To
wstęp do wydanej 35 lat temu książki kucharskiej – poradnika „Nie tylko dla
jaroszów” autorstwa Zofii Zawistowskiej. Choć służył on wówczas przekonaniu
czytelnika (czy raczej czytelniczki – autorce zdawało się nie mieścić w głowie,
że codziennym gotowaniem dla rodziny mogą zajmować się mężowie i ojcowie) do
dań jarskich, głównie z ekonomicznej konieczności (informacja dla młodszych wiekiem:
w roku 1983 w Polsce obowiązywały kartki na mięso), to jednak wydaje się
częściowo odpowiadać także na pytanie dlaczego dzisiaj, pod koniec drugiej
dekady XXI wieku, marnujemy tyle jedzenia.
Niemarnowanie jedzenia
to teraz temat trendy. Po okresie rozpusty i zachłyśnięcia się powszechną
dostępnością wszystkiego (najgorzej wydaje się obecnie być z pieniędzmi,
wszystko inne jest na wyciągnięcie ręki), przyszedł czas na opamiętanie.
„Ratuj jedzenie, które dla innych jest marzeniem” – to hasło akcji
prowadzonej przez polską Federację Banków Żywności. Kto jest jej adresatem?
Na pewno ja i moja
rodzina. Niestety wyrzucamy, niestety nie przejadamy, niestety kupujemy za dużo
i bez sensu. I tak już od pewnego czasu.
Nie wiem, czy marnowanie
żywności jest tylko problemem lepiej sytuowanych mieszkańców większych miast. Ale
owszem, z mojego punktu widzenia jest to rodzaj nowobogackiej, zglobalizowanej
fanaberii (mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa!). Przeradzającej się coraz
szybciej w chorobę.
Wszystko jest wszędzie i
niemal zawsze.
Chcesz truskawek w środku zimy? Nie ma sprawy.
Chcesz truskawek w środku zimy? Nie ma sprawy.
Masz ochotę dziś na
kurczaka po tajsku, jutro na bigos, zaś pojutrze na łososia z grilla? Nic nie
stoi na przeszkodzie, w końcu żyje się tylko raz.
Lubisz mieć wybór? Cóż
prostszego – wystarczy kupić pięć gatunków sera i drugie tyle rodzajów warzyw
(pomidor, ogórek, papryka, rzodkiewka i sałata), by potem móc wybrzydzać przy
robieniu śniadania. A gdy okaże się, że masz ochotę na brie, podczas gdy w
lodówce jest tylko rokpol, gouda, camembert, półtłusty twaróg i serek ricotta,
zawsze możesz wysłać dziecko do sklepu.
Z drugiej strony, gdy
wychodzisz codziennie z domu o siódmej rano, a wracasz o siódmej wieczorem,
doprawdy ostatnią rzeczą, którą chcesz sobie jeszcze zaprzątać głowę, jest
planowanie zbilansowanych posiłków na kolejny dzień.
Jeśli jednak mimo to przychodzi
Ci do głowy myśl, że tym czego potrzebujesz jest świeżo wydana książka o tym
jak nie marnować jedzenia, pamiętaj – bierz czym prędzej nogi za pas!
Sylwia Majcher jest –
jak pisze o sobie na platformie „Z nami zdrowo” – „dziennikarką, blogerką i mamą, której dzieci najbardziej lubią czarne
oliwki i hummus”.
Jakaż szkoda, że nie
przeczytałam tego zdania, zanim kupiłam jej książkę. Byłabym kilkadziesiąt zeta
do przodu, a w koszu miałabym dokładnie tyle samo niezużytego jedzenia, ile mam
po zapoznaniu się z jej poradami.
Ale owszem, oficjalnie
moje dzieci też najbardziej na świecie uwielbiają szpinak i kaszę pęczak.
Gdybym miała konto na którymś z serwisów społecznościowych, ustawiłabym sobie
jako profilowe ich zdjęcie, koniecznie bosonogich, nad miską z tymi boskimi
pokarmami, a zachwyceni rodzice innych dzieci lajkowaliby mnie, spijając z mych
internetowych ust wszystkie kolejne wyrazy. Kto wie, zachęcona sukcesem, może
nawet wydałabym książkę o tym jak żywić dzieci. Choć może raczej o tym, jak
ładnie ustawić je do zdjęcia.
Przeczytawszy „Gotuję,
nie marnuję”, opatrzoną podtytułem „Kuchnia Zero Waste po polsku” (bo w tym
kraju najlepiej sprzedają się angielskie nazwy, wiadomo), dowiedziałam się, że
wszystko jest bardzo proste, a najlepiej zacząć od tego, że w sobotnie
przedpołudnie wszyscy członkowie mojej rodziny usiądą razem i opowiedzą, na co
mają apetyt. Wystarczy wówczas zanotować ich sugestie i wziąć pod uwagę przy
tworzeniu domowego jadłospisu na najbliższy tydzień. Ponadto nie należy kupować
na zapas, gdyż „nawet na niewielkich
wsiach (…) sklepy otwierają się o świcie”, zaś „jeśli kończysz pracę w nocy, w drodze do domu na pewno spotkasz
miejsce, gdzie uzupełnisz lodówkę”.
