Gdyby
zbiór opowiadań Krzysztofa Vargi, wydany w ubiegłym roku pod nieco mylącym
tytułem „Egzorcyzmy księdza Wojciecha”, składał się tylko z trzech pierwszych tekstów,
niewykluczone, iż popełniłabym kolejny post (poprzedni tutaj lub tutaj), pełen
skierowanych do autora wyznań miłosnych. Niestety opowiadań jest aż 10.
Tymczasem
gdybym przeczytała, a i to nie do końca, tylko pierwsze z nich, ewentualnie
jeszcze drugie, zwłaszcza gdybym uczyniła to jak uczyniłam kilka dni temu - w
te najrodzinniejsze ze wszystkich świąt, w trakcie których miłość i
szczęśliwość powinny były opromieniać wszystkich wokół, choć jednakowoż jakoś
moim zdaniem ni cholery nie opromieniły, być może byłabym w stanie złożyć Vargohołd,
sławiąc autora przenikliwość i umiejętność patrzenia dalej niż wzrok zwykłego
śmiertelnika sięga, a czyniąc to przy użyciu, rzecz jasna, odpowiednio
skonstruowanych zdań, dłuższych nawet niż lista osób łożących na rzecz jednej z
toruńskich rozgłośni radiowych.
Bo
oto w pierwszym opowiadaniu, pozornie bez sensu zatytułowanym „Święto
zmarłych”, Varga obnaża pustotę tradycyjnych polskich, rodzinnych Wigilii. Już
pierwsze zdanie odziera czytelnika z ewentualnych złudzeń. „Zawsze nienawidziłem Bożego Narodzenia”, pisze
bowiem Varga, zamykając tym samym bezpowrotnie furtkę, za którą kryje się droga
do lektury miłej i przyjemnej, w sam raz na święta.
„Samej Wigilii nie znosiłem – tego rodzinnego
wzdęcia, tego religianctwa w świeckiej jak najbardziej wspólnocie, gdzie
przywiązanie do katolickich wartości objawiało się wyłącznie w jadłospisie,
obowiązkowym opłatku na talerzyku pośrodku stołu oraz – tak, to niebywałe – w
garści siana pod obrusem, choć oczywiście bez dodatkowego nakrycia dla
zbłąkanego wędrowca. Brzydziło mnie nade wszystko postne jedzenie: ohydny karp,
do którego zawsze czułem zrozumiały przecież wstręt, ciężkostrawne pierogi z
kapustą i grzybami, słodko-mdły kompot z suszu, wreszcie zupa grzybowa – to
wszystko było odstręczające. Niepojęte, że najobrzydliwsze jedzenie, jakie
można sobie wyobrazić, podaje się najradośniejszego podobno dnia w roku – nigdy
nic mi nie smakowało w Boże Narodzenie, z wyjątkiem makowca.”
Czytając
opis Wigilii, którą narrator, bezdzietny i stanu wolnego mężczyzna, w wieku
bliżej nieokreślonym, ale pewnie gdzieś po trzydziestce, może bliżej czterdziestki,
a nawet pięćdziesiątki, spędził ze swoimi rodzicami, siostrą i szwagrem w
jednym z wielu mieszkań w bloku z wielkiej płyty na Ursynowie, ma się wrażenie,
że autor był nie tylko w tym jednym mieszkaniu, ale w wielu mieszkaniach i
domach, nie tylko na Ursynowie, nie tylko w Warszawie i nie tylko tamtej
Wigilii, ale i obecnej, jak również z pewnością wielu, które dopiero nadejdą.
Puste rytuały, brak jakiegokolwiek, poza formalnym, zainteresowania drugim
człowiekiem, chwile, które trzeba przetrwać, żeby nie sprawić przykrości
rodzicom, mimo że ci za nic mają dbanie o niesprawianie przykrości własnym
dzieciom, o współmałżonku nie wspominając, chociaż nie, gdzie tam rodzicom, o
matki tu idzie, to matki są na planie pierwszym, ojcowie pełnią co najwyżej
role gamoniowatych, nicnierozumiejących fujar.
kadr z filmu "Cicha noc" źródło zdjęcia |
„Moja matka wróciła z kuchni, niosąc triumfalnie półmisek z wyjątkowo
nieapetycznym karpiem; zdawało mi się, że przez smród smażeniny przebija
obleśny odór błota.
