Z książkami dla dzieci mam
problem.
Nie
wiem, czy powinny podobać się dzieciom, czy mnie. Czy może i dzieciom, i mnie?
A może tylko mnie, bo ja – o tak, ja to dopiero się znam na książkach, furda
tam dzieci?!
Książki
Grzegorza Kasdepke zasadniczo lubię. Zasadniczo podobają się też mojemu dziecku
(Starszemu, bo Młodszemu czytałam tylko jedną).
Ja
doceniam różnorodność stosowanych form literackich, lekkość pióra, poczucie
humoru, umiejętność przystępnego przybliżania dzieciom spraw czasem trudnych.
Starszy
często chichocze i słucha z zainteresowaniem. Martwiak z opowieści o detektywie
Pozytywce wywoływał u niego dreszcz niesłychanych emocji związanych z
pojawieniem się prawdziwego negatywnego bohatera.
Książka
„Co to znaczy…” opatrzona jest podtytułem: „czyli 101 zabawnych historyjek,
które pozwolą zrozumieć znaczenie niektórych powiedzeń”. Doświadczenie uczy, że
użycie przymiotnika w tytule nie wróży dobrze. Konieczność sięgnięcia przez
autora po takie właśnie narzędzie językowe świadczy bowiem o tym, iż tak bardzo
jest on dumny z tego, że jego dzieło jest właśnie takie (tu odpowiedni
przymiotnik), że aż musi nam o tym od razu powiedzieć, dając tym samym wyraz
swojej głębokiej nieufności wobec intelektu czytelnika.
Tak
więc: to są niewątpliwie zabawne
historyjki. Bardzo zabawne. Prześmieszne. Ale czemu jest ich aż 101???
I
tu wyjaśnienie.
To
nie jest recenzja negatywna. To jest - w zasadzie - recenzja pozytywna.
Doceniam
pomysł. Super, że znalazł się ktoś, kto „wziął na tapetę” szereg związków
frazeologicznych, będących zazwyczaj idiomami, próbując w przystępny sposób
wyjaśnić ich znaczenie dzieciom. Super, że poprzestał na zwrotach faktycznie
używanych, nie mających jeszcze waloru historycznego – to przecież krok w
stronę ocalenia ich od śmierci przez nieużywanie. Autor wyjaśnił bowiem m.in.
co to znaczy „biec jak na skrzydłach”, „dostać małpiego rozumu”, „mieć
spóźniony zapłon”, „siedzieć komuś na karku” czy „wpuścić kogoś w maliny”.
Przyznam szczerze, że byłam zdziwiona tym, że mój syn przed lekturą rozumiał tylko
część tych zwrotów (sporą, ale chyba jednak mniej niż połowę). Przecież tyle razem
od dawna czytamy, a ja sama dużej części z tych zwrotów używam, niektórych
wręcz nadużywając (te nadużywane znał, np. doskonale wiedział, co znaczy „mieć
czegoś powyżej uszu”…). Za niezły uważam też pomysł skontrastowania ilustracji z tekstem: ilustracje łopatologicznie wykładają dany zwrot,
natomiast dopiero tekst wyjaśnia ich właściwe znaczenie.
Jest
jednak jedno ale.
Autor,
choć opatrzył książkę wstępem, w którym wyjaśnił, że można czytać ją jak się
chce (po kolei lub nie), zapomniał napisać, że absolutnie i pod żadnym pozorem
nie można jej czytać na raz, w rozumieniu: ciurkiem, jak zwykłą książkę.
My
nasz egzemplarz mieliśmy wypożyczony z biblioteki, bardzo rygorystycznie
egzekwującej terminy zwrotów i możliwość przedłużania czasu wypożyczenia. Jako że Starszy jest niezwykle praworządny, absolutnie nie dopuszczał myśli, że
moglibyśmy po prostu przetrzymać książkę dłużej i zapłacić karę. „Szybciej,
mamo, musimy czytać szybciej, bo nie zdążymy!”
Tak
z tą książką postępować nie wolno.
