Gdyby
zbiór opowiadań Krzysztofa Vargi, wydany w ubiegłym roku pod nieco mylącym
tytułem „Egzorcyzmy księdza Wojciecha”, składał się tylko z trzech pierwszych tekstów,
niewykluczone, iż popełniłabym kolejny post (poprzedni tutaj lub tutaj), pełen
skierowanych do autora wyznań miłosnych. Niestety opowiadań jest aż 10.
Tymczasem
gdybym przeczytała, a i to nie do końca, tylko pierwsze z nich, ewentualnie
jeszcze drugie, zwłaszcza gdybym uczyniła to jak uczyniłam kilka dni temu - w
te najrodzinniejsze ze wszystkich świąt, w trakcie których miłość i
szczęśliwość powinny były opromieniać wszystkich wokół, choć jednakowoż jakoś
moim zdaniem ni cholery nie opromieniły, być może byłabym w stanie złożyć Vargohołd,
sławiąc autora przenikliwość i umiejętność patrzenia dalej niż wzrok zwykłego
śmiertelnika sięga, a czyniąc to przy użyciu, rzecz jasna, odpowiednio
skonstruowanych zdań, dłuższych nawet niż lista osób łożących na rzecz jednej z
toruńskich rozgłośni radiowych.
Bo
oto w pierwszym opowiadaniu, pozornie bez sensu zatytułowanym „Święto
zmarłych”, Varga obnaża pustotę tradycyjnych polskich, rodzinnych Wigilii. Już
pierwsze zdanie odziera czytelnika z ewentualnych złudzeń. „Zawsze nienawidziłem Bożego Narodzenia”, pisze
bowiem Varga, zamykając tym samym bezpowrotnie furtkę, za którą kryje się droga
do lektury miłej i przyjemnej, w sam raz na święta.
„Samej Wigilii nie znosiłem – tego rodzinnego
wzdęcia, tego religianctwa w świeckiej jak najbardziej wspólnocie, gdzie
przywiązanie do katolickich wartości objawiało się wyłącznie w jadłospisie,
obowiązkowym opłatku na talerzyku pośrodku stołu oraz – tak, to niebywałe – w
garści siana pod obrusem, choć oczywiście bez dodatkowego nakrycia dla
zbłąkanego wędrowca. Brzydziło mnie nade wszystko postne jedzenie: ohydny karp,
do którego zawsze czułem zrozumiały przecież wstręt, ciężkostrawne pierogi z
kapustą i grzybami, słodko-mdły kompot z suszu, wreszcie zupa grzybowa – to
wszystko było odstręczające. Niepojęte, że najobrzydliwsze jedzenie, jakie
można sobie wyobrazić, podaje się najradośniejszego podobno dnia w roku – nigdy
nic mi nie smakowało w Boże Narodzenie, z wyjątkiem makowca.”
Czytając
opis Wigilii, którą narrator, bezdzietny i stanu wolnego mężczyzna, w wieku
bliżej nieokreślonym, ale pewnie gdzieś po trzydziestce, może bliżej czterdziestki,
a nawet pięćdziesiątki, spędził ze swoimi rodzicami, siostrą i szwagrem w
jednym z wielu mieszkań w bloku z wielkiej płyty na Ursynowie, ma się wrażenie,
że autor był nie tylko w tym jednym mieszkaniu, ale w wielu mieszkaniach i
domach, nie tylko na Ursynowie, nie tylko w Warszawie i nie tylko tamtej
Wigilii, ale i obecnej, jak również z pewnością wielu, które dopiero nadejdą.
Puste rytuały, brak jakiegokolwiek, poza formalnym, zainteresowania drugim
człowiekiem, chwile, które trzeba przetrwać, żeby nie sprawić przykrości
rodzicom, mimo że ci za nic mają dbanie o niesprawianie przykrości własnym
dzieciom, o współmałżonku nie wspominając, chociaż nie, gdzie tam rodzicom, o
matki tu idzie, to matki są na planie pierwszym, ojcowie pełnią co najwyżej
role gamoniowatych, nicnierozumiejących fujar.
kadr z filmu "Cicha noc" źródło zdjęcia |
„Moja matka wróciła z kuchni, niosąc triumfalnie półmisek z wyjątkowo
nieapetycznym karpiem; zdawało mi się, że przez smród smażeniny przebija
obleśny odór błota.
-
Nie macie jeszcze dość – zapytała filuternie, tak jak pytała dwa razy w roku, w
Boże Narodzenie i Wielkanoc.
W
tym pytaniu zawierała się cała jej kokieteria, bowiem odpowiedź miała być z
grubsza taka: O Jezu, już nie mogę, ale się objadłem, przepyszne było to
wszystko, śledzie fenomenalne, pierogi fantastyczne, zupa zaś – mistrzostwo
świata, ale karpia na pewno spróbuję!
Milczałem
wyniośle, całą nadzieję pokładając w ojcu i szwagrze, i jak zwykle się nie
zawiodłem. (…)
-
Pierogi naprawdę fantastyczne – wyszeptał z zapałem ojciec. – Ciasto cienkie, a
farszu dużo, nie to co te gotowe z garmażerii; Krysia robi najlepsze pierogi na
ziemi – zwrócił się do zięcia.
-
A ciebie kto pytał? – Matka podniosła głos, jakby ją obraził.”
Również w opowiadaniu
drugim, „Matka i córka”, poświęconym kolejnej toksycznej relacji rodzinnej, opowiedzianym
z perspektywy tej ostatniej, brak jest jakichkolwiek jasnych punktów.
