Mam koleżankę, matkę dwóch córek w wieku późnoprzedszkolnym, z którą lubimy wymieniać się zarówno książkami dla dzieci, jak i uwagami na ich temat.
W trakcie jednej z takich
pogawędek, jaką odbyłyśmy już jakiś czas temu, doszłyśmy do zgodnej konkluzji,
że większości polskich autorów książek dla dzieci w wieku 3-5 lat przydałoby
się porządne pranie mózgów.
Otóż, spora część osób piszących
dla takich dzieci uważa, że książka musi być po coś. Z pewnością wyznają
pogląd, że czytanie samo w sobie jest ważne, potrzebne i przyjemne, ale zarazem
sądzą (jestem gotowa dać sobie uciąć za to rękę), iż rzeczą
niezbędną jest przemycenie w książce Treści, Morału i w ogóle Wartości
Dydaktycznych. Doprawdy, wielkie szczęście mają chociażby Dimiter Inkiow, autor
serii demoralizujących książeczek o Klarze i jej bracie, czy Annie G. Schmidt,
twórczyni pięcioksięgu o marnujących czas na głupie zabawy Julku i Julce, że
przenieśli się już do lepszego ze światów. Gdyby bowiem wpadli w ręce któregoś
z naszych polskich dydaktycznych twórców, z pewnością natychmiast zostaliby dokładnie
poinstruowani co i jak w ich historiach trzeba zmienić, poprawić i
udoskonalić, aby można było w ogóle rozważyć możliwość przekazania ich w ręce
polskiej dziatwy.
Ów przydługi wstęp potrzebny był
po to, bym mogła wyjawić światu, że oto przeczytałam zachwycającą rodziców jak
Polska długa i szeroka oraz nagrodzoną w ostatnim konkursie Empiku „Przecinek i
kropka” książkę Joanny M. Chmielewskiej „Niebieska niedźwiedzica” i… od ponad
miesiąca myślę, co by tu o niej napisać, aby nie wyjść na idiotkę,
kwalifikującą się wyłącznie do rodzicielskiego ukamienowania.
Wymyśliłam, przemyślałam i jestem
gotowa. Umówmy się może, że najpierw kamieniami rzucam ja, a dopiero potem Wy.
Kamień pierwszy: wtórność.
Wiem, wszystko już było. Poza tym
istnieje w nowoczesnej sztuce, w tym literaturze trend, polegający na tym, że proces tworzenia polega niemal wyłącznie na przerabianiu i wykorzystywaniu tego, co już jakiś czas temu wymyślili inni.
Co jednak poradzę, kiedy mnie kłuje w oczy, czy raczej - skoro kamień - gniecie w siedzenie?
Co jednak poradzę, kiedy mnie kłuje w oczy, czy raczej - skoro kamień - gniecie w siedzenie?
Motyw inności, odrzucenia w
literaturze, także tej dziecięcej był już wałkowany wielokrotnie, żeby wymienić
tylko nasuwającego się jako oczywistość Andersena z jego „Brzydkim kaczątkiem”.
Pewnie, jest to sprawa ważna i każde kolejne pokolenie powinno być uczone tego,
że inny nie znaczy gorszy oraz, że gdyby wszyscy byli tacy sami, na świecie byłoby
nudno. Jeśli jednak chcemy po raz kolejny wziąć się za bary z tematem, dobrze
byłoby gdybyśmy postarali się choć trochę wysilić.
Mój problem polega na tym, że
znam fabułę „Niebieskiego pieska”, choć niestety nie oryginalną, wymyśloną
przez spółkę LeWitt – Him, a tę zaadaptowaną na potrzeby sceny przez Gyulę Urbana. „Niebieska
niedźwiedzica” z racji samego już więc tylko tytułu wzbudziła moją nieufność.
Po pierwsze, znów zwierzątko – to bym jeszcze zniosła, ale czemu koniecznie
niebieskie? Różowa, zielona, fioletowa, wszystko jedno, kolorów mamy wszak sporo - nie, niedźwiedzica musiała być niebieska.
Zacisnęłam jednak zęby i z
uśmiechem na ustach zaproponowałam lekturę dzieciom. Pierwsza strona, druga –
urodziło się maleństwo, do którego przychodzi w tradycyjne odwiedziny Król
Niedźwiedzi; okazuje się, że niedźwiedziątko jest niebieskie, wobec czego król
wyraża swoje głębokie oburzenie, oświadcza że niedźwiedzie w takim kolorze nie
występują w naturze i nakazuje „coś” z nim zrobić.
