Gdybym
chciała zbudować legendę (własną), napisałabym, że nauczyłam się czytać,
studiując opasły rocznik „Przekroju” (w zasadzie dwurocznik,
gdyż zawierał numery z lat 1965-66), który leżał w domu moich dziadków.
Gdybym chciała być
wierna prawdzie, napisałabym natomiast (tak jak wspominałam już kiedyś tutaj),
że ów rocznik „Przekroju” był jedną z najważniejszych lektur mojego
dzieciństwa.
Nie pamiętam ile miałam
lat, gdy pierwszy raz wzięłam go do ręki, ale myślę, że nie mogło być ich
więcej niż dziesięć. Od tamtej pory czytałam go, rzecz jasna, wyrywkowo,
wielokrotnie. Nasiąkałam tekstami, nazwiskami i obrazami, nieważne – rozumiejąc
czy nie. Uwielbiałam ostatnią stronę – przede wszystkim przez wzgląd na wiersze
Ludwika Jerzego Kerna i Lengrenowskiego Profesora Filutka. Na zawsze też moją estetykę ukształtował ówczesny „Przekrojowy” grafik – Daniel Mróz.
Wydana w maju przez
wydawnictwo Warstwy książka „Bajki, bajki, bajki” Ludwika Jerzego Kerna z
ilustracjami Daniela Mroza, stanowi w istocie wznowienie pozycji, jaka ukazała
się pięćdziesiąt pięć lat wcześniej. Obecne wydanie zostało jednak – jak twierdzi wydawnictwo – zmienione poprzez dodanie szeregu ilustracji, wcześniej opublikowanych wyłącznie w „Przekroju”.
Jak „Bajki…” wyglądały pierwotnie,
można się zorientować tutaj, na stronie bloga Garaż ilustracji książkowych. Nie
wiem czy teraz jest lepiej, na pewno jednak mniej pożółkle i w ogóle schludnie
(od strony estetycznej Warstwy jak zwykle postawiły na jakość z najwyższej
półki).
Nawiązując wprost do
Bajek La Fontaine’a, a pośrednio również do Ezopa (stanowiącego wszak inspirację
dla tego pierwszego), Kern stworzył własne historie. Traktują one o zwierzęcych bohaterach
(wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest zupełnie
przypadkowe!), tyle że ustawionych w innych niż u La Fontaine’a parach;
charakter opowiastek również jest podobny. Stosunkowo krótkie, zgrabnie
rymowane, inteligentne i dowcipne, kryjące znacznie więcej treści niż na pozór
się wydaje. Okrutnie myliłby się zatem ten, kto postawiłby tę książkę w dziale „dla
dzieci”. To znaczy, owszem, dzieciom przeczytać jak najbardziej można, jednak
przypuszczalnie to dorosły będzie miał większą frajdę z tej lektury.
Dobrą literaturę poznaje się po tym, że niezależnie od tego z jak bardzo zamierzchłych czasów
pochodzi, nie traci aktualności. Posługując się tym kryterium, „Bajki”
Kerna niewątpliwie można zaliczyć do ścisłej czołówki (bo że ilustracje Mroza
są ponadczasowe, to chyba jasne?). Przypuszczam zresztą, że gdyby któryś z
bardziej światłych kandydatów na radnego czy burmistrza, posłużył się nimi w
czasie trwającej właśnie kampanii wyborczej, spotkałby się z zarzutem
stosowania chwytów poniżej pasa. Ponieważ jednak większość znanych mi
kandydatów spowijają raczej wyłącznie ciemności z gatunku nieprzeniknionych,
sądy (a co za tym idzie, i czytelnicy) mogą spać spokojnie – żadnemu z nich nie
przyjdzie w trybie wyborczym osądzać, czy używanie Kerna powinno zostać prawnie
zakazane, czy też nie.
Na wszelki wypadek
jednak zachęcam: używajcie, póki można!
Mała próbka zawartości
poniżej:
Bajka z jeżem
Był pewien jeż przed
laty
w zamierzchłej epoce,
którego przez dni
wszystkie i przez wszystkie noce
męczyło nieustannie to
pragnienie szczere,
by zrobić jak najprędzej tak zwaną
karierę.
Że natura mu raczej nie
dała urody,
rozpoczął pozostałe studiować
metody,
aż wreszcie,
po namyśle,
z różnych metod kupy
wybrał starą metodę włażenia do… tam.
Jak najprędzej chcąc
stanąć na byle koturnie,
postanowił natychmiast
zadziałać odgórnie.
A że rozmach to ważna
rzecz jest w interesach,
zaczął od lwa samego,
czyli od prezesa.
Lew,
odczuwszy po chwili, do
czego jeż zmierza,
ryknął z bólu
i bardzo szybko przegnał jeża.
Podobny przebieg miały
przeprawy:
ze słoniem,
z zebrą,
z hipopotamem,
z antylopą,
z koniem,
z kangurem,
z wielorybem,
z osłem (chociaż matoł)
i z wydrą (którą ryby
zowią wydrowatą).
Żadne bowiem z tych
zwierząt,
żadne, proszę Was,
nie zgodziło się na to, żeby jeż im
wlazł.
I w tym właśnie problemu
tkwi okrutne sedno,
które miota i miota mą
istotą biedną,
i które mi się każe
skarżyć na papierze,
że niektórzy z nas
kolców nie mają jak jeże,
na skutek czego włażą i
włażą do woli,
jako że to włażenie nic
a nic nie boli.
Ludwik Jerzy Kern „Bajki,
bajki, bajki”, ilustrował Daniel Mróz. Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy, 2018.
Dlaczego ja nie mam jeszcze tej książki!! :-)
OdpowiedzUsuńHm, niech pomyślę...
UsuńMoże dlatego, że jeszcze nie wiesz, gdzie miałabyś ją upchać?:P
A może dlatego, że w dzieciństwie nie miałaś dostępu do takiego fajnego rocznika "Przekroju"?
Reszta równie dobra co próbka? Zresztą, nieważne, namówiłaś :) A nowy "Przekrój" wpadł mi w łapy w pewnej pizzerni i nie powiem, zabawił mnie i moje pacholęta. Nie mam jednak porównania do "starego". :)
UsuńOwszem, miałam problem z wyborem próbki. Nie pożałuje pan!:P
UsuńA do nowego "Przekroju" to ja nie mogę się przekonać. Próbowałam ze trzy razy i ostatecznie zarzuciłam. Nie wytrzymuje porównania ze starym:D
U mnie w domu królowały "Szpilki" i "Karuzela". Tata namiętnie kupował a ja chętnie przeglądałam :-)
OdpowiedzUsuńHm, gdybym miała polegać na rodzicach (w sferze edukacji gazetowej), daleko bym nie zaszła. "Kobieta i życie" i "Głos Szczeciński":DDD
UsuńCoraz bardziej uważam, że dziadków nie da się przereklamować!
"Kobietę i życie" i "Przyjaciółkę" też czytałam! Szczególnie listy! ;-p
UsuńA nie, listów nie pamiętam. Uwielbiałam natomiast "humor w krótkich majteczkach":D
Usuń