Dowiedziałam się
również, że źródłem moich problemów jest chęć ugotowania posiłku z
przeznaczeniem na więcej niż jeden dzień, gdyż na to, co zjadłam wczoraj, dziś
nie będę już miała ochoty.
Poczułam się wprawdzie
skonsternowana, gdy w innym miejscu dowiedziałam, że autorka zna „takie idealne domy, w których jadłospis
powstaje na cały tydzień i nie ma odstępstw od ustalonej wizji. Zakupy robione
są najczęściej w weekend i potem sukcesywnie wykorzystywane zgodnie z
określonym harmonogramem.” Wytłumaczyłam to sobie jednak tym, że mieszkańcy
owych domów z pewnością posiadają także idealne kubki smakowe, które zawsze
mają ochotę na to, co na dany dzień z góry zaplanowano im w jadłospisie. Potem
przypomniał mi się również mój nieżyjący sąsiad, który przez 30 lat niezmiennie
żądał w niedzielę rosołu, w poniedziałek pomidorowej, we wtorek ogórkowej i tak
dalej, a jego żona była z tego powodu zachwycona, gdyż nie musiała martwić się
i wymyślać co by tu ugotować na obiad. Czym prędzej zapragnęłam być więc jak ona. No,
może bez brodawki na policzku.
Wiem, to z mojej strony czysta złośliwość, ale nie mogłam sobie odmówić umieszczenia tej książki w mojej szafce z zapasami na czarną godzinę |
Dalej autorka zapewniła
mnie, że moje życie odmieni się, gdy zacznę mrozić, suszyć, kisić i wekować. Ponieważ
dotąd wykonywałam tylko pierwszą i ostatnią z wyżej wymienionych czynności
(dzięki czemu moja zamrażarka od dawna jest najzimniejszym koszem na śmieci w
całym domu, a regał w piwnicy stał się miejscem eksperymentów chemicznych [czy
ten słoik wybuchnie po 10 latach od zawekowania, czy dopiero po 12?]), poczułam
się mała i nic niewarta. A że naprawdę bardzo pragnę zmiany, postanowiłam czym
prędzej wcielić w życie wszystkie przeczytane porady.
Wróciwszy zziajana do
domu w sobotni poranek (wstałam o świcie, gdyż tylko wtedy mogę odpracować
weekendową porcję sportu, którego niezmiennie domaga się mój kręgosłup), zjadłam
szybko śniadanie, które przygotował mi małżonek (nie, żebym narzekała, ale
zrobił mi kanapkę z nowym hummusem, podczas gdy na drugiej półce lodówki, w jej
prawym rogu, tuż za słoikiem z musztardą, stało już otwarte opakowanie z połową
starego), po czym odwiozłam młodsze dziecko do szkoły muzycznej, a następnie
(odsiedziawszy w szkole czterdzieści pięć pełnych strasznych dźwięków minut) przywiozłam
je stamtąd. Wówczas (a było południe) spróbowałam zlokalizować pozostałych
członków rodziny (młodsze dziecko przezornie trzymałam na krótkiej smyczy).
Niestety, okazało się, że w międzyczasie rozpełzli się w niewiadomych
kierunkach.
Przekląwszy szpetnie pod nosem i skonsultowawszy się wyłącznie z Młodszym, udałam się na samodzielne
zakupy. Kupiłam wszystko do sobotniego makaronu oraz niedzielnego kurczaka.
Gdy wróciłam, usłyszałam,
że mąż nie chce makaronu w sobotę, zaś starszy syn kurczaka w niedzielę. Zgrzytnęłam
zębami i oświadczyłam, że będzie makaron i już, a jak im się nie podoba, niech
zrobią sobie coś innego. W odpowiedzi mąż ostentacyjnie udał się samodzielnie do
najbliższego sklepu, po czym przystąpił do gotowania grochówki. W zamierzeniu
miało być jej troszeczkę, jednak niechcący sypnęło mu się za dużo grochu.
W niedzielę przy
śniadaniu nie obyło się bez zgrzytów, gdyż mąż zrobił wszystkim kanapki ze
starym hummusem, który trzeba było skończyć. Niestety, nikt nie miał na niego
ochoty (ja też).
Następnie starszy syn
oświadczył, że na obiad to on zjadłby najchętniej szparagi, a kurczaka nie
chce. Może ewentualnie zgodzić się na pomidorówkę (akurat nie było). Grochówki
też nie chce.
Ostatecznie na obiad Starszy
zjadł kanapki z dżemem (otworzył słoik truskawkowego, gdyż nie lubi
porzeczkowego, którym zajada się z kolei Młodszy). Mąż grochówkę. Ja z Młodszym
dojedliśmy wczorajszy makaron. Kurczak został się niczym sierotka.
