Od
kilku lat średnio raz w tygodniu przychodzą do mnie ludzie około
sześćdziesięcioletni i opowiadają swoje historie.
Na
moich oczach dzieją się wtedy cuda.
Przyprószone
siwizną włosy odzyskują dawny kolor. Przygarbione plecy prostują się. Dłonie o
pożółkłych od tytoniu paznokciach, poznaczone wątrobianymi plamami stają się
dłońmi dwudziestolatków.
Starsi
panowie i starsze panie trącają się łokćmi i łobuzersko uśmiechają, mówiąc: „A
pamiętasz, jak…?”
Uwielbiam
te chwile. Choć trwają krótko i czar szybko pryska, to między innymi one
sprawiają, że ciągle lubię to, co robię.
O
czym mi opowiadają?
O
swojej młodości; najpiękniejszych latach, gdy mieli po dwadzieścia, trzydzieści
lat, mnóstwo siły, końskie zdrowie i wydawało im się, że ten stan będzie trwał
wiecznie.
Pokolenie
dzisiejszych dwudziestolatków zdziwiłoby się, słysząc że opowieści snute z
takim zapałem dotyczą wyłącznie pracy.
Pracy,
w której spędzało się po kilkanaście godzin dziennie, często w
wielomiesięcznych delegacjach.
Pracy,
której było pod dostatkiem, a głównym kryterium jej wyboru było to, czy
przysługuje w pakiecie ze służbowym mieszkaniem.
Pracy,
która wszystkim paliła się wprost w rękach.
Pracy,
której głównym celem było przede wszystkim zrealizowanie Planu.
Nie
zliczę już ile razy przez tych kilka lat zadałam sobie pytanie o to, dlaczego –
jeśli było tak dobrze i tak wspaniale - wszystko szlag trafił.
Ostatnio
najbardziej skłaniałam się ku temu, że to wszystko bujdy i opisywany mi świat
wcale nie istniał, a przedstawiana mi wersja przeszła gruntowny, sponsorowany
przez wspomnienia, lifting.
Większość
winy za ostateczną klęskę gotowa byłam przypisać ludzkim ułomnościom – lenistwu
(może i pracowali po kilkanaście godzin dziennie, ale większość przespali),
pijaństwu (ważną rolę odegrały tu opowieści mojego własnego ojca – stoczniowca,
który, choć sam abstynent, przez czterdzieści lat pracy za oczywistość uznawał to, że pierwsze co należy zrobić o szóstej rano, to otworzyć
butelkę) oraz złodziejstwu (wiem, wiem, wtedy się nie kradło, tylko przejawiało
zaradność życiową).
Po
lekturze zbioru reportaży Teresy Torańskiej nie jestem już jednak taka pewna,
czy moja diagnoza jest w stu procentach trafna.
„WZIR
[dyrektor Jaworski z Wojewódzkiego Zarządu Inwestycji Rolniczych w Toruniu]:
(…) Otwieram posiedzenie komisji odbioru
deszczowni. Chyba już po raz ostatni (…) Proszę państwa, znamy sprawę, szybko
skończymy. To co, panie dyrektorze, przejmuje pan?”
PGR [dyrektor Tadeusz Choma z PGR Mileszewy]: Chwileczkę. W założeniach techniczno-ekonomicznych
inwestycja miała się nazywać rolniczym wykorzystaniem ścieków i oczekiwałem
zamontowania takich instalacji, które rozwiążą cały problem z gnojowicą. teraz
chcecie mi panowie przekazać deszczownię na czystą wodę. Czy ona mnie urządza?
Absolutnie nie.
Zjednoczenie [Adam Józefiak ze Zjednoczenia PGR-ów w
Bydgoszczy]: Moi kochani, nie zaczynajcie
od początku.
PGR:
Pytam dyrektora Przedsiębiorstwa Melioracyjnego w Grudziądzu, czy pompy
zainstalowane obecnie w przepompowni mogą jednocześnie przepompować gnojowicę,
czy nie.
(…)
RPM [Edmund Patkowski z Rejonowego Przedsiębiorstwa
Melioracyjnego w Grudziądzu]: Nie. Nie ma takiej instalacji.
(…)
PGR:
Dziękuję, panie dyrektorze. Wniosek prosty. Przekazuje mi się w tej
chwili coś za 14 milionów złotych, co nie rozwiązuje mi żadnego problemu. Taką
samą deszczownię mogłem mieć cztery lata temu za 6 milionów. Powiedziałem wtedy
nie, bo już wtedy uważałem, że koszt inwestycji jest zbyt wysoki w stosunku do
jej przydatności. Teraz wciska mi się to samo za 14 milionów złotych.”
Ten
reportaż, zatytułowany „Odbiór” powstał dlatego, że Teresa Torańska siedziała w
szafie.
Żeby
do niej wejść, musiała pokonać sporo przeszkód i wykazać się sporą
determinacją. Udało się.
Pozornie
nie napisała niczego szczególnego, ot, zwykły – jak sama określiła w rozmowie z
Małgorzatą Purzyńską – „stenogram odbioru”.