-
Nie macie jeszcze dość – zapytała filuternie, tak jak pytała dwa razy w roku, w
Boże Narodzenie i Wielkanoc.
W
tym pytaniu zawierała się cała jej kokieteria, bowiem odpowiedź miała być z
grubsza taka: O Jezu, już nie mogę, ale się objadłem, przepyszne było to
wszystko, śledzie fenomenalne, pierogi fantastyczne, zupa zaś – mistrzostwo
świata, ale karpia na pewno spróbuję!
Milczałem
wyniośle, całą nadzieję pokładając w ojcu i szwagrze, i jak zwykle się nie
zawiodłem. (…)
-
Pierogi naprawdę fantastyczne – wyszeptał z zapałem ojciec. – Ciasto cienkie, a
farszu dużo, nie to co te gotowe z garmażerii; Krysia robi najlepsze pierogi na
ziemi – zwrócił się do zięcia.
-
A ciebie kto pytał? – Matka podniosła głos, jakby ją obraził.”
Również w opowiadaniu
drugim, „Matka i córka”, poświęconym kolejnej toksycznej relacji rodzinnej, opowiedzianym
z perspektywy tej ostatniej, brak jest jakichkolwiek jasnych punktów.
„Zawsze kiedy miała jechać na Ursynów, do matki na sobotni bądź niedzielny
obiad, robiło się jej niedobrze. Mdliło ją i czuła, że zaraz zwymiotuje.
Zresztą wymiotowała czasami, najczęściej po którymś z telefonów od matki,
nieodmiennie zamiast: „dzień dobry”, „cześć”, „co słychać” bądź „jak się masz”,
zaczynającego się od „no co się nie odzywasz” albo „dlaczego nie dzwonisz”,
względnie „co się z tobą dzieje”, albo „gdzie teraz jesteś”, wszystko bez
pytajników, bez wypowiadania tego słynnego znaku graficznego. Zawsze były to
pytania w formie zdań oznajmujących, podmurowanych mocnym wyrzutem.”
Tak z tego opowiadania,
jak i z poprzedniego, podobnie jak z kolejnych ośmiu wieje chłodem,
beznadzieją, zgnilizną i śmiercią. Pojawia się w niej niekiedy humor, czarny,
rzecz jasna, ale niestety wyłącznie w charakterze widma, które gdzieś mignęło i
zaraz zniknęło, a może nigdy go nie było? I owszem, wiadomo, że Vargowe
poczucie humoru trafia wyłącznie do nielicznych, jednak chciałoby się, aby tym
razem byli oni bardziej jednak liczni. Ba, marzyłoby się, by samemu dołączyć do
tego grona, niestety, tym razem nazbyt elitarnego.
Największym problemem
jest jednak nie to, że opowiadania Vargi nie śmieszą, bo śmieszyć z założenia
chyba nie miały.
Rzecz też nie tylko w
nadmiarze historii, kręcących się wokół tej samej tematyki, zapętlających się
przy tym i ogrywających, z pewnością w sposób autorsko świadomy, pytanie tylko
po co, te same wątki.
Nie idzie też o to, że
obce i całkowicie obojętne są mi seksualne fantazje pięćdziesięcioletnich
mężczyzn, a już zwłaszcza te, które kręcą się wokół ich własnych sióstr.
Mogłabym nawet przymknąć
oko na całkowicie niezrozumiały pisarsko zabieg polegający na wyposażeniu
opowiadania pt. „Wróżbita Błażej” w obszerne fragmenty (lekko licząc – 30%
całego tekstu) złożone wyłącznie z pseudoezoterycznych wywodów tytułowego
bohatera. Gdyby jeszcze chodziło o oszczędności wydawnicze, ale nie, to są
naprawdę zadrukowane tekstem strony, które jednak, pierwszy raz w przypadku
lektury jakiegokolwiek dzieła Vargi, przerzucałam bez czytania, jedna za drugą.
To, co najbardziej mnie
zabolało, to natomiast fakt, iż powołani do życia przez Vargę bohaterowie
kompletnie mnie nie obeszli. Nie obchodzą mnie bowiem zazwyczaj egoistyczni
mieszkańcy wielkich miast, choćby i nawet pochodzący z małych miasteczek,
choćby i z Mąciwodów, kilkakrotnie przez autora przywoływanych, pewnie nie bez
powodu, jednak nijak nie czuję się zobowiązana do zastanowienia się nad tym dlaczego.