W poniedziałek wstałam o
świcie, aby kupić pieczywo (w sobotę zapomniałam, a w niedzielę sklepy były
nieczynne). Niestety, najbliższy otwarty od rana sklep z pieczywem jest oddalony od naszego domu o
dwadzieścia minut drogi pieszo. Do listy zakupów czym prędzej dopisałam więc psa,
uznając, że dzięki niemu poranny spacer będzie miał więcej sensu. Po powrocie
zorientowałam się, że zapomniałam powiedzieć mężowi, który wstał w
międzyczasie, aby przygotować śniadanie, żeby nie otwierał nowego opakowania
sera, bo w lewym rogu trzeciej półki lodówki jest otwarte poprzednie. Kanapki
ze świeżym serem są jednak znacznie smaczniejsze niż ze starym, przyznaję.
Oba słoiki z dżemem
zostały tego dnia otwarte i nietknięte. Dzieci nie mogą jeść przecież
codziennie tak niezdrowych rzeczy, nieprawdaż?
Przygotowanie wypełnionych
zdrową zawartością śniadaniówek dla dzieci zajęło mi tak dużo czasu, że dla
siebie zdążyłam chwycić tylko jabłko. Pocieszyłam się myślą, że w pracy zamówię
zdrowy obiad z pobliskiej wegańskiej knajpy, a ugotowana w piątek kasza
jęczmienna (przez jakiś czas łudziłam się, że zdążę wrzucić ją do termosu)
wytrzyma jeszcze jeden dzień.
Tego dnia do domu
wracałam o 20.30, marząc, by znaleźć się w nim czym prędzej i zalec w wannie. Na śmierć
zapomniałam o kurczaku. Gdy dotarłam, okazało się, że starszy syn za nic nie
umie zrobić zadań z matematyki, zaś młodszy zapomniał jak gra się gamę
harmoniczną b-moll, którą miał tego dnia wyćwiczyć na blachę. Ponieważ w naszej
rodzinie to ja mam wykształcenie muzyczne oraz udzielałam onegdaj korepetycji z
matematyki, mąż spojrzał tylko wymownie i powiedział, że zrobi tego kurczaka, a
ja mam zająć się dziećmi. Zanim powiedziałam mu, że w lodówce na drzwiach jest
otwarta pomidorowa passata, przyniósł z piwnicy kolejny słoik i otworzył,
dodając jego zawartość do sosu.
Myjąc tego dnia zęby,
przewertowałam po raz kolejny książkę Sylwii Majcher, niestety nie znalazłam
informacji na temat tego, jak poradzić sobie w takiej sytuacji.
Gdy kładłam się spać,
była 23.30. Budzik nastawiłam na 5.00, bo starszy syn miał następnego dnia
lekcje na 7.10, a przygotowanie zdrowego, zbilansowanego śniadania (najlepiej z
resztek) zajmuje nieco więcej czasu niż posmarowanie chleba dżemem.
Tej nocy spałam
fatalnie. Śniły mi się liście rzodkiewki wypełzające z kosza na śmieci i łypiące
na mnie z wyrzutem. W związku z tym inne wyrzuty (sumienia) obudziły mnie o
4.58.
Rozpoczął się kolejny
fascynujący dzień mojego życia.
W którym – wiem to już
teraz na pewno – nie ma miejsca na książkę Sylwii Majcher z jej przepisami i
poradami.
Być może mój problem
polega na tym, że doskonale wiem, co należy zrobić, aby być tak świetnie
zorganizowanym i uporządkowanym jak pani Majcher.
Rzucić mianowicie
wszystko w cholerę. Męża i dzieci najlepiej też, bo tylko psują wszystkie
plany.
Wiem również i bez
czytania w książkach, że to co robię (marnuję jedzenie), jest złe.
Jeśli ktoś pogrozi mi w
związku z tym palcem, przywołując szereg liczb (cytuję za autorką: „Federacja Polskich Banków Żywności
policzyła, że czteroosobowa rodzina z powodu nieprzemyślanych zakupów i
nieumiejętnie wykorzystanych produktów traci rocznie 2500 złotych”), z
pewnością bardzo się zmartwię.
Jeśli jednak ów ktoś
będzie przy tym epatował swoją doskonałością, rzucając co chwila, niby od
niechcenia: „każdy może zmienić te
liczby. Trzeba tylko dostrzec w resztkach potencjał”, trafi mnie jasny
szlag. A w ślad za nim ciemna cholera.
Nie twierdzę, że zmiany
nie są możliwe, nie szukam usprawiedliwienia dla własnej nieudolności. Moje
życie wygląda jednak tak a nie inaczej i na razie nie zanosi się na to, aby
mogło się zmienić (chętnie porozmawiam z panią Majcher za parę lat, gdy jej
dzieci będą nieco starsze, a moje jeszcze starsze. Kto wie, może udzielę jej
nawet wówczas kilku porad).
Nie chcę żyć wyłącznie w
kuchni, przygotowując codziennie coś nowego (i cóż, że zgodnie z planem?), bo
wiem czym to pachnie. Jakiś czas temu z przyczyn zdrowotnych przez pół roku
musiałam skoncentrować się głównie na przygotowywaniu jedzenia: owszem, byłam wtedy dużo bardziej
sprawna i zorganizowana, znacznie mniej marnowałam, lepiej też się odżywiałam.