„Zawsze kiedy miała jechać na Ursynów, do matki na sobotni bądź niedzielny
obiad, robiło się jej niedobrze. Mdliło ją i czuła, że zaraz zwymiotuje.
Zresztą wymiotowała czasami, najczęściej po którymś z telefonów od matki,
nieodmiennie zamiast: „dzień dobry”, „cześć”, „co słychać” bądź „jak się masz”,
zaczynającego się od „no co się nie odzywasz” albo „dlaczego nie dzwonisz”,
względnie „co się z tobą dzieje”, albo „gdzie teraz jesteś”, wszystko bez
pytajników, bez wypowiadania tego słynnego znaku graficznego. Zawsze były to
pytania w formie zdań oznajmujących, podmurowanych mocnym wyrzutem.”
Tak z tego opowiadania,
jak i z poprzedniego, podobnie jak z kolejnych ośmiu wieje chłodem,
beznadzieją, zgnilizną i śmiercią. Pojawia się w niej niekiedy humor, czarny,
rzecz jasna, ale niestety wyłącznie w charakterze widma, które gdzieś mignęło i
zaraz zniknęło, a może nigdy go nie było? I owszem, wiadomo, że Vargowe
poczucie humoru trafia wyłącznie do nielicznych, jednak chciałoby się, aby tym
razem byli oni bardziej jednak liczni. Ba, marzyłoby się, by samemu dołączyć do
tego grona, niestety, tym razem nazbyt elitarnego.
Największym problemem
jest jednak nie to, że opowiadania Vargi nie śmieszą, bo śmieszyć z założenia
chyba nie miały.
Rzecz też nie tylko w
nadmiarze historii, kręcących się wokół tej samej tematyki, zapętlających się
przy tym i ogrywających, z pewnością w sposób autorsko świadomy, pytanie tylko
po co, te same wątki.
Nie idzie też o to, że
obce i całkowicie obojętne są mi seksualne fantazje pięćdziesięcioletnich
mężczyzn, a już zwłaszcza te, które kręcą się wokół ich własnych sióstr.
Mogłabym nawet przymknąć
oko na całkowicie niezrozumiały pisarsko zabieg polegający na wyposażeniu
opowiadania pt. „Wróżbita Błażej” w obszerne fragmenty (lekko licząc – 30%
całego tekstu) złożone wyłącznie z pseudoezoterycznych wywodów tytułowego
bohatera. Gdyby jeszcze chodziło o oszczędności wydawnicze, ale nie, to są
naprawdę zadrukowane tekstem strony, które jednak, pierwszy raz w przypadku
lektury jakiegokolwiek dzieła Vargi, przerzucałam bez czytania, jedna za drugą.
To, co najbardziej mnie
zabolało, to natomiast fakt, iż powołani do życia przez Vargę bohaterowie
kompletnie mnie nie obeszli. Nie obchodzą mnie bowiem zazwyczaj egoistyczni
mieszkańcy wielkich miast, choćby i nawet pochodzący z małych miasteczek,
choćby i z Mąciwodów, kilkakrotnie przez autora przywoływanych, pewnie nie bez
powodu, jednak nijak nie czuję się zobowiązana do zastanowienia się nad tym dlaczego.
Ich opisane przez Vargę przypadki są mi całkowicie obojętne, a każda z
opisanych śmierci robi na mnie wrażenie nie większe niż najnowsze doniesienia Pudelka.
Jakkolwiek to zabrzmi, za stara już jestem na czytanie o problemach ludzi
pustych, choćbym nawet i dostrzegała ich, bynajmniej nieprzypadkowe,
podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń, a może nawet do siebie samej. Nie
obchodzi mnie również czytanie po raz kolejny o banalności zła, w każdym razie nie odkąd przeczytałam książkę Hannah Arendt. Być
może po to właśnie przeczytałam ten zbiór, by to sobie uświadomić, doprawdy, to
może być jakiś trop.
„Nieunikniony koniec zrównuje mieszkańców blokowisk, pracowników
korporacji, bywalców modnych knajp, duchownych i wróżbitów. Nie chronią przed
nim zasobne konta, uciechy cielesne, tarot, ani tym bardziej współczesny pęd do
posiadania. Muszą się z nim zmierzyć biurowe androidy zaprogramowane na
realizację celów, córki wiecznie pokłócone z matkami i zawsze za późno za nimi
tęskniące, statystyczne polskie rodziny przy świątecznych stołach i
niespełnieni kochankowie.”
Tak wiem, to moja wina.
Przestałam czytać zachęcające do lektury notki wydawcy zamieszczone na
okładkach. Ta zacytowana wyżej jest kwintensencją tych opowiadań, smutną
niezwykle, gdy się wie, że Krzysztofa Vargę stać na więcej niż tylko na tanie, dające się zgrabnie ująć w blurba, banalne prawdy.
Każdy umrze, to oczywiste,
szkoda czasu, by o tym pisać. Jak umrze, to rzecz tym bardziej bez znaczenia. Ważne, co się zrobi z własnym życiem i to nad tym
warto byłoby się zastanowić, zwłaszcza teraz, gdy kalendarz wręcz do tego
zmusza, nieuchronnie przypominając o przemijaniu. Dziesięć
opowiadań o ludziach, którzy swoje życie spędzili skupiając się wyłącznie na
sobie, to dla mnie zatem co najmniej o dziewięć za dużo.
Krzysztof Varga
„Egzorcyzmy księdza Wojciecha”. Wielka Litera, Warszawa 2017.