Ich opisane przez Vargę przypadki są mi całkowicie obojętne, a każda z
opisanych śmierci robi na mnie wrażenie nie większe niż najnowsze doniesienia Pudelka.
Jakkolwiek to zabrzmi, za stara już jestem na czytanie o problemach ludzi
pustych, choćbym nawet i dostrzegała ich, bynajmniej nieprzypadkowe,
podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń, a może nawet do siebie samej. Nie
obchodzi mnie również czytanie po raz kolejny o banalności zła, w każdym razie nie odkąd przeczytałam książkę Hannah Arendt. Być
może po to właśnie przeczytałam ten zbiór, by to sobie uświadomić, doprawdy, to
może być jakiś trop.
„Nieunikniony koniec zrównuje mieszkańców blokowisk, pracowników
korporacji, bywalców modnych knajp, duchownych i wróżbitów. Nie chronią przed
nim zasobne konta, uciechy cielesne, tarot, ani tym bardziej współczesny pęd do
posiadania. Muszą się z nim zmierzyć biurowe androidy zaprogramowane na
realizację celów, córki wiecznie pokłócone z matkami i zawsze za późno za nimi
tęskniące, statystyczne polskie rodziny przy świątecznych stołach i
niespełnieni kochankowie.”
Tak wiem, to moja wina.
Przestałam czytać zachęcające do lektury notki wydawcy zamieszczone na
okładkach. Ta zacytowana wyżej jest kwintensencją tych opowiadań, smutną
niezwykle, gdy się wie, że Krzysztofa Vargę stać na więcej niż tylko na tanie, dające się zgrabnie ująć w blurba, banalne prawdy.
Każdy umrze, to oczywiste,
szkoda czasu, by o tym pisać. Jak umrze, to rzecz tym bardziej bez znaczenia. Ważne, co się zrobi z własnym życiem i to nad tym
warto byłoby się zastanowić, zwłaszcza teraz, gdy kalendarz wręcz do tego
zmusza, nieuchronnie przypominając o przemijaniu. Dziesięć
opowiadań o ludziach, którzy swoje życie spędzili skupiając się wyłącznie na
sobie, to dla mnie zatem co najmniej o dziewięć za dużo.
Krzysztof Varga
„Egzorcyzmy księdza Wojciecha”. Wielka Litera, Warszawa 2017.
Czyżby Koleżanka domagała się od literatury optymizmu, szczególnie w kontekście bożonarodzeniowym??
OdpowiedzUsuńAleż absolutnie nie, optymistyczną świąteczną literaturę zaliczyłam wcześniej, czytając "Boże Narodzenie w Lost River":P Tym razem chciałam, hm, czegoś głębszego niż wynurzenia o tym, że ten świat jest zrypany i wszyscy umrzemy?
UsuńNo ale chyba akurat o zrypaniu i śmierci to jest większość literatury? Chociaż osobiście wolałbym Fannie Flagg niż Vargę, to nie jest dobry koniec roku, więc żadnych rozdrapów, tylko pierniczki, żelki, puchowe kocyki na poprawę nastroju.
UsuńMoże i większość, ale przynajmniej niektóre inaczej patrzą na przejrzałych samolubnych egoistów, czyniąc z nich postaci jakkolwiek choćby interesujące. I tak, mam na myśli również dzieło starego poczciwego wujka Dickensa.
UsuńPrzejrzały samolubny egoista to chyba nie alter ego autora? :D
UsuńZ racji wkurzenia na autora mam ochotę napisać, że tak, ależ na pewno tak. Ale mimo wszystko mam ciągle jeszcze lepsze zdanie na jego temat.
UsuńA jeśli chodzi o uroczą lekturę na koniec roku, to zabrałam się za "Ostatnie słowo". To powinno mieć jakieś ostrzeżenia na okładce! Tu nawet bardzo różowy kocyk nie pomoże!
KV mimo różnych występów wciąż ma moją sympatię, więc wolałbym, żeby to nie było o nim :)
UsuńCzyje Ostatnie słowo? Żuławskiego czy Kureishiego?
