonglując tą samą ilością, chwilowo musiałąm upuścić pracę.
    No chyba, że niczego się nie dowiem, bo wszystko rozpłynie się w (zimnych) poetyckich metaforach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie się nie rozpływa. Im bliżej końca, tym bliżej sedna.
      Myślę, że nie jest możliwe pogodzenie pracy i wychowywania trójki dzieci, jeśli nie ma się silnego wsparcia w sile fachowej (babcie, nianie, pani do sprzątania), popartej siłą nabywczą pieniądza we własnym portfelu. W innym przypadku ja widzę tylko prostą drogę do szaleństwa, względnie śmierci z przemęczenia. Że o rozpuszczeniu się kobiety będącej matką nie wspomnę.
      To, że czytanie blogów wymaga koncentracji to niepopularny pogląd:) Naprawdę? Nie wystarczy rzut oka i wpis "to nie dla mnie"?:P

      Usuń
    2. Nie napiszę, to nie nie dla mnie, choć, tak by wynikało z twego posta. Temat, jak one to robią - godząc macierzyństwo z pracą budzi moje odwieczne wątpliwości i rozważania. Jako córka matki długie lata niepracującej, abyście wy miały ugotowane, uprasowane, posprzątane.... zawsze obiecywałam sobie, że jakby co, to ja nigdy nie zostanę kobietą niepracującą, kobietą przy mężu. Pomijając inne aspekty szalenie cenię sobie niezależność. Często też zastanawiam się nad złotym środkiem - kompromis gdzieś pomiędzy? spotkanie pośrodku, zachowanie równowagi i nieprzenoszenie pracy do domu i kłopotów domowych do pracy? Teorie. A praktyka powoduje, że wciąż jest nie tak, wciąż coś kosztem czegoś...

      Usuń
    3. Kto jak kto, ale Ty możesz napisać po prostu "to nie dla mnie", a i tak będę wiedziała, że przeczytałaś (i zrozumiałaś:P) całość!
      W zasadzie mogę podpisać się pod całością tego, co napisałaś - zwłaszcza zaś pod tą krótką pointą: "Teorie".
      Niezależność w przypadku kobiety to ważna sprawa, o której często myśli się za późno. Bo kiedy stanie się nieszczęście i męża zabraknie lub powie "do widzenia, mam prawo do szczęścia", to ucierpi na tym najbardziej ta kobieta, która poświęciła siebie. Widziałam już co najmniej kilkadziesiąt takich kobiet (zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że kilkaset) i wiem, że jeśli same nie zatroszczyły się wcześniej (egoistycznie, to prawda) o siebie, to od państwa dostaną niewiele. Jeśli dobrze wychowały dzieci, pewnie im pomogą, ale czy o to chodzi?

      Usuń
    4. Guciamal- istnieje pewnie droga pośrodku ale nie we wszystkich zawodach. Do tego najeżona jest trudnościami a wokół czyhają rekinyPPP.

      Momarto,
      przy książkach to jeszcze sobei można na taki koment pozwolić, ale co można napisać bez czytania na blogu "życiowym"?

      Usuń
    5. Izo: proszę bardzo, na blogu życiowym można napisać na przykład :"doskonale Cię rozumiem!", albo "Bardzo mi się podoba ten blog. Zapraszam do siebie" :))

      Zgadzam się z tym, że niektóre zawody wykluczają możliwość znalezienia drogi pośrodku. Ja mam ten komfort, że godziny pracy układam sobie prawie samodzielnie, bardzo dużo pracuję też w domu. Myślę, że gdybym musiała teraz pracować od-do (a kiedyś tak pracowałam, więc mam porównanie), byłoby mi dużo trudniej, a moje dzieci na pewno by na tym nie zyskały (pomimo tego, że pewnie łatwiej przychodziłoby mi oddzielić dom i pracę).