- Mamo, to zupełnie jak Gospodarz
i niebieski piesek! – wykrzyknął w tym miejscu Młodszy, lat 4 i pół, który „Niebieskiego
pieska” w szczecińskiej Pleciudze widział dwa razy.Ano właśnie.
Potem była jeszcze mityczna kraina
szczęśliwości, zaludniona przez szereg dziwnych stworzeń, w której nikogo nie
dziwił widok niebieskich niedźwiedzic, tak samo zresztą, jak kilkadziesiąt lat
wcześniej nie dziwiono się tam na widok niebieskich piesków.
Było też o podejmowanych przez
odmieńca próbach zaskarbienia sobie sympatii „normalnych”, zakończonych – co oczywista
– niepowodzeniem.
Oczywiście, występuje także
szereg różnic. Mama niebieskiego pieska była samotną matką, tu zaś – wszak to
polska książka – występuje pełna, choć mało jeszcze rozwojowa rodzina (pozwolę sobie zauważyć, że model
2+1 nie zapewni wzrostu niekorzystnego współczynnika reprodukcji). Wprowadzono
dodatkowe wątki (mędrca, czarodziejskich okularów) oraz „ulepszono”
zakończenie, dopisując do niego happy (no, prawie) end.
Ekhm, ekhm. Dałoby się chyba jeszcze bardziej inaczej, czyż nie?
Kamień drugi: barokowa obfitość.
Wydawnictwo rekomenduje książkę
jako przeznaczoną dla dzieci od pięciu lat. Myślę, że trochę na wyrost,
powinien z nią sobie poradzić i czterolatek. Tak czy siak, cztero- czy pięcio-,
nie są to jeszcze duże dzieci. Pewnie, wszystkie są mądre (a moje to już wiadomo,
najmądrzejsze!), ale doświadczenie pokazuje, że jeśli chcemy ich czegoś nauczyć,
należy robić to stopniowo i powoli.
Tymczasem w „Niebieskiej
niedźwiedzicy” poruszono cały szereg ważkich problemów, co można traktować z
jednej strony jako zaletę (można czytać książkę wiele razy i za każdym razem
rozmawiać z dzieckiem o innym zagadnieniu), zaś z drugiej, jako wadę. Dziecko, zaatakowane
przez nadmiar bodźców, może mieć wszak kłopot ze skupieniem się na
czymkolwiek. Mowa jest bowiem nie tylko o tolerancji i inności, ale także o –
bardzo przecież aktualnym – problemie emigracji i tęsknoty za ojczyzną; dodatkowo ten
sam temat ukazywany jest z różnych perspektyw – z jednej strony obserwujemy
to, w jaki sposób traktuje się Innych, mając okazję do zastanowienia się (i
porozmawiania o tym z dzieckiem) nad tym, czy sami aby nie postępujemy niekiedy
podobnie, z drugiej jednak, towarzyszymy małej niedźwiedzicy w jej zmaganiach z
przeciwnościami, zmaganiach które mogą zdarzyć się nie tylko „odmieńcom”, ale i
każdemu, kto choć trochę wystaje ponad przeciętność, ot, na przykład jest w
czymś bardzo dobry, lepszy od innych. Wreszcie, kamyczek wpada też do ogródka
rodziców, którzy otrzymują nienachalny wykład na temat tego, jak wychowywać i w pełni
akceptować swoje dziecko; wszyscy przełożeni mogą zaś jak w lusterku przejrzeć
się w posiadanych przez króla niedźwiedzi magicznych okularach.
Kamień trzeci: nuda.
Nie, to nie tak, że to jest zła i
nudna książka. To sprawnie napisana historia o ważnych sprawach. Tyle, że jeśli
o tym samym czytamy po raz kolejny i w zasadzie już na początku znamy schemat
fabularny historii (kłania się „Niebieski piesek”), usta same otwierają się do
ziewania.
Ja i moje dzieci książkę
przeczytaliśmy, trochę o niej porozmawialiśmy, ale żadne z naszej trójki nie ma
ochoty na powtórkę.
Myślę sobie jednak, że być może
to tylko nasz problem. Być może dla wielu osób, dla wielu dzieci będzie to
pierwsze literackie zetknięcie z takim tematem; być może gdyby J. Chmielewska
nie zdecydowała się na zliftingowanie starej historii, wiele osób by po nią nie
sięgnęło.