Przez te sześć miesięcy chodziłam jednak stale niewyspana (żeby zdążyć wszystko
przygotować, musiałam wstawać wcześniej, później też chodziłam spać, gdyż np.
dania obiadowe na następny dzień przygotowywałam wieczorem) i nie miałam czasu
na nic innego poza planowaniem posiłków i ich przygotowywaniem. Przykro mi, na dłuższą metę chromolę takie życie.
Poza tym, w moim domu
poszczególni członkowie rodziny mają różne preferencje. Ja jem mało mięsa, a
okresowo wcale, mój mąż mógłby żywić się wyłącznie nim. W efekcie często każde
z nas przygotowuje sobie inny posiłek, uwzględniając dodatkowo, co nie ułatwia
sprawy, życzenia dzieci (każde z nich ma inne, jakież szczęście, że nie jesteśmy rodziną wielodzietną!).
Żywe są też wszelkiego
rodzaju uprzedzenia: ugotowanie bulionu z obierek, na który przepis podaje
Sylwia Majcher, spowodowałoby, że miałabym do dyspozycji dwa litry tego płynu
wyłącznie dla siebie, gdyż nikt inny w moim domu nie tknąłby go nawet palcem u
nogi. Ale tak, owszem, czy wspominałam już, że moje dzieci, mając do wyboru
chipsy i szpinak, zawsze wybiorą szpinak?
Czepiając się jeszcze
bardziej, dodam, że w książce „Gotuję, nie marnuję”, nie znalazłam najmniejszej
choćby wzmianki o tym, że owszem, można z powodzeniem wykorzystywać w kuchni liście
rzodkiewek czy obierki z ziemniaków, jednak pod warunkiem, że pochodzą z warzyw
ekologicznych. Nie przeczę, że ideałem byłoby wykorzystywanie wszystkiego do ostatniego
okruszka, jak to robiły nasze babcie (pani Majcher zachęca: „z kilograma ziemniaków można mieć nawet 300 gramów obierek, które
zamiast do śmieci trafią na stół jako chrupiąca przekąska”). Babcie te
jednak posiadały zazwyczaj własne grządki, na których hodowały własne,
niepryskane marchewki czy rzodkiewki. Tymczasem te warzywa, które są
współcześnie dostępne w sklepach, obfitują głównie w pestycydy (ziemniaki od
lat znajdują się na tzw. liście „brudnej 12-tki”, czyli najbardziej zanieczyszczonych
pestycydami warzyw). Z dwojga złego wolę więc wyrzucić, niż zmarnować swoje
zdrowie.
Wreszcie, nie można
zapominać, że nie każdy jest talentem kulinarnym, który potrafi „z teoretycznie pustej lodówki (…) wyczarować
rewelacyjny posiłek”, jak „autorytarnie”
stwierdza Sylwia Majcher. Otóż, ja jestem kulinarnym głąbem, który owszem, umie
ugotować coś dobrego, a nawet bardzo dobrego, o ile ktoś najpierw mu powie jak
ma to zrobić. Przez lata spędzone w kuchni wyuczyłam się wielu rzeczy, jednak
brakuje mi owego kulinarnego zmysłu, polotu, który sprawi, że zwiędłe rzodkiewki
zobaczę w innej niż tylko kompostowej roli. Potrzebowałabym więc książki dla
nielotów, z prostymi jak budowa cepa poradami. Parę takich w omawianej książce
znalazłam, za mało jednak, bym uznała, że jest ona warta wydanych na nią
pieniędzy.
„Spróbuj zawsze myśleć w taki sposób, który pozwoli ci zaoszczędzić
czas, energię i w efekcie pieniądze”, zachęca Sylwia Majcher.
Następnym razem pomyślę zatem.
Zanim kupię książkę.
Sylwia Majcher „Gotuję,
nie marnuję. Kuchnia Zero Waste po polsku.” Buchmann, Warszawa 2018.
Och, jak ja kocham takie poradniki i takie panie :P
OdpowiedzUsuńTypowy dialog kulinarny w moim domu wygląda tak.
Starsze dziecko otwierając pełną lodówkę: Znowu nie ma nic do jedzenia?
Rodzice: Jak to nie ma? Pełna lodówka.
SD: ....
Rodzice: To co byś zjadła?
SD: ....
Rodzice: Powiedz, na co masz ochotę, to kupimy
SD: .... Trzask drzwi lodówki, sucha kajzerka wyjmowana z chlebaka, potępieńcze trzaśnięcie drzwiami pokoju.
Finał.
Więc teges. Pizzę robię w czterech wersjach. Obiady ostatnio dzielą się na te dla dzieci, przy czym w grę wchodzi ograniczona liczba składników, i na te dla dorosłych, przy czym dla mojej żony bez mięsa, glutenu i laktozy. Szczęśliwie mamy za domem dwa wielkie kompostowniki i nic się nie marnuje :D
Jakbyś o mojej córce pisał! Suche pieczywo to najczęstszy zapychacz w sytuacjach pełnej lodówki, w której NIC nie ma. I moje głuche prośby: "posmaruj sobie", "weź chociaż kabanosa do tego". taaa...
