Mimo
że jestem człowiekiem z natury i przekonania nieoglądającym, od szeregu lat, z
uporem godnym lepszej sprawy, na bieżąco śledzę poczynania twórców filmów i seriali.
Zazwyczaj poprzestaję na lekturze prasowych lub internetowych notek
zapowiadających; niekiedy tylko oglądam zwiastun. Ożywiam się natomiast zawsze, gdy wyczytam, że otóż w grę wchodzi ekranizacja jakiejś książki. Wówczas
bowiem czym prędzej udaję się, nie, bynajmniej nie do kina lub przed ekran
telewizora czy komputera. Udaję się mianowicie do najbliższej biblioteki.
W
ubiegłym roku przeczytałam w ten sposób „Wielkie kłamstewka” Liane Moriarty,
bardzo sobie tę lekturę chwaląc (miniserialu do tej pory nie obejrzałam i
pewnie już nie obejrzę).
W
tym, dowiedziawszy się o emisji serialu, natychmiast sięgnęłam po „Ostre
przedmioty”, autorstwa niejakiej Gillian Flynn.
„Dowcipny, stylowy, fascynujący debiut.
Prawdziwe objawienie” – poinformował mnie zamieszczony na tytułowej stronie
okładki książki blurb podpisany: Harlan Coben.
„Zachwycający kawał dobrej literatury,
napisany świetnym językiem i z dużą przenikliwością” – tak zapewniła mnie na
odwrocie tej samej okładki osoba podpisana jako Stephen King.
„Ykhy!” – przeczytawszy tak
zachwalane dzieło, kryjąc zmieszanie, odkaszlnęła momarta.
Problem
bowiem z książką pani Flynn polega na tym, że jest, moim zdaniem, cokolwiek
przeciętna. I dużo gorsza niż napisany przez nią później „Mroczny zakątek”, który
przeczytałam jako pierwszy tylko dlatego, że po „Ostre przedmioty” była w
bibliotece kolejka. Ot, siła reklamy.
Na
ile zdążyłam się zorientować, pani Flynn napisała dotąd trzy książki (wszystkie
trzy zekranizowano – brawo za marketingową skuteczność!). Dwie przeczytałam.
Znając zatem ponad 65% jej twórczości, mogę pokusić się o wyprowadzenie kilku
wniosków natury ogólnej.
Wniosek
pierwszy: Gillian Flynn uwielbia nurzać się w mrocznych rodzinnych historiach.
serialowy plakat źródło zdjęcia |
W
„Ostrych przedmiotach” główną bohaterką jest Camille Preaker, około
trzydziestoletnia dziennikarka pracująca w podrzędnej chicagowskiej gazecie, wysłana
przez szefa z reporterską misją do rodzinnego miasteczka, w którym rok
wcześniej zamordowano dziewięciolatkę, a właśnie teraz zgłoszono zaginięcie
dziesięciolatki. Z każdą kolejną stroną (uwaga! będę trochę spojlować, kto
planuje przeczytać książkę, względnie obejrzeć serial, niech nie czyta dalszej
części tego posta) dowiadujemy się o niej i jej rodzinie coraz więcej. Napisać,
że jest dysfunkcyjna, to nie napisać nic. Lodowata matka, plastikowy ojczym, obrzydliwie bogaci dzięki znakomicie prosperującej przemysłowej fermie
świń; jedna młodsza siostra od szeregu lat martwa (umarła jako dziecko;
dlaczego i w jakich okolicznościach okaże się dopiero na końcu), druga,
aktualnie trzynastoletnia, wprawdzie żywa, ale odstręczająca i rozkapryszona. Nasza bohaterka przez szereg stronic zajmuje się głównie miotaniem
się – próbuje sklecić jakiś tekst (szef nalega), jednocześnie docieka prawdy na
temat śmierci obu (gdyż jak łatwo odgadnąć, zaginiona dziesięciolatka ostatecznie też okazuje się być ofiarą zbrodni) dziewczynek,
ślizga się po zmrożonym łonie rodziny, spotyka się ze znajomymi z przeszłości i
romansuje, niejako przypadkiem. W tak uroczym otoczeniu ożywają wszystkie dręczące
ją w przeszłości potwory, które doprowadziły ją swego czasu do nadużywania
stosowania tytułowych ostrych przedmiotów. Dzięki nim aktualnie nasza bohaterka
jest wprawdzie piękną kobietą, jednak wyłącznie z twarzy, gdyż reszta jej ciała jest pokryta różnorakimi napisami (stopniowe ujawnianie ich treści jest chyba
najsłabszym z chwytów zastosowanych przez autorkę), w ilości kwalifikującej się
do natychmiastowej hospitalizacji psychiatrycznej (którą, to chyba jasne,
piękna Camille właśnie niedawno zakończyła).