A tego – mimo wszystko – byłoby szkoda.
Joanna M. Chmielewska „Niebieska
niedźwiedzica”, ilustracje Jona Jung. Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2012.
Dorzuciłbym przegląd uszu Dambo przez słoniową starszyznę :P Dobrze, że czterolatce czytamy to, co sobie przyniesie z biblioteki, nie patrząc na walory, wartości i poziom artystyczny:D
OdpowiedzUsuńDumbo przynajmniej nie był niebieski, ale istotnie jako prototyp pasuje, jak parę innych zresztą.
UsuńMój czteroipółlatek najchętniej przynosi z biblioteki w kółko dwie te same historyjki o Strażaku Samie, więc rozumiesz chyba, że muszę interweniować?:P
Rozumiem, chociaż ja już nie interweniuję, chyba że wyciągnie coś wyjątkowo głupiego :P
UsuńNie interweniowałabym, gdyby czytał sobie sam, niestety nie ma tak dobrze:( Jeśli chodzi o ten typ książeczek, mam wrażenie że pracował nad nimi cały sztab psychologów dziecięcych, przemycających tam szereg trików o działaniu uzależniającym i podprogowym; szkoda że nie pomyślano o tym, by w pakiecie dołączać jakiś znieczulacz dla rodziców...
UsuńRodzic sobie we własnym zakresie powinien zapewnić gumowy młoteczek do pukania w główkę :P
UsuńSiebie czy dziecka?:P
UsuńDziecka w bibliotece, a jak nie poskutkuje, to już tylko siebie można pukać z bezsilnej złości :P
UsuńTo niebezpieczna metoda, bo od pukania w główkę rodzicowi może się tak bardzo pomieszać, że jeszcze spodobają mu się brokaty, rymy częstochowskie oraz przyjazne dzieciom ilustracje. I co wtedy?
UsuńŻaden brokat mi nie straszny, odkąd przeczytałem jeden z utworów niejakiej Violetty Piaseckiej czy Piaskowskiej, która specjalizuje się w składaniu jednej bezsensownej pseudobaśni z wątku podebranym klasykom. I na dodatek ma dziwne pojęcie o interpunkcji. Ciesz się, że u Ciebie tylko Strażak Sam :)
UsuńUważaj z takimi komentarzami, bo najwyraźniej pani pisarka wróżka ma wtyki w blogspocie i wpadłeś do spamu:)
UsuńNiestety, Strażak Sam nie jest jedyny. W minionym tygodniu Młodszy urządził histerię w sklepie, w którym dostrzegł kolejną książkę z wstrząsającej serii Mały Chłopiec i urządził mi taką jazdę, że pękłam i ją nabyłam. A myślałam, że przynajmniej to paskudztwo już za nami!:(
Panie pisarki mają wtyki wszędzie, a ta jedna szczególnie w naszej bibliotece, bo jej tfurczość jest bogato reprezentowana. Na szczęście Starsza się opanowała i skończyło się na jednorazowym wyskoku.
UsuńJa tam nabywam bez oporów dowolne paskudztwa, ostatnio dzieło pt. Najmilsza syrenka, którego sobie Młodsza zażyczyła przed wejściem na plażę. Ogonki syrenek posypane błyszczem, rzecz jasna :)
I znów wylądowałeś w spamie; może zacznij teraz pogawędkę o pogodzie, albo coś?:P
UsuńJa natomiast dostrzegam zły wpływ taksówki Romka na mój styl - nadmiar powtórzeń (vide: poprzedni komentarz) i w ogóle masakra. Drugie wytłumaczenie jest takie, że to ten upał i nadmiar spożywanej wody rozmiękczyły mi mózg:(
Znowu do spamu? Przecież nie używam słów typu viagra oraz very interesting blog :P
UsuńLiteratura dziecięca to mało znany mi temat z powodu braku czynnika dość zasadniczego - stałej obecności dziecka w domu. Sporadyczne odwiedziny najczęściej kończy czytanie przyniesionej z domu książeczki, na której wybór nie mam żadnego wpływu i zachęcanie do przeczytania tego, co cioteczka radami blogowych rodziców zachęcona zakupiła kończy się nieodmiennie stwierdzeniem, to może następnym razem ciociu, a dziś poczytaj nam TĘ książkę. Czytam, bo w końcu dobrze, że chcą słuchać. Chciałam jedynie wtrącić swoje trzy grosze, że mnie także zniechęca nadmiar dydaktyzmu w książkach dla dzieci; jako sztandarowy przykład podaję książkę - klasyk - wystawiając się gdzieś obok ciebie na ukamienowanie, książkę wymienianą często przez znane osoby, jako ulubioną książkę dzieciństwa - a mianowicie Serce Amicisa. Choć przyznaję, że czytałam ją, jako osoba dorosła i może to był błąd, ale irytowała mnie okrutnie (o czym nawet kiedyś tam coś skrobnęłam). Jeśli wydawało Ci się, że pomorze przywitało cię tłumami turystów - to możesz cieszyć się, że nie ma cię tu teraz (Jarmark Dominika przyciąga mega tłumy), Główne trakty piesze są nie do przejścia (nie mam pojęcia, jaki jest odpowiednik słowa nieprzejezdne dla pieszych?)