UsuńAgieszka
Dobrze wiedzieć. Chociaż moja rodzona siostra do 13 roku życia żywiła się kajzerkami i żółtym serem, a potem wyrosła, więc jest nadzieja :)
UsuńNo proszę, to u mnie jest znacznie lepiej. Jak już zjedzą pęczak ze szpinakiem (wiadomo!), zazwyczaj jedzą większość innych rzeczy. Z naciskiem na "większość" i "zazwyczaj". Ale i tak jakiś czas temu ustaliliśmy z małżonkiem, że w naszej lodówce zawsze musi stać garnek pomidorówki - znakomicie rozładowuje kulinarne napięcia:P
UsuńPiotr: przypomniała mi się historia przeczytana kiedyś gdzieś w sieci (przywołuję, z pewnością przekręcając, ale mniejsza o drobiazgi):
UsuńW cukierni:
- Z czym są te ciastka? - pyta klient
- Te ciastka są bez, proszę pana. Bez glutenu, bez cukru i bez laktozy. - odpowiada sprzedawca.
- I bez smaku - rzuca następna osoba z kolejki.
- Nie szkodzi, to dla żony.
Może to o Tobie było?
Całkiem możliwe, gdyż zwykle w różnych miejscach kupuję różne tego rodzaju produkta :P
UsuńIstotniejszy w tym przypadku wydaje się jednak całkowity brak troski o doznania smakowe małżonki, wstydź się!
UsuńNo sorry, coś bez mleka, tłuszczu, glutenu, cukru nie ma prawa mieć smaku :P
UsuńWszystko ma jakiś smak. Inna sprawa - jaki.
UsuńAle jak znam takie osoby jak Twa małżonka, z pewnością argumentuje, że to Twoje kubki smakowe są zalepione syfem i dlatego nie czujesz tej subtelnej harmonii i symfonii jaka rozbrzmiewa w jej ustach (albo jakoś tak):D
A wiesz, że nawet nie? Taka to szlachetna jednostka :)
UsuńPiotr u mnie podobnie - w lodówce nigdy nic nie ma. Syn lubi jeść i to bardzo, ale bez tego i tamtego i tego jeszcze. A ja bez mięsa, bez laktozy i bez fruktozy :P
UsuńOch, to tym starannie i czulej powinieneś wybierać jej wszystkie bezy!
Usuń:D I ostatecznie wychodzi na to, że w domu musi być tona kajzerek, osiem paczek makaronu rurki i popcorn do mikrofalówki. I kasza gryczana.
UsuńZwykle nikogo tu nie ma, a teraz piszecie aż nie nadążam. Foch!
Usuń@Momarta: to są najczulej wybierane bezy na świecie :P Równie czule wybieram tofu, soczewicę oraz jogurty sojowe.
UsuńO ile czułość przy wyborze tofu rozumiem (niektóre tofu, które są w sprzedaży są całkowicie niejadalne), o tyle z jogurtami sojowymi nie da się chyba nic zrobić. Można tylko zamknąć oczy albo uciec czym prędzej.
UsuńOd razu widać, żeś nigdy nie wybierała miłośnie jogurtów sojowych. Truskawkowy czy jeżynowy? Wziąć dwa opakowania czy trzy, bo akurat promocja? Jak trzy, to dwa jeżynowe i truskawka czy odwrotnie? Mnóstwo dylematów, trudne, bolesne wybory :D
UsuńGdybym wybrała jakikolwiek jogurt sojowy, byłby to koniec tej miłości. Dlatego też miłośnie wybieram wyłącznie golonki:D Zawsze tylnie oraz dwie jednocześnie, żeby nie było dylematów - prawa czy lewa. Ot, małżeńska rutyna!
UsuńU nas końcem byłaby golonka :P Ale za to do upojenia możemy sobie wybierać śledzie.
UsuńO, śledzie też u nas tak działają. Lodówka bez śledzia = nieszczęście w domu.
UsuńOtototo, tak właśnie :D
UsuńCzyli są rzeczy, które mogą połączyć zdeklarowanych mięsożerców, zdeklarowanych zwolenników diety bezowej oraz całą resztę? Jest nadzieja dla tego świata!
UsuńŚledź to nie mięso, wiadomo :D Poza tym jest bezmleczny, bezglutenowy i zawiera warzywa :D
UsuńMię w szkole uczyli, że śledź zawiera (w brzuchu) plankton, nie warzywa. Ale uczyli mnie też, że są tylko trzy oceany, podczas gdy teraz okazuje się, że jest ich (chyba) pięć, więc mogę się mylić:P
UsuńTo była komunistyczna szkoła, siejąca dezinformację i ideologię, w kwestii śledzia pewnie też :P Poza tym śledź w cebuli albo z suszonymi pomidorami ewidentnie się liczy jako sałatka warzywna.