źródło zdjęcia |
Z
kolei w „Mrocznym zakątku” wszystkie karty pozornie zostają odkryte już na
początku, a każda z nich spływa (obficie) krwią. Oto w brutalny sposób zostaje
zamordowana niemal cała rodzina: samotnie wychowująca czwórkę dzieci matka i
dwie jej córki. Z rzezi ocalało tylko najmłodsze dziecko, siedmioletnia wówczas
dziewczynka. Sprawcą okazał się natomiast (już na samym początku książki, a
więc uznaję, że to nie spojler) piętnastoletni w owym czasie syn, odsiadujący właśnie
od bodajże dwudziestu lat (nie mam książki pod ręką, a więc nie mogę sprawdzić)
zasłużoną karę pozbawienia wolności.
Konstrukcja tej powieści, klasyfikowanej jako thriller psychologiczny, sprowadza się do
przeplatania relacji z bieżących zdarzeń (obecnie około trzydziestoletniej
cudownie ocalonej siedmiolatce kończą się pieniądze pochodzące ze zbiórki publicznej, zorganizowanej na biedne dziecko, co zmusza ją do zmierzenia się z własną
przeszłością), z retrospekcjami, opowiadanymi z różnych perspektyw (zabitej
matki i jej syna, prawomocnie skazanego mordercy). Im dalej w las, tym mroczniej, ścieżki i tropy plączą się i krzyżują, a czytelnika (w każdym razie mnie) coraz bardziej mrozi. Pisarską robotę można w tym przypadku uznać za dobrze wykonaną.
Wniosek
drugi: Gillian Flynn uwielbia nurzać się w atmosferze małych amerykańskich
miasteczek, traktując je w typowo amerykański sposób, tj. pokazując, że pod piękną
fasadą kryje się brud i zgnilizna.
Co
do zasady, mało oryginalne, jakby nie patrzeć. Cóż więcej napisać?
Gillian Flynn źródło zdjęcia |
Wniosek
trzeci: pani Flynn lubi psychologizować.
„Ostre przedmioty” są jednak pod tym względem grubo ciosane – na istnienie związku
pomiędzy toksycznym dzieciństwem z zimną matką a problemami w dorosłym życiu
wpadnie najdalej po pięćdziesięciu stronach chyba każdy. Od tego momentu można
zacząć się już tylko nudzić. W „Mrocznym zakątku” więcej jest natomiast niuansów,
a sposób opowiadania historii (rozgrywającej się w jej wątku retrospektywnym w ciągu
ledwie jednej doby), sprowadzający się do zwracania uwagi na niejednoznaczność
i niejednowymiarowość sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterowie, sprzyja
wywoływaniu czytelniczej refleksji, a nie tylko skupianiu się na dreszczyku
emocji.
Wniosek
czwarty, a raczej dobra rada: wprawdzie wiem,
że nie zabija się kury znoszącej złote jaja (skoro patent się sprawdza i
zapewnia pierwsze miejsca na listach bestsellerów, tudzież zainteresowanie
hollywoodzkich producentów, to po co się męczyć?), to jednak jako życzliwa
czytelniczka sugerowałabym autorce przeprowadzenie rozmowy z kilkoma amerykańskimi farmerami, niech będzie nawet, że z
małych miasteczek. Może nie doradzą jej jak napisać książkę, ale z pewnością wyjaśnią czym grozi niestosowanie płodozmianu.