      Usuń
  5. Zimno, zimno...
    Czy ja jej kiedyś nie czytałam? Ona ze stolicy? I podróżowała trochę do Francji? Usiłuję sobie przypomnieć, dlaczego zimno kojarzy mi się ze szynszylami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałaś Chustkę, mogłaś czytać i zimno (u mnie taka była droga). Ona jednak z Poznania, nie z Warszawy. Parę francuskich notek miga mi w pamięci, ale szynszyli brak:)

      Usuń
    2. Ok, już sobie przypomniałam, pomyliłam zimno z zupą.

      Usuń
    3. Zupy nie czytałam jak żyję, ale jeśli tam jest o szynszylach, to nic dziwnego:)

      Usuń
  6. "Nie jestem sobie w stanie wyobrazić mężczyzny, który czyta tę książkę i rozumie, co autorka miała na myśli.
    W takim razie zaznaczam tylko, że z uwagą wpis przeczytałem, a teraz :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zawołam "Ależ wodzu, co wódz!", gdyż myślę, że nawet Bazyl nie da rady.
      Ale za uwagę bardzo dziękuję:)

      Usuń
  7. Czasem czuję się jak wyrodna matka (przykładów tych chwil nie podam), więc książkę na pewno przeczytam. Poza tym lektury o kobietach, które mają więcej niż dwoje dzieci ( jakoś to ogarniają), działają na mnie niezwykle uspokajająco ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie wiem czy ta lektura uspokaja. Za wiele tu pytań bez odpowiedzi, a w każdym razie bez prostych odpowiedzi. I ciągle nie wiadomo jak ta historia się skończy...
      Ale warto.

      Usuń
  8. Nie czytałam komentarzy, więc może nie będę odkrywcza, ale:
    Ja jestem z tych, co się muszą martwić o starczanie do pierwszego. I niektóre fragmenty, jak ten o tym, że główna bohaterka nie może zostać dłużej w domu, nie dlatego że nie będzie na chleb, ale dlatego, że jej mąż mówi "a co z naszym dotychczasowym poziomem życia" były dla mnie kosmiczne ALE przeczytałam tę książkę w innej warstwie. Skupiłam się na emocjach, języku i na tym, co mi bliskie (w tym rzeczywiście najlepsze te listy na końcu, przemyślany pokaz skrystalizowanych poglądów) i uważam, że tu wiele kobiet znajdzie z autorką wspólną płaszczyznę. (choć fakt, jakoś nie widzę faceta, który to czyta nocami :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warstwa emocjonalna jest w tej książce bardzo istotna (choć pozornie język mało emocjonalny), więc nic dziwnego, że oddziałuje na czytających (czy raczej czytające). Cieszę się, że Twój przykład pokazuje, że tak jest (to wiedziałam zresztą już wcześniej, czytając co napisałaś po tej lekturze).
      Miałam wrażenie (może mylne), że autorka starała się wyrzucić z książki (tak zresztą jak i z bloga) to wszystko, co dotyczy kwestii materialnych, dlatego zdanie które przytoczyłaś wyżej, mnie również mocno uderzyło.
      Wczoraj zastanawiałam się nad tym, czy w ogóle możliwe jest stworzenie uniwersalnej, trafiającej do wszystkich historii o współczesnym macierzyństwie. Wyszło mi, że chyba nie. I że w tym przypadku autorce i tak udało się bardzo dużo.

      Usuń
    2. zresztą ona sama o tym pisze (że się nie da), chyba nawet akurat to cytowałam u siebie.
      nie wiem tylko jak to czyta ktoś, kto zna bloga na pamięć. czy dla niego nie jest to wtórne - bo to w zasadzie przeróbka bloga chyba?

      Usuń
    3. No właśnie nie wiem, jak to z tą przeróbką bloga jest - za krótko czytam, aby się zorientować. Ostatnie strony istotnie pamiętam z bloga, ale że nie uczyłam się ich na pamięć, niespecjalnie mi to przeszkadzało.
      Zobaczenie tej historii jako pewnej całości nadaje jej chyba jednak jakiś nowy wymiar? A może nie?:)

      Usuń