UsuńHm, niby tak. Z drugiej jednak strony, była ośmioklasowa, co znów jest jedyną słuszną opcją. Niewątpliwie zaś wiedza absolwenta ośmiu klas jest głębsza niż wiedza tego, który ukończył ledwie klas sześć, nieprawdaż?:P
UsuńA jeśli chodzi o śledzia, na jego korzyść działa też podawanie go z dużą ilością tłuszczów nienasyconych, korzystnie wpływających na stan skóry, włosów i układu nerwowego. Taki śledź w oleju, z cebulą na przykład - aż dziw, że nie stał się dotąd podstawą żadnej z diet!
Ale to było niesłuszne osiem klas!
UsuńNa korzyść śledzia działa WSZYSTKO :D A na dietę śledziową się piszę.
Och. To było brutalne.
UsuńW zamian złośliwie opowiem Ci, że tydzień temu kupiłam TAKIEGO śledzia, że pierwszy raz w życiu, krojąc je do sałatki, zeżarłam sama dwa filety bez niczego (a był to śledź z solanki). O!:P
Brutalne, ale cóż, przywyknijmy wreszcie do myśli, że my też jesteśmy niesłuszni jako uczestnicy minionego systemu.
UsuńProszę mię tu nie opowiadać o śledziach, bo akurat w domu nie ma ani jednego. Za to w wakacje, korzystając ze zmiany miejscówki, mam zamiar spróbować słynnych kanapek śledziowych z wyspy Wolin. Albo Uznam.
O, proszę, a gdzież to się tym razem wybieracie? I nie to, żebym zniechęcała, ale w lokalnych miejscowościach nadmorskich to akurat słabo z wyposażeniem w śledzie w kanapkach:(
UsuńDo Międzywodzia. A kanapki ponoć po niemieckiej stronie dają, takie krążą legendy.
UsuńA, jak po niemieckiej stronie, to się zgadza. W Szczecinie też się pojawiały, tyle że efemerycznie. Ostatnio nie widziałam, ale nie jestem na bieżąco.
UsuńJeśli będziecie spragnieni towarzystwa, oferuję krótkotrwałe nawiedzenie w gratisie (zakładam, że będziecie tam w lipcu, a ja tym razem w lipcu pracuję, co jednak nie wyklucza spontanicznego wyjazdu nad Bałtyk:D)
Przepędzamy dwa środkowe tygodnie lipca i jesteśmy otwarci na życie towarzyskie :) A nie znasz jakiejś dobrej przydrożnej knajpy przy trasie z Warszawy do Szczecina?
UsuńNo proszę, jeśli Wam się nie odmieni i nie zaczniecie się ukrywać, mogę oprowadzić Was po śledziowej okolicy, a w razie deszczowych chwil (tfu, tfu!) zaprosić do Szczecina, który także leży nad morzem.
UsuńCo do knajp, popytam znajomych, bo ja to zazwyczaj pokonuję tę trasę pociągiem. A planujecie jechać autostradą czy jakoś inaczej?
O ile nie dostaniemy jakichś szpecących parchów, to raczej nie będziemy się ukrywać :) Na autostradę ponoć nas nie stać, więc chyba inaczej.
UsuńMomarto, bardzo pyszne bułki ze śledziem można zjeść w Ueckermunde! Taka knajpa na łajbie, koło mostu. Masz rzut beretem, więc rekomenduje spróbować :)
UsuńAgnieszka
Faktycznie, nawet kiedyś jedliśmy, dzięki za przypomnienie!:D A tym razem w czasie majówki wybraliśmy się do Eberswalde - równie przyjemnie, choć bez śledzia.
UsuńA w Szczecinie widziałaś gdzieś ostatnio?
@Piotr: popytam i dam znać. Szpecące parchy? Nad pięknym polskim morzem na zachodniopomorskim wybrzeżu? Phi!
UsuńI z Międzywodzia do Ueckermuende też nie tak daleko:D
Dzięki. Miejscówkę śledziową sobie zapisałem :)
UsuńNiestety nie wiem. Kiedyś (2 lata temu?) na rogu Jagiellońskiej i W. polskiego było Fischbrotchen. Mieli smaczne buły z matiasem, ale chyba już się wynieśli. Wiem też, że w restauracji Na kuncu korytarza spotyka się regularnie grupa śledziożerców i w menu mają śledzie w wielu odsłonach.
UsuńAgnieszka
Fischbrotchen było znakomite, niestety umarło na amen, zdaje się. A śledź w restauracji to nie to samo, co śledź w bule, chociaż z drugiej strony, mam tam z pracy wstrząsająco blisko i kiedyś mogłabym spróbować.
UsuńŚledziowe menu wygląda obiecująco: http://www.nakuncu.pl/cbnn2_mala_kolekcja_sledziozercow.htm :D
Jak miło rozpocząć dzień salwami śmiechu, co mnie się przydarzyło czytając twego posta. Niestety także należy do osób, które marnują jedzenie i wcale się z tym dobrze nie czuje, tym bardziej, że pretensje mogę mieć tylko do siebie. Nie mam na kogo zwalić własnej bezmyślności i choć co jakiś czas próbuje to zmienić, to myśl, że miałabym kilka godzin tygodniowo spędzać na pogrążeniu, komponowaniu posiłków skutecznie mnie odstręcza od tego pomysłu. Zwłaszcza kiedy brakuje czasu na kilka godzin tygodniowo na większą aktywność fizyczna, Kilka godzin na porządki, na czytanie, itp... choć może zacznę od dziś mając wszelkie szanse na racjonalne komponowanie posiłków, bo wracam z podróży, a sklepy raczej zamknięte.