Gillian Flynn „Ostre
przedmioty”, przełożył Radosław Madejski. G+J Gruner + Jahr Polska, Warszawa
2007.
Gillian Flynn „Mroczny
zakątek”, tłumaczenie Katarzyna Kasterska. G+J Gruner + Jahr Polska, Warszawa
2011.
A ja, choć książki raczej nie, to jak w końcu znajdę czas (buahahaha!), to do serialu siędę :P Jak i do setki innych :D
OdpowiedzUsuńTo będzie z pewnością dokładnie wtedy, gdy ja zabiorę się do czytania tych wszystkich książek, które łypią na mnie z półki!
UsuńMyślę, że zbiegnie się to w czasie z chwilą, w której kupię porządne CD i odsłucham wreszcie, jak pan Bócek przykazali, te wszystkie płyty, które kurzą się na półce :P
UsuńTak, tak, też mam takie płyty. Powiedziałabym nawet, że stanowią one większość mojej kolekcji. Ja będę ich słuchać (w przerwie od czytania książek), rozpakowując kartony z czasów przeprowadzki (mają już 4 lata, a wyglądają jakbym zapakowała je wczoraj:P). To na pewno będzie właśnie wtedy!:D
UsuńMwuahaha! Właśnie wczoraj usłyszałem od Mamy, że pora by już była najwyższa rozpakować na półki książki z tych kartonów, które 4 lata temu zwaliłem pod schodami. I groźbę, że pewnie już zapleśniały. Chyba się dziś zmuszę :P
Usuń:D Trzymam za Ciebie kciuki! Ja pomyślałam jeszcze o tych wszystkich archiwalnych gazetach z bardzo interesującymi artykułami, które czekają na... hm, chyba Godota? Znasz może?:P
UsuńNie zmusiłem się. Jak zwykle coś innego wepchnęło się w kolejkę. Czy znam Godota czy gazetowe archiwa. Pierwszego coś kojarzę, drugimi całe szczęście nie dysponuję na własność :) Na razie pływam w odmętach przedwojennego kabaretu i rewii. Podpieram się też starymi nagraniami ówczesnych piosenek i dochodzę do wniosku, że to zupełnie nie moja estetyka :P
UsuńNo popatrz, ja czwarty tydzień siedzę w domu, a stan realizacji moich planów jest ciągle taki sam. Wprawdzie mam wiele powodów usprawiedliwiających taki stan (w domu zazwyczaj nie siedzi się to tak), ale jednak coś pewnie dałoby się zrobić.
UsuńZ tym kabaretem i rewiami to jakiś projekt badawczy? Pewnie dałoby się coś z tego wyciągnąć - zwłaszcza gdyby w swoje ręce dostał to Masecki do spółki z Młynarskim. Ja lubię instrumenty, które były wtedy wykorzystywane; gdy połączyć to ze współczesnym patrzeniem na muzykę i geniuszem aranżerskim (patrz: Masecki), wychodzą dobre rzeczy. A teksty też nie wszystkie były nędzne. Po nas pewnie zostanie "Gangnam style" i "Ona tańczy dla mnie" i potem potomni będą na nas pluć, nie wiedząc, że byli tacy, co przy tym nie pląsali, o!:D
U mnie sytuacja, która raczej przystaje do "Urobionych" niż "Ostrych przedmiotów", czyli goszczę w domu nad wyraz sporadycznie :P
UsuńŻaden projekt, po prostu najpierw przeczytałem "Urodził go ...", a potem w ręce wpadła mi książka o Jarosym i Hemarze, więc sobie skonfrontowałem nasycone sentymentem wspomnienia z chłodnym spojrzeniem badaczki. Ot i tyle :) Nie przeczę, że na moją niechęć wpływa jakość przedwojennych nagrań, którym daleko do mistrzostwa w remasteringu. Zresztą nasze filmy cierpią na podobną przypadłość :(
Ja tam jako dziecię z upodobaniem chłonęłam klimat filmu "Hallo Szpicbródka!", zachwycając się piórami tancerek. Czepiasz się, doprawdy!:P
Usuń