„Przekładaniec, kupa czy kompozycja?”
zastanawiał się Karol Irzykowski, analizując w roku 1937 („Pion” nr 7) dzieło
Michała Choromańskiego.
Trudno
o efektowniejszy początek, jednak – niestety – kompletnie nie pasuje mi on do
mojego odbioru tej książki (a fe, panie Karolu, nieładnie tak zazdrościć
koledze!).
Zastanawiałam
się, zarówno przed, jak i po lekturze, skąd wziął się ten intrygujący tytuł
(Choromańskiego, nie Irzykowskiego).
„Dać
przedstawienie pomiędzy nieistotnym cierpieniem a prawdziwym w tym wypadku,
pomiędzy błahym miłosnym zdarzeniem – zazdrością - a tragicznym światem
medycyny. Taki był najgłówniejszy cel mej książki”.
Dziękuję panu, panie Choromański, sama
chyba bym nie wpadła.
Kiedy o tym pomyśleć i przypomnieć
sobie konstrukcję powieści, rzeczywiście można odczytać ów zamysł autora. Tylko
czy istotnie zazdrość jest „błahym miłosnym zdarzeniem”?
Sporo już na ten temat napisano. Zdaje
się, że nawet w „Otellu” coś o tym było, czyż nie? A Tołstoj? Balzak?
Informacje na stronie internetowej najbliższej Komendy Wojewódzkiej Policji?
Kto pierwszy policzy trupy, ten berek!
Faktycznie, drobiażdżek.
Nie wiem, skąd aż taka fascynacja
Choromańskiego medycyną, a w tym przypadku konkretnie chirurgią. Może stąd, że
sporo czasu spędzał w szpitalach (przed wojną chorował na gruźlicę płuc i
kości)? W każdym razie opisy przeprowadzanych przez chirurga Tamtena operacji
zajmują istotną część książki, a ich drobiazgowość robi wrażenie. Krew leje się
strumieniami, zbędne fragmenty człowieka z plaskiem lądują na podłodze, decyzje
trzeba podejmować w mgnieniu oka i bez zbędnych wahań. Tu nie ma miejsca na
emocje.
Z drugiej zaś strony, autor prowadzi
nas przez lepki i duszny (choć zarazem wietrzny – halny!) świat obsesji i
namiętności. Obracamy się w kręgu trójkąta: Widmar (główny bohater) – Rebeka
(jego żona) – Tamten (chirurg, domniemany kochanek). Zdradziła? Nie zdradziła?
Kocha? Nie kocha? Piękna? Odrażająca? Zabiję? Nie zabiję? Istny obłęd.
Do tego narracja. Rwana, chaotyczna.
Koniec na początku, początek na końcu, a w środku mętlik. Żmudne ustalanie
faktów na podstawie posiadanych strzępów informacji. Przez większość czasu
prowadzi nas Widmar, który za wszelką cenę usiłuje dociec prawdy, więc węszy,
wypytuje, przekupuje.
Żeby jednak pojawiła się zazdrość, musi
być kobieta. Rebeka. Tak jak w Biblii, Widmar (tym razem nie Izaak, choć w
powieści i takowy występuje) zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Zła
to jednak kobieta jest. Podobnie jak złym człowiekiem jest inna pojawiająca się
w książce „biblijna” postać – Żyd, krawiec Abraham Gold. Ma on wprawdzie tylko
38 lat, jednak jest „bardzo brzydkim staruszkiem”, z którego otwartych ust
wieje „potwornym chłodem i smrodem”, ba! zieje z nich „trupiarnią”!
Tak, niewątpliwie nie jest to powieść
na obecne, poprawne politycznie czasy. Na szczęście autor już umarł, więc można
mu wybaczyć. Tym bardziej, że pisząc ją był młody (w chwili jej
opublikowania miał 28 lat) i działał niewątpliwie pod wpływem słynnej wtedy
pracy Otto Weiningera „Płeć i charakter”, w której stanowczo stwierdzono, że w
każdym człowieku istnieje zarówno pierwiastek męski jak i żeński. Męski to przy
tym moralność i logika, zaś
żeński… Tak, spójrzmy prawdzie w oczy, żeński to wyłącznie próżność, chuć i
brak wiedzy. Podobnie zresztą Weininger sklasyfikował religie, uznając że dla
chrześcijańskiej właściwym będzie porównanie do mężczyzn, zaś dla żydowskiej –
cóż, kto zgadnie?
Pisać o „Zazdrości i medycynie” można
by długo. Bo i jest o czym, też w aspekcie historycznoliterackim. Fascynujące
jest to, jak Choromański włada językiem, zwłaszcza gdy uświadomić sobie, że
polski nie był jego językiem ojczystym, a na co dzień zaczął się z nim stykać
dopiero w roku 1924. Można też pozachwycać się pionierskością na gruncie
tworzenia powieści psychologicznych (tu tak jakby pobrzmiewa gdzieś rosyjski
trop biografii autora), dostrzegając zarazem umiejętność tworzenia nastroju
przy użyciu sugestywnych środków wyrazu, jak wspomniany już halny czy umiejętnie dawkowane światło. Osobnego omówienia wymagałaby symbolika. Warto byłoby również
wspomnieć o niezwykłym docenieniu twórczości Choromańskiego za granicą –
„Zazdrość i medycyna” została przełożona na 16 języków, przy czym np. w Niemczech
było bodajże osiem jej wznowień. Nie zaszkodziłoby też nadmienić o modernizmie
czy przybyszewszczyźnie. Jednakowoż, hm, nie czuję się chyba na siłach.
 |
źródło zdjęcia: Filmweb |
Myślę, że wystarczy jeśli napiszę, że
atmosfera powieści mnie zafascynowała. Gdzieś w pamięci zachowała mi się jej
ekranizacja - wprawdzie ze znakomitą obsadą, jednak gubiąca gdzieś to, co
decyduje o niezwykłości książki. Takiej, którą można czytać na różne sposoby,
traktując bądź jako intelektualną zabawę w wyszukiwanie symboli i ich
znaczeń (wśród znawców tematu znaleźli się i tacy, którzy ustalili, że w
powieści aż piętnaście razy coś upada, a każdy z tych upadków ma swoiste
znaczenie), bądź jako kolejną obyczajową historię o miłości i zdradzie, czy
wreszcie – jak uczynili to Czesi – po prostu jako „detektivkę”, czyli powieść
kryminalną.
A jak się ta historia kończy? Chyba
najlepiej, jeśli ponownie wypowie się sam autor:
„Zakończenie
podyktowało mi życie, gdyż w życiu codziennym zazdrość kończy się właśnie w ten
ponury nieprzystojny sposób. To zakończenie jest straszne w swej banalności i
beznadziejne jak tylko może być beznadziejnym męskie niedołęstwo. Widmar
jest przedstawicielem tej większości mężczyzn, na której wyrasta
niebezpieczeństwo zbliżającego się matriarchatu”.
Wizjoner, człowiek przewrotny czy
szyderca?
Michał Choromański „Zazdrość i
medycyna”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.