Nie
wolno, gdyż wówczas w czytającym rodzicu wyzwalają się uczucia brzydkie. Kiedy czyta w kółko o głupkowatym tacie Bartusia, który najbardziej lubi leżeć przed
telewizorem i oglądać mecze, nic w domu nie umie zrobić, a jak ma odkurzyć, to
zapomina podłączyć odkurzacz do prądu, to przy dziesiątej takiej historyjce – choćby
był wojującą feministką, nienawidzącą mężczyzn – zazgrzyta zębami. Kiedy po raz
dwudziesty dziewiąty („jeszcze 72 historyjki? Nie wytrzymam, nie wytrzymam!”)
przeczyta o tym, że u Bartusia zawitała z wizytą gderliwa babcia, a Bartuś sypnął
tatusia, który wcześniej na stronie rzucał kąśliwe uwagi na temat babci
Bartusia, a swojej oczywiście kogo? tak, tak, teściowej, wówczas rodzicowi
przypomni się, jak bardzo nienawidzi wszystkich głupich dowcipów, z tymi o
teściowej na czele.
Czytanie
tych historyjek w dowolnej kolejności, ale w niewielkich odstępach czasowych
spowoduje, że wszystkie użyte przez Autora klisze (a jest ich sporo, te powyżej
przytoczyłam tylko przykładowo) zaczną wyć wielkim głosem. Głosem czytającego
rodzica.
Tym
niemniej. Kiedy ja czytałam i bezgłośnie wyłam z rozpaczy – Starszy zaśmiewał
się do rozpuku. Kiedy ja rwałam włosy z głowy, czytając po raz dziesiąty danego
dnia, jak to Bartuś skompromitował któregoś z rodziców przed ich szefostwem – Starszy
zwijał się w kłębek ze śmiechu. Kiedy ja wywracałam oczy do góry, on popadał w
tak dobry humor, że aż dostawał największej w swoim dotychczasowym życiu
głupawki.
Wnioski
końcowe:
a)
czytać, bo
Autor odwala za nas kawał roboty (komu z rodziców chciałoby się tak pracowicie
zgromadzić i przystępnie wyjaśnić aż tyle zwrotów?)
b)
nie czytać,
jeśli nie można bardzo rozłożyć lektury w czasie.
Ja
jednak przyznaję szczerze: fakt istnienia drugiej części tej książki zamierzam przed moimi dziećmi skrzętnie ukrywać. Chyba, że przeczytają ją sobie
sami, wtedy proszę bardzo.
Grzegorz Kasdepke "Co to znaczy..." Wydawnictwo Literatura, wydanie 9, 2009.
Grzegorz Kasdepke "Co to znaczy..." Wydawnictwo Literatura, wydanie 9, 2009.
Wychodzę z założenia, że książka, którą JA czytam moim dzieciom, ma się podobać MNIE. Dopuszczałem możliwość wypożyczenia z biblioteki jakiegoś różowego paskudztwa albo bełkotliwej bajki autorki, której nazwiska nie wymienię, po czym je starannie sabotowałem i forsowałem swoje:P
OdpowiedzUsuńNo i widzisz. Ja niby też uprawiam taki książkowy terroryzm, ale nie wiem do końca, czy dobrze. Ja nie mówię o ewidentnych śmieciach, ale być może czasem nasze dzieci mają prawo mieć inny gust niż my?
UsuńNo przecież nie mówię, że wyrywam z zębów te przejawy własnego gustu:P Tylko sugeruję z naciskiem, czemu coś jest fe, na przykład koszmarne stylistycznie i pod każdym innym względem książeczki pewnej wróżki-autorki:P
UsuńJa we wróżkach i księżniczkach obeznana nie jestem, ale jak widzę - może i dobrze? Oj, musiała wróżka-autorka podpaść, musiała...
UsuńOj podpadła, ponoć polonistka, a zdania po polsku sklecić nie potrafi. Nie lubię takich:P
UsuńZaintrygowałeś mnie; za chwilę będę w bibliotece, więc zrobię przegląd półek z wróżkami...