OdpowiedzUsuńMiły początek dnia zawsze w cenie - cieszę się, że pomogłam Ci go zapewnić:)
UsuńPlanowanie jest niestety absolutnie konieczne, inaczej kończysz tak jak ja, czyli wracasz do domu z trzecim opakowaniem kaszy jęczmiennej, bo nie sprawdziłaś przed wyjściem czy jeszcze jest, a gdy byłaś w sklepie, byłaś absolutnie przekonana, że nie ma. I pewnie dlatego moje szanse na zmianę są nikłe - zdecydowanie wolę poświęcać czas innym zajęciom. Zgroza i pioruny!
O co mi chodziło z tym pograzaniem nie mam pojęcia. Chyba chodziło o pitraszenie, które tablet zamienił na pogrążenie.:-)
OdpowiedzUsuńChyba wszyscy doświadczyliśmy takich wyczynów cyfrowej pseudointeligencji, więc luuuz!:)
UsuńWiesz jaką ja mam sposób na niemarnowanie jedzenia? Pies! Kup sobie psa. :) Najlepiej żarłocznego i wszystkożernego, jak mój. Czego nie zje pies, przyjmie kompostownik i problem z głowy. Inna sprawa, że pies niekoniecznie powinien jeść przyprawione jedzenie... I że czasem musi iść na dietę ;)
OdpowiedzUsuńAgnieszka
To już drugi powód, dla którego należy mieć psa (pierwszy przywołałam w poście). Bardzo bym chciała, naprawdę. Ale na razie ciągle skutkowałoby to jego dręczeniem (mało który wytrzyma minimum 10 godzin sam w domu, bez sikania), więc pewnie przyjdzie mi czekać aż do emerytury. A że wtedy pewnie jej wysokość zmusi mnie do wyjadania okruszków ptakom z karmnika i o żadnym marnowaniu jedzenia nie będzie mogło być mowy, okaże się, że będzie to czas, w którym rozwiążą się jednocześnie wszystkie moje problemy:D
UsuńEch, marnowanie jedzenia. Coś przez co trafia mnie szlag i odkładają się boczki, bo robię w domu za tego psa, o którym wyżej, czyli wyżeram resztki. Mam na stanie gotującą Babcię. Fajne jest to, że po powrocie z pracy jest obiad. Niefajne, że babcia gotuje jak dla pułku dragonów. W międzyczasie gotuje Kitek, a to co zostaje z poprzedniego dnia nie trafia wówczas na stół. O i tak :( Zdarza mi się zatem jeść na śniadanie zupy czy drugie dania, bo ... Ok, widzę że już pisałem o trafianiu szlagiem :D
OdpowiedzUsuńU mnie w domu mój tata też robił za psa. I to mimo że psa prawdziwego też mieliśmy, ale jego wrażliwy żołądek nie pozwalał mu na zżeranie resztek:P (choć to raczej my mu nie pozwalaliśmy ich zjadać, wiedząc jak będzie potem wyglądało to, co trzeba będzie sprzątać. A że był to duży pies, to i sprzątania było zazwyczaj dużo). Mój mąż natomiast się zbiesił (a próbowałam wcisnąć go w tę rolę, nie powiem), w związku z czym jest jak jest. Czyli źle.
UsuńA ze Twojej Babci nie da się zreformować, jak sądzę, pozostaje mi tylko pokiwać współczująco głową nad Twym losem. Choć zupy na śniadania to czasem jadam sama z siebie, akurat:)
Jak już jesteśmy przy wicach. -Zjadłbyś to! -Psu daj! -Żeby się zatruł?! Babcia niereformowalna, ostatnio było starcie nt. fasolki szparagowej, którą chciała posiać, a ja stawiłem opór. - Przecież wszyscy lubią! - Mamo, jacy wszyscy? A jeśli wszyscy, to czemu jest cała szuflada w zamrażarce. Z tamtego roku! I foch. A ja z miesiąca na miesiąc sobie składam obietnice o przejściu na dietę (nie odchudzaniu, żeby była jasność) i za każdym razem są to czcze starania :(
UsuńU nas w domu kot tylko prycha pogardliwie na widok niektórych resztek, które próbujemy upchać po wszystkich członkach rodziny. Reszta grzecznie zjada...
UsuńA fasolkę szparagową chętnie bym Wam wyżerała, gdyby było bliżej. Czuję, że polubiłybyśmy się z Twoją babcią:D
O przechodzeniu na dietę (nie tylko odchudzającą) wiem wszystko. Łączę się w bólu!