To,
co udało się jej jednak z owej szafy usłyszeć sprawiło, że reportaż najpierw został
zatrzymany przez cenzurę, zaś później trafił do zbioru, który zdobył III
nagrodę w konkursie wydawnictwa „Iskry” na debiut roku 1979.
Kiedy
zaś ja czytałam go w roku 2013, moje oczy stawały się coraz bardziej okrągłe ze
zdumienia. Oczywiście bowiem, że wiedziałam, iż błędy tkwiły i w samym
systemie, jednak nie miałam pojęcia o ich skali.
O
sklepach „Społem” Torańska, w reportażu zatytułowanym „Reportaż spod lady”,
pisze tak:
„Ostatnio sypią się kary za brak towarów z
listy. Listę sporządziły wysokie czynniki. Na trzech stronach są na niej wypisane
artykuły, które muszą być w sklepie, nawet te, które permanentnie nie znajdują
popytu. Są więc: mąka, cukier, ryż, ale także przyprawy, nektar „Świeżość”,
masło dietetyczne.
Pani Iza wybłagała akwizytora z
hurtowni, który zbiera w sklepach zamówienia (…), aby tego bułgarskiego nektaru
„Świeżość” przydzielił jej jak najmniej.
- Mój klient go nie lubi –
przekonywała.
Akwizytor bardzo lubi panią Izę, więc
dał jej tylko jedną skrzynkę. Nektar „Świeżość” stoi zatem na półce dla
kontrolerów. Kontroli bowiem ostatnio mnóstwo. Przychodzi taki facet z listą i
sprawdza.
- Nie ma masła dietetycznego – mówi.
- Ale jest za to – broni się kierownik
– masło ekstra, niebieskie, czerwone. Klienci nie chcą kupować dietetycznego,
kiedy mogą inne.
- Musi być – stwierdza kontroler
patrząc w listę.”
Torańska
pisze bardzo oszczędnie. Opisuje rzeczywistość, nic więcej. Zadaje sobie jednak
pytania o to, dlaczego dzieje się tak a nie inaczej (dlaczego w sklepach są
okropne, niefunkcjonalne plastikowe koszyki; dlaczego nie można kupić
najzwyklejszego w świecie bezpiecznika; dlaczego istnieje tyle różnych rodzajów
druczków, które muszą być wypełniane przez pracowników państwowych
przedsiębiorstw – w takiej na przykład mleczarni „Wola” zużywało się ich
rocznie kilkaset tysięcy sztuk w 81 rodzajach) i cierpliwie szuka na nie
odpowiedzi.
Być
może kogoś przyzwyczajonego do współczesnych medialnych fajerwerków ta książka
znudzi. Pegeery, księgowość, papierki, fabryki, komisje, cała ówczesna zgrzebna
codzienność, bez jakiegokolwiek makijażu.
Jeśli
ktoś szuka jednak odpowiedzi na pytanie, czym jest prawdziwy i rzetelny
reportaż, albo – jak ja – zastanawia się nad tym, jak było naprawdę, powinien
sięgnąć po Torańską.
Zwłaszcza,
że opisany przez nią świat istnieje nadal.
„Główna księgowa ma własną zasadę; nikogo nie
wsadzić do więzienia, a siebie zabezpieczyć. Zabezpiecza się, podpisując
codziennie ponad sto różnych dokumentów i przygotowując sobie ciężką siatkę
innych do sprawdzenia w domu.
- Oszczędności papieru należy szukać
nie w księgowości – uważa – ale w jednostkach nadrzędnych. Nie ma dnia, by nie
polecali opracować jakiegoś dodatkowego zestawienia. Albo dla urzędu
stołecznego, albo wojewódzkiego zarządu, albo dla centralnego zarządu. Oprócz
tego przysyłają instrukcje, pouczenia, każde po kilka stron.
- Proszę – pokazuje – o zmniejszeniu
kosztów produkcji, że surowiec trzeba oszczędzać i podnosić wydajność pracy,
zupełnie, jakbyśmy ani radia nie słuchali, ani nie czytali gazet, cztery
strony…
Dyrektor techniczny najpierw je
liczył. Od stycznia do czerwca naliczył 170 zarządzeń. Potem przestał.
- Czy normalny człowiek jest w stanie
zapamiętać z tego choćby połowę? – pyta.”
Na
tym kończę, gdyż muszę napisać odpowiedzi na dwa urzędowe pisma, wyjaśnić
przyczynę zwłoki w rozpoznaniu kilku spraw (byłam na urlopie, ale fakt ten
stanie się prawdą dopiero, gdy opiszę go na dwóch stronach formatu A-4) oraz
zapoznać się ze sto dwudziestą drugą nowelizacją ustawy o …
Torańską jednak wsadzę sobie pod poduszkę.
Torańską jednak wsadzę sobie pod poduszkę.
Teresa
Torańska „Widok z dołu”. Iskry, Warszawa 1980.