Kureishiego, powiadasz? Miło byłoby poznać (nie będę udawać, że znam), ale nie dziś. Nie umiem nauczyć się tego tytułu, znów pomyliłam, może to skutek przerażenia zawartością? "Pierwsze słowo" miało być:(
UsuńZnaczy czytasz Kisiela? No, PS zdecydowanie nie jest puchatym tekstem.
UsuńCzytam, aż mi podchodzi do gardła ten Kisiel. Najgorsze, że na początku wydawał się słodziutki i straciłam czujność. Tyle dobrego, że czytam nie po kolei i przypadkiem przeczytałam co najgorsze. Tak wierzę.
UsuńOwszem, najgorsze. Najgorsze w sensie zwyobracania czytelnika, nie jesteś pierwsza, która tak reaguje :) Wcześniej jest przyjemniej, w każdym razie niekiedy.
UsuńZostały mi dwa i boję się ruszać. Mężowi już powiedziałam, że ma czytać i teraz rozważam wyrwanie co poniektórych kartek, bo lektura całości może się skończyć rozwodem.
OdpowiedzUsuńKtóre dwa? Aż rozwodem? Boisz się gwałtownej reakcji, że obiecane milusie opowiastki okażą się horrorami?
UsuńW zamku tej nocy i Cały świat Dawida.
UsuńMałżonek starannie unika strasznych historii, które choć trochę kojarzą mu się z prawdziwym życiem. Taki pomysł na przetrwanie, niegłupi zresztą.
Czytaj Dawida, straszny, ale mniej niż PS. Zamek Ci zostanie na osłodę. Mężowi może zepnij spinaczami te bardziej makabryczne kawałki. Niech sobie Dożywocie poczyta, o! To może ujdziesz bez szwanku.
UsuńDożywocie już czytał, drugą część też, podobnie jak "Toń". Spinacze to znakomity pomysł, myślę, że zepnę mu najgorsze dwa, resztę da radę.
UsuńJa dziś w ramach odtrutki przeczytałam ostatniego Rogozińskiego na raz, więc zobaczę, może wieczorem wrócę do Kiśla.
To widzę, że masz w domu fana, bo chyba by nie czytał ze wstrętem? :) W takim razie stanowczo spinacze. Co to ostatni Rogoziński?
UsuńFan to zdecydowanie za dużo powiedziane. Żona wetknęła, to przeczytał. "Siłę niższą" bez specjalnego entuzjazmu.
UsuńCo do Rogozińskiego, proszę: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4819867/kto-zabil-kopciuszka
Chociaż głowy za to, że jest faktycznie ostatni, nie dam. Stał w bibliotece na półce z nowościami, więc przyjęłam taką roboczą hipotezę.
Zła żona, że wtyka :P A, ten Rogoziński. W jego przypadku słyszę zachwyty z niewłaściwej strony, więc mnie nie ciągnie. Daj znać, gdyby jednak okazało się to objawieniem w rozrywkowym kryminale.
UsuńOch, doprawdy, gdybyż wszystkie żony tak wtykały jak ja, każdy chciałby mieć żonę!
UsuńCo do Rogozińskiego: przeczytałam, jak odkryłam przed chwilą dzięki LC, wszystkie jego, napisane samodzielnie książki, toteż powinnam być znawczynią twórczości. Jednakowoż nie do końca wiem co Ci napisać. Na zachwyty i objawienia za mało, ale na coś, co daje się przeczytać bez wstrętu w ramach poprawy nastroju po czymś strasznie strasznym, w sam raz. Aczkolwiek ten Kopciuszek chyba jest jedną z jego słabszych książek. Chyba, bo fabuły poprzednich całkowicie wyparowały z mej głowy...
Cóż my, mężowie, zrobilibyśmy bez żon? Jakoś nie tryskasz entuzjazmem w kwestii Rogozińskiego, więc sobie odpuszczę.
UsuńPytanie, jak rozumiem, retoryczne. Dodam tylko, że czasem też chciałabym mieć żonę:P
UsuńNo właśnie nie wiem czy powinieneś odpuszczać. Podobała Ci się, o ile pamiętam, Jadowska (ta od Ustki, tytułu nie pomnę) - moim zdaniem poziom porównywalny. W wolnej chwili zaryzykuj, ale proponuję pierwszy tom serii o Róży Krull (chyba jest lepszy niż ten o Joannie jakiejśtam).