OdpowiedzUsuńBo ulubione książeczki to te, które dzieci już dobrze znają, ale istotnie - dobrze, że w ogóle chcą, aby im czytać.
Usuń"Serce" Amicisa czytane po raz pierwszy w dorosłości może zaszkodzić (tak sądzę), ale kiedy ma się lat osiem czy dziewięć, to zupełnie co innego. Wylałam nad nim ze dwa morza łez, masochistycznie wracając wielokrotnie do co krwistszych historii, nie ośmieliłabym się jednak uznać tej pozycji za "ulubioną" w dzieciństwie. Kusi mnie, żeby teraz zrobić powtórkę, tylko nie jestem pewna, czy samodzielną, czy odczekać na jakieś przewinienie Starszego i przeczytać mu tę książkę za karę:P
Nie odpoczywałam na Twojej części Pomorza, ale w czasach studenckich w wakacje regularnie pracowałam w Łebie, zjeżdżając na drugą połowę sierpnia do Trójmiasta, więc jestem sobie w stanie wyobrazić co się teraz u Was dzieje:( Jarmark dominikański był fajny kiedyś, teraz mam wrażenie, że strasznie się skomercjalizował, choć mogę się oczywiście mylić.
Amicis za karą- to jest jakiś pomysł, choć zważ na to, że dzisiaj dzieci mają nieco inną wrażliwość i hektolitry krwi to może dla nich mały pikuś przed śniadaniem.
UsuńCo do Jarmarku - masz absolutną rację, przynajmniej tak było jeszcze kilka lat temu, bo od paru lat unikam Jarmarku. Może w tym roku zaryzykuję jednorazowy wypad, aby przekonać się, czy nic się nie zmieniło.
Wrażliwość zdecydowanie inna - moje dzieci dziś przed snem wysłuchały historii, w której występowały kolejno duch, wampiry, kościotrup oraz potwór i nie zrobiło to na nich najmniejszego wrażenia:)
UsuńMam podobne wrażenie, że książki dla dzieci polskich autorów są w większości przerażająco nudne i pełno w nich dydaktyzmu... Dlatego tak uwielbiam lit. skandynawską i brytyjskiego Roalda Dahla!
OdpowiedzUsuńCzasem gdy mówię niektórym, że wciąż uwielbiam czytać książki dla dzieci to patrzą na mnie dziwnie. Ktoś powie: ale to takie nuuudne!
Otóż niekoniecznie, prawda? Tylko trzeba wiedzieć co czytać sobie i dzieciom :-)
Mnie zdumiewa skąd w tych zimnych Skandynawach tyle luzu i jak to się dzieje, że z dzieci, którym czyta się takie fajne książki wyrastają twórcy czarnych, mrocznych i najbardziej psychopatycznych kryminałów?:P
UsuńNa szczęście nie rozmawiałam z nikim, kto by twierdził, że książki dla dzieci są nudne, ale muszą to być bardzo biedni i ubodzy duchem ludzie. Martwi mnie tylko to, że moje dzieci rosną - niedobrze będzie stracić pretekst do nurkowania w półkach z dziecięcą literaturą!
A wiesz.. to ciekawe, bo moje chłopaki prawie wychowane na skandynawskiej lekturze mają chyba jakieś zadatki na takich od kryminałów! Wciąż opowiadają dziwne historie z dreszczykiem i podśpiewują dziwne piosenki... hmm naprowadziłaś mnie na pewien trop! :-)
UsuńMoże trzeba odstawić te lektury? Zaczęło się od Pippi, przez Emila do Tstatsikiego i Lassego i Mai itd... No i mam!