Miałam kiedyś koleżankę mieszkająca we Francji, która, dopóki nie pracowała, planowała jadłospis na trzy tygodnie naprzód. Potem poszła do pracy. Gotuje tylko w weekendy. I pewnie nie marnuje jedzenia, za to zaśmieca Ziemię jednorazowymi opakowaniami. Idealne rozwiązania istnieją tylko w książkach
OdpowiedzUsuńNie, no pewnie się da i w realu. Tyle, że wyłącznie w warunkach cieplarnianych, moim zdaniem. Ewentualnie osobom z zacięciem męczenniczo-cierpiętniczo-terrorystycznym ("wykorkuję, a ugotuję tę zupę z obierek", a potem: "dopóki nie zjecie zupy z obierek, nie dostaniecie nic innego!"):D
UsuńPrzeczytałam Twój komentarz na lubimy czytać i pomyślałam: o, czyli nie warto tego czytać. Ale po lekturze artykułu stwierdzam, że mam zupełnie inaczej. Mam dwie córki i o tym, co jest na obiad nie decydude one, tylko ja. Może mam szczęście, że jemy wszyscy wszystko. A może po prostu takie sobie wykształciliśmy nawyki? Bo od małego po prostu dziewczyny jedzą to, co postawiono. Nie wyjmujemy też z lodówki nowych opakowan, jeśli stare są otwarte. Zazwyczaj planujemy obiady i zakupy na cały tydzień. Mimo to marnuję czasem jedzenie, bo zrobię czegoś za dużo, bo nie mam pomysłu, co dorzucić do kaszy, bo nie mam ochoty na sałatę na kanapce i nie wiem, co z niej zrobić. Ciekawe, czy ta książka jednak by się u mnie sprawdziła?
OdpowiedzUsuńGratuluję z całego serca. Jako człowiek małej wiary mam jednak małe pytanie: w jakim wieku są Twoje córki?
UsuńU mnie bowiem było tak, że Młodszy (o Starszym nie piszę, bo pierwsze trzy lata jego życia były jedzeniowym dramatem, cud, że opieka społeczna nie odebrała mi dziecka z powodu jego chudości), od małego żywiony wyłącznie zdrowo, wciągający nosem kaszę jaglaną i zagryzający ją szpinakiem, tudzież marchewkami, w pewnym momencie stawił opór. Okazało się, że są rzeczy, których nie tknie za Chiny ludowe i koniec. Dziś je, jutro nie je. Bo tak. Kasza jaglana? Zapomnij. Bulion z resztek nie miałby u niego żadnych szans. Na nieszczęście dzieci jadają też obiady w placówkach, są zapraszane na urodziny (np. do McDonalda, buchacha), są bombardowane reklamami i tak oto, małymi kroczkami, to na co pracowało się w domu, szlag trafia. Jasne, zawsze mogło być gorzej, ale zdrowe żywienie ma swojej granice. W każdym razie tak jest u mnie.
Natomiast oczywiście, nad nie wyjmowaniem nowych opakowań z lodówki można pracować. Na przykład zabijając męża, który nigdy nie widzi (naprawdę, okulistka twierdzi, że nie ma takiej jednostki chorobowej, ale ja jej nie wierzę) tego, co już otwarte i otwiera kolejne. Można się z nim również rozwieść. Albo samemu w całości zajmować się kuchnią. Ja w to nie wchodzę. Ale za Ciebie trzymam kciuki!
Miałam już zakupic książkę, ale coś mnie tknęło i zaczęłam czytać opinie. Tak trafiłam tutaj... I tak myślę, że jednak nie kupię.
OdpowiedzUsuńTeż mam problem z jedzeniem dla wszystkich. Żadne planowanie na tydzień nie wchodzi w grę, i choć staram się gotować z najmniejszą ilością odrzutów(eksperymenty zjadam głównie ja, jeśli są zjadliwe), to i tak cos tam zawsze wyrzucę.
Moje dzieciaki, kiedy były małe, jadły wszystko i byłam dumna, że prawie puchłam,a potem się to skończyło. I tak trwa do dziś. Choć 16-latka już mysli trochę mądrzej, ale 14- i 11- latki nie dadzą się przekonać. Dla najmłodszej sucha buła, popita kubkiem surowego mleka(tak okrzyczanego, ze niepotrzebne, że trujące, że mleko tylko cielaki piją, a nie ludzie, bla, bla, bla) jest najwspanialszym posiłkiem, który codziennie gości na jej stole.
Dla starszej zawsze lodówka jest pusta, chyba, że ma ochotę na ogórka, to zje 1,2, 3...
Możliwe, że popełniłam gdzieś mnóstwo błędów, bo dziecko mojej koleżanki wciąga same wegansko-wegetarianskie posiłki ze znikomą ilością mięsa; inna twierdzi, że jej dzieci mając wybór między lodami, a niesłodzonym ciastem, wybiorą zdrowszą wersję... u mnie tak nie ma, choćby skały s...ły, to zawsze wolą to, co niezdrowe. Pocieszam się tym, że nie mają anemii, nie chorują, to może tak do końca źle nie jest, a ja nie jestem dłużej sfrustrowana matką.
Pozdrawiam i dziękuję za przydatną recenzję
Bardzo ciekawy wpis :) jednak planowanie wszystkiego to podstawa dobrej organizacji.
OdpowiedzUsuń