No dopsz, to poczekam aż się Rogoziński pojawi w jakiejś taniej jatce, bo za cenę okładkową nie kupię, a biblioteka nie odkryła tego pana.
UsuńZa okładkową też bym nie kupiła. Zgłoś zapotrzebowanie w bibliotece: lokalne czytelniczki będą Ci wdzięczne!
UsuńBiblioteka na razie bez kasy, a i tak wolałbym, żeby to 40 zł wydano na Pierwsze słowo :)
UsuńMam wrażenie, że biblioteki w Szczecinie i okolicach opływają w kasę - od nowości półki się aż uginają!
UsuńI, niestety, mam wrażenie, że krąg potencjalnych czytelników "Pierwszego słowa" jest znacznie mniej liczny niż krąg potencjalnych czytelników Rogozińskiego. Poza tym po co Ci "Pierwsze słowo" - już masz!:P
Ja, Droga Koleżanko, nie mieszkam w metropolii, tylko na wsi, gdzie oszczędza się każdy grosz na wszystkim :P
UsuńNo toteż napisałam "i okolicach", mając na myśli pobliskie miasto 35 tys. mieszkańców. Do bibliotek wiejskich nie jestem zapisana. Jeszcze?:P
UsuńJeszcze. Może jakieś zmiany administracyjne się pojawią :)
UsuńMyślałam raczej o poszerzaniu kręgów moich bibliotecznych zainteresowań, ale kto wie - być może miłościwie panujący przyjdą mi z pomocą.
UsuńChcesz pożyczać jeszcze więcej? To może lepiej się zapisz do biblioteki uniwersyteckiej, a nie do jakichś ubogich placówek wiejskich :P
Usuń30 grudnia poszłam oddać książki do różnych bibliotek. Oddałam 4. Przyniosłam 8.
UsuńMam Książnicę Pomorską, ale boję się jej użyć. Zginę pod stosem nieprzeczytanych książek.
Zginiesz. Może sobie kask kup?
UsuńMam kask od czasu, gdy sufit w pracy spadł mi na głowę, więc luz, jestem gotowa na wszystko! Najmniej jednak na powrót jutro do pracy...
UsuńTo już nie drżę tak bardzo w obawie o Twoje bezpieczeństwo :)
UsuńNo wiesz?! Dopiero jutro będą na mnie czyhać harpie, potwory i zmory (tych ostatnich najwięcej), przed którymi żaden kask nie uchroni. Radę dałby tylko Dwayne Jackson (tu wstaw mnóstwo serduszek), ale niestety, nie mam go pod ręką:((
UsuńTo może chociaż poręczna siekierka?
UsuńPodana przez Twoją pomocną dłoń?
UsuńRaczej wsunięta dyskretnie pod biureczko...
UsuńNo tak, wszyscy jesteście zazdrośni o Dwayne'a. Na szczęście mam noworoczne postanowienie: będę jak Lara Croft, już od jutra!
UsuńNie wiem, kto to Dwayne, więc teges :)
UsuńŻałuj, żałuj. Też byś natychmiast zrobił noworoczne postanowienie: być jak on!
UsuńW życiu nie zrobiłem noworocznego postanowienia :P
UsuńJa też nie, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Tak mówią na mieście.
UsuńMnie tam nie interesuje, co gadają na mieście.
UsuńTakiej właśnie odpowiedzi się spodziewałam. Rok mija za rokiem, a Ty wciąż przewidywalny aż do bólu, ech!
UsuńJako pan w średnim wieku nie muszę już podążać za cudzymi opiniami :P W kwestii wrestlerów zatrzymałem się na Hulku Hoganie :D
UsuńWłaśnie zobaczyłam, że wczoraj - upojona - przerobiłam Dwayne'a z Johnsona na Jacksona. Wstyd! Ale widzę, żeś dociekliwy i zrozumiałeś o kogo chodzi:D
UsuńMądrej głowie dość dwie słowie, prawdaż.
UsuńA bardzo mądrej to nawet jedno, jeju, jeju.
UsuńJeju, a nawet olaboga!
UsuńNo nie, bo jeju to z nabożnym zachwytem, a olaboga z grozą w głosie. Mam się Ciebie bać?