UsuńA póki co, czym prędzej pędzę spakować Kasdepke;)
Violetta Piasecka, poszukaj koniecznie:)
UsuńNie zobaczyłam przed, ale i tak by nic to nie dało, bo okazało się (sprawdziłam teraz w katalogu), że nic tej autorki nie ma. Obejrzałam za to stronę internetową - no,no,no! Bardzo śliczna Pani Wróżka; i zdaje się, że na każdej swojej okładce występuje?
UsuńChoćbym darła z moich dzieci pasy, choćbym zagroziła odcięciem kanału z bajkami w TV, absolutnie i pod żadnym pozorem nie zgodziliby się wziąć którejkolwiek z tych książek do ręki. Niech żyją dzieci-chłopcy!
Doczytałam właśnie,że Pani Wróżka w ofercie ma warsztaty patriotyczne dla dzieci klas I-IV. Ciekawe, czy przeprowadza je w biało-czerwonym stroju wróżki?
UsuńU nas niestety pełen wybór:( Na szczęście z kolei utworki nie chwyciły i z ulgą mogłem je oddać do biblioteki.
UsuńU mnie dzieci nie własne, tylko wypożyczone, a słuchają tego, co się cioteczce podoba jedynie w formie szantażu przed obejrzeniem kolejnego odcinka ulubionego serialu (na który ciotka zgrzyta zębami tak mocno, że niedługo bez szkliwa zostaną). A ponieważ rzeczonego pana Kapsdeke zakupiłam, aby spełnić zadość wyzwaniu u Sardegny i przeczytać horror (którego bym gdyby nie to nie przeczytała) to może zainteresuje chłopców Horror, skąd się biorą dzieci- dowcipnie, przystępnie napisana książeczka.
OdpowiedzUsuńPewnie zainteresuje, ale ja lekko się tej lektury obawiam, gdyż kiedy czytaliśmy "Kocha, lubi, szanuje" - historyjki o uczuciach, to Starszy natychmiast zaczął przynosić z przedszkola opowieści o kolejnych narzeczonych (własnych). Strach więc pomyśleć, co się zdarzy po przeczytaniu takiej książki, tym bardziej że wyrósł i już do szkoły chodzi;))
UsuńNo tak, dzieci stanowczo za szybko dojrzewają, a fakt, że siostrzeńcy narzeczonych nie posiadają nie musi oznaczać, że nie zechcieliby wypróbować, czy to rzeczywiście taki horror te dzieci biorące się nie wiadomo, czy też już wiadomo skądś w brzuchu pań.
UsuńLelijo złota. Toż napisałaś wszystko co ja miałem o tej książce napisać, a nawet jeszcze więcej. A tematu "książka dla mnie czy dla dzieci", to nawet nie ruszam, bo to rzeka, a ja pływać nie potrafię.
OdpowiedzUsuńI widzisz, a było nie dusić tak tego w sobie, to Ty mógłbyś robić za tego błyskotliwego, a ja mogłabym co najwyżej wpisać Ci zazdrosny komentarz:) Tylko nie wiem, czym zastąpiłabym tę leliję...
UsuńŚwierzopem? Ja nie duszę w sobie, ja po prostu mam jak Orzeszkowa u ZWL, za przeproszeniem, twórcze zatwardzenie. I jakiś taki okres, że podśmichujki mi nijak nie wychodzą :( A naród wybredny i Bazyla bez tegoż przydatku kupić nie chce :)
UsuńŚwierzopem? No co Ty?! Cytuję za internetowym słownikiem języka polskiego: daw. «pospolity chwast polny o złocistożółtych kwiatach». Bazyl pospolitym chwastem? Nigdy w życiu;)
UsuńTwórcze zatwardzenie, mówisz? Ciężka sprawa. Obawiam się, że nadchodzący okres (witaj, szkoło!) nie okaże się pomocny, więc weź może jakiegoś procha na natchnienie, co? Ja - po okresie twórczego ożywienia i wyplucia z siebie części rzeczy, które leżały mi na sercu - też już szykuję się na gorsze czasy: praca, szkoła, przedszkole, lekcje, zajęcia dodatkowe, basen, obiad ugotuj, posprzątaj, znów popracuj, pospać nie zdążysz, trup!
To ja przed tym utrupieniem spróbuję się zmobilizować :)
UsuńTrzymam kciuki!
Usuń