Oj, niedobrze! Czym prędzej posprzątaj w biblioteczce i zapełnij ją Prawdziwą Literaturą, może jeszcze nie jest za późno?;))
UsuńPopieram, zgadzam się i podpisuję obiema rękami, ale jak ostatnio miałam szansę się przekonać, nie tylko Polacy potrafią pisać nudno, dydaktycznie i głupawo. Ostatnio powalił nas na łopatki "Niedźwiedź łowca motyli" wydany przez Tako. Moim zdaniem, nie dość że nic nie wnosi, to jeszcze może być szkodliwy dla dzieci. Autorka ewidentnie nie miała pomysłu, a bardzo chciała wydać książkę.
OdpowiedzUsuńNie wypowiem się, bo tej akurat książki wydanej przez Tako nie znam. Rzuciłam okiem i widzę, że to opcja raczej fantastyczna (widziałam ilustrację z niedźwiedziem unoszonym na motylich skrzydłach), ale czy dydaktyczna?
UsuńJa z tą autorką mam jeszcze inny problem - widzę tu zbyt wyraźne podszywanie się pod inną Chmielewską, która dawno temu wydała opowieści o niedźwiedziu Pafnucym... Samo wydawanie jako Joanna Chmielewska z małym tylko dopiskiem M. nierzadko wprowadza czytelników w błąd - wiele razy widziałam na blogach radosne zapowiedzi książek, z następującym później sprostowaniem, że to nie TA Chmielewska. Dla mnie to trochę jechanie na cudzej sławie, bo może ktoś się nabierze...
OdpowiedzUsuńNie jestem pewna, czy można mówić o podszywaniu, jeżeli autorka naprawdę nazywa się Joanna Chmielewska (a z tego co wiem, to jej prawdziwe dane, a nie pseudonim artystyczny). W takiej sytuacji dodanie literki: "M" poczytywałabym raczej na plus, nie obciążając autorki winą za niekompetencję szeregu blogerów.
UsuńJa bym nie winiła autorów - to sprawka polskich wydawców, którzy nie przepuszczają niczego kontrowersyjnego, nietypowego, odważnego, pozbawionego solidnej dawki topornego dydaktyzmu (z naprawdę małymi wyjątkami). Podobnie jest zresztą z książkami dla młodzieży - po te zagraniczne ustawiają się kolejki, bo są po prostu ciekawe, z rodzimych ma się człowiek czegoś nauczyć i tyle.
OdpowiedzUsuńMorgana
Nie wiem, nigdy nie próbowałam niczego wydać:) Wydaje mi się, że jest jednak parę polskich wydawnictw, które gotowe są na takie wyzwania. Warunkiem jest jednak to, aby książka - poza tym, że nietypowa i kontrowersyjna - była jeszcze dobra, a z tym bywa różnie. Jak zwykle jednak: nie sprawdza się żadne generalizowanie - ani co do autorów, ani wydawców, choć obawiam się, że w tym przypadku jest klasycznie - wyjątki tylko potwierdzają regułę.
UsuńTo to jeszcze nic, ja miałem traumatyczne doznania związane z próbami "uwspółcześnienia" klasyki przez Jeremiego Przyborę - mam na myśli "Królewnę Śnieżkę" - pomijam kiczowate ilustracje w disney'owskim stylu - bo i bez tego jest to dramat. Jest chyba też coś na rzeczy z polityką wydawnictw - moje starsze dziecko "zaczytało" zbiór bajek wydany przez "Siedmioróg" (chyba) zawierający klasykę "Złotowosa" itp. po latach kupiłem wznowienie w tej samej szacie graficznej, a w środku niespodzianka - "zaktualizowany" tekst obrażający literacki smak czytelników.
OdpowiedzUsuńNiestety nie znam Śnieżki w Przyborowej wersji, jednak bezkrytyczna miłość do tego autora nie pozwala mi wierzyć w to, by było aż tak źle!
Usuń"Siedmioróg" należy zaś do tej grupy dziecięcych wydawnictw, z którymi styczność staram się ograniczać do minimum - po równi ze względu na szatę graficzną, jak i zawartość merytoryczną.
To wszystko nie zmienia jednak faktu, że jeśli coś się sprzedaje, to właśnie takie książki. Jeśli dzieci mają w ogóle na półkach jakieś inne książki poza podręcznikami, to właśnie takie (służę konkretnymi przykładami w ilościach hurtowych). Wnioski? Lepiej nie wyciągać.