UsuńJakbyś nie wiedziała, że jestem niegroźny :P
UsuńWiesz, w niektórych mężczyzn to czasem diabeł wstępuje. Zwłaszcza jak się przy nich mówi o Dwaynie J.:D
UsuńParafrazując Monikę Szwaję, jestem nudziarzem :D
UsuńDzięki, może wreszcie normalnie zasnę!
UsuńCzyżbyś nie sypiała z lęku przede mną? No ależ, jak możesz.
UsuńNo niestety, muszę Cię rozczarować. Moja bezsenność ma zupełnie inne źródła. Ale ożywiłam się na myśl o tym, że może zanudzisz mnie tak, że zasnę. I w sumie, nawet się udało:D
UsuńWątpliwy to komplement, może się obrażę?
UsuńDiabeł- źle, nudziarz - źle. Rany i olaboga!:P
UsuńNo właśnie, olaboga!
UsuńPowtarzając po mnie jak papuga, przechylasz szalę na stronę nudziarza. Tak tylko zaznaczam, żeby nie było, że nie ostrzegałam.
UsuńNo trudno, muszę żyć z tą opinią :P
UsuńZmieniam zdanie. Przy tym, nad czym obecnie pracuję, Twoje Kłapouchaste wywody zyskały na atrakcyjności. Czuję się wręcz podekscytowana, móc się do nich choć na chwilę oderwać!:D
UsuńWiesz, już wbiłaś mi nóż w serce i przekręciłaś, więc nic już tego nie złagodzi, nic.
UsuńAle nakleiłam Ci taki śliczny plasterek z osiołkiem, nie zauważyłeś?
UsuńZ osiołkiem... Jak mógłbym nie zauważyć...
UsuńNo, miałam do wyboru jeszcze Prosiaczka...
UsuńPrzynajmniej jest różowy i słodki :P
UsuńNo proszę Cię! Ty to napisałeś naprawdę???
UsuńMasz to jakby na piśmie :P
UsuńNie czuję się kompetentna, by wypowiadać się na temat Twej różowości i słodkości, wybacz. Ale mam jeszcze plasterki z Barbie.
UsuńJeśli Barbie, to tylko w wersji z Opowieści wigilijnej.
UsuńEeeee...? Czy mi się wydaje, czy za czasów Dickensa Barbie była jeszcze niewynaleziona?
UsuńOch doprawdy. Miarą wielkości Dickensa jest to, że można go dopasować i do Barbie, i do Kaczora Donalda, i do My Little Pony (tak, jest kucykowa wersja Scroodge'a).
UsuńJestem przytłoczona i mam ranę w mym czytelniczym sercu. Znalazłam ostatni plasterek z Tygryskiem, przykleję sobie czym prędzej.
UsuńA mnie to się proponowało Kłapouszka albo Prosiaczka?
UsuńOdmówiłeś bycia diabłem, a to prawie to samo co tygrys, doprawdy, nie rozumiem pretensji.
UsuńPrawie robi wielką różnicę!
UsuńŚwięta ... :(
OdpowiedzUsuńTo komentarz nostalgiczny, wyrażający tęsknotę za tym, co minęło, czy raczej zmierzający do wyrażenia zdegustowania faktem istnienia świąt?
UsuńDługo by wymieniać dlaczego co roku myślę, że święta będą inne, a one za każdym razem są takie same. I nie jest to komplement, bo mam na myśli powtarzające się wkurzacze, które pragnę, a nie mogę ograniczyć :( Jednym z nich jest coroczna próba przekonania Kitka, że nie musi udowadniać swojego perfekcjonizmu w prowadzeniu świątecznego domu. Znów nieudana. I skutkująca obopólnym zmęczeniem (bo przecież nie będę leżał bykiem) i stresówą :( A ja choć raz pooglądałbym seriale, pograł w plansze i poczytał książki w lekko zaniedbanej domowej scenografii i przy talerzu spaghetti, które da się zrobić w 20 minut :P
UsuńNo tak. Od dawna wiadomo, że w świętach najfajniejsze jest oczekiwanie na nie i wyobrażanie sobie, jakie to tym razem będą wspaniałe. Dlatego nie ustawaj w nadziei: może za rok?
UsuńPS. W pełni rozumiem. Masz rok na pracę u podstaw. Lata indoktrynacji dają się we znaki - ja sama ciągle walczę, ale z roku na rok idzie mi coraz lepiej. Kitek też da radę!
Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń