Dzisiaj
kościół rzymskokatolicki obchodził Światowy Dzień Ubogich, ustanowiony ledwie w
tym roku przez papieża Franciszka. Dzień, który wedle słów papieża ma pomóc
wspólnotom i każdemu ochrzczonemu w refleksji nad tym, że ubóstwo znajduje się
w samym centrum Ewangelii oraz nad faktem, że dopóki Łazarz leży u drzwi
naszego domu, nie może być sprawiedliwości ani też pokoju społecznego.
W mojej parafii dzień ten przemknął bez echa. Znalazło się bowiem szereg tematów ważniejszych niż skupianie się na tych, którzy i tak nie wesprą finansowo budowy nowej świątyni ku czci Pana.
Aby
pochylać się nad ubogimi, nie trzeba być ochrzczonym. Przeciwnie, wydaje się,
że w naszym kraju chrzest może stanowić przeszkodę, gdyż często powoduje skutki uboczne w postaci usztywnienia kręgosłupa w
stopniu uniemożliwiającym jakiekolwiek pochylanie się.
Nierzadko zdarza się, że ochrzczeni uważają się za lepszych i wywyższonych (to nasza religia jest jedyną słuszną,
tylko my wiemy jak należy postępować); sądzą, że nie muszą dzielić się z innymi
a zamiast tego mogą dzielić innych. Na lepszych i gorszych. Do tych pierwszych
zaliczają siebie, rzecz jasna, zaś do drugich tych, którym z jakichś względów
się nie udało i trafili na margines życia. Mogą to być bezdomni, alkoholicy,
narkomani, ale też niepełnosprawni, chorzy psychicznie czy osoby, które
straciły dach nad głową i teraz próbują zbudować swoje życie w innym miejscu.
Słowo „uchodźca” stygmatyzuje, „bezdomny” – wyklucza. A tymczasem, według
zamysłu papieża Franciszka, dzisiejszy dzień „powinien zwrócić uwagę wierzących, aby przeciwstawili się kulturze
odrzucenia i marnotrawstwa, a uczynili kulturę spotkania swoim stylem życia. (…)
Bóg stworzył niebo i ziemię dla wszystkich, niestety ludzie wznieśli granice,
mury i ogrodzenia, zdradzając pierwotny zamysł i dar przeznaczony dla ludzkości,
z której nikt nie miał być wykluczony”.
Można
by w tym miejscu załamać ręce i popomstować trochę na „onych”, którzy mieniąc
się jedynie mądrymi głosicielami boskich prawd, w rzeczywistości w ogóle się do
nich nie stosują.
Można, tylko po co. Czy to zmieni coś na lepsze? Raczej
nie, a jeśli nie, czyż nie lepiej zabrać się po prostu do roboty?
To trudne,
owszem. Trzeba wyjść z ciepłego domu, rozejrzeć się wokół, przełamać lęk a
niekiedy obrzydzenie. Posłuchać drugiego człowieka, a nie tylko wsłuchać się w
swój, niezwykle z siebie zadowolony, wewnętrzny głos.
W
dzisiejszym świecie często bycie dobrym jest nieoczywiste. Wydaje nam się, że
jeśli wrzucimy pieniążek do puszki z takim czy innym logo, możemy odejść w
poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Przyznajemy sobie prawo do oceniania
innych, nie czując jednocześnie potrzeby ich wysłuchiwania. Uważamy, że jeśli
mamy już komuś pomóc (oczywiście tylko temu, którego uznamy za godnego naszej
pomocy), to wyłącznie na naszych warunkach.
Tylko nieliczni od razu wiedzą, że
to droga donikąd. Inni, do których ja także się zaliczam, żeby to zrozumieć,
muszą wykonać naprawdę olbrzymią pracę.
Aby nie wyważać otwartych
drzwi, dobrze jest czasem w takiej sytuacji posłuchać innych, którzy przed nami
taką drogę przeszli.
siostra Małgorzata Chmielewska źródło zdjęcia |
Jedną
z takich osób jest niewątpliwie siostra Małgorzata Chmielewska, przełożona
wspólnoty „Chleb życia”, prowadzącej domy dla bezdomnych, chorych, samotnych
matek oraz noclegownie dla kobiet i mężczyzn. Żyjąca razem ze swoimi
podopiecznymi, nie obok nich. Osoba nietuzinkowa i odważna.
„Dobro
jako choroba zakaźna” to książkowa wersja prowadzonego przez siostrę Małgorzatę
bloga (można go poczytać tutaj). Z okładki dowiedziałam się, że już druga.
Poprzednia – „Cerowanie świata” – obejmowała zapiski z lat 2009-2011; ta zajmuje
się kolejnym okresem, przypadającym na lata 2012-2014.
Siostra
Chmielewska pisze o codzienności. Swojej, swoich ubogich podopiecznych, z którymi
mieszka w Zochcinie, swoich przyjaciół i współpracowników. Dzieli się tym co
osobiste, ale nawiązuje także do wydarzeń publicznych. Pisze prostym, niekiedy
dosadnym językiem. Nie owija w bawełnę. Dobro jest dobrem, zło złem.
Pisząc o codzienności najbiedniejszych, o ich problemach, siostra Małgorzata stawia wyzwanie
lenistwu zadowolonego z siebie czytelnika. Mieszkając w większym mieście, nie
mając większych problemów z utrzymaniem rodziny, radząc sobie (raz lepiej, raz
gorzej) z wyzwaniami jakie stawia codzienność, łatwo popaść w przekonanie, że
wszyscy tak mają, a jeśli nie mają, to dlatego, że zbyt mało się starają.
Tymczasem
to zupełnie nie tak.
11
września 2013, cztery lata temu, siostra Chmielewska zanotowała:
„Wysyp kontroli, jak zwykle jesienią.
Wszystkie służby powróciły z wakacji i służą uprzejmie kontrolą. Rytuał
coroczny. Warszawscy urzędnicy wymyślili nowe badania, oczywiście przy pomocy
firmy zewnętrznej (…); wszystko po to, żeby stworzyć system. System mający
skomputeryzować miłosierdzie i zapobiec ekscesom w rodzaju zjedzenia dwóch
obiadów przez bezdomnego w jadłodajni. To będzie ekstra! Już nie będziemy
musieli patrzeć w oczy ubogiemu.
Będziemy patrzeć na ekran
monitora. Jaka ulga! Pozostaje jeszcze podzielić społeczeństwo na kategorie i
każdego zaczipować. Przejście z jednej kategorii do drugiej nie będzie możliwe,
bo system się zawiesi. Zamiast rozmowy z uczniem – klik w komputer i wyskakuje
informacja o dzieciaku oraz instrukcja dla nauczyciela, wyliczona według
odpowiedniego algorytmu. Zamiast rozmowy z człowiekiem bezdomnym, wpisujemy
jego dane i system wyrzuca nam rokowania na powrót do społeczeństwa, instrukcję
postępowania lub – jeśli algorytm pokaże szanse zerowe – skrzekliwym głosem
wyda nakaz: zostawić na mrozie, brak szans na poprawę.
Czy mam zbyt bujną
wyobraźnię? Oby. Ale nasza potrzeba bezpieczeństwa i skatalogowania życia oraz
prostych recept na cierpienie i trud powoli popychają nas w tym kierunku.
Niezauważalnie. No i oczywiście wszystko musi mieć swoją cenę. Nazywa się to
standaryzacją usług. Kiedyś nazywało się to wychowaniem, pomocą bliźniemu,
leczeniem. Teraz mamy usługi. Czy zmiana nazwy nie wskazuje na zmianę
mentalności? Przychodzi klient i otrzymuje usługę. W pomocy społecznej tak
właśnie nazywa się ludzi, których się wspiera. Klientami. Łatwiej przecież
wyrzucić klienta niż bliźniego za drzwi. A co jeśli ktoś wciśnie przy naszym
nazwisku „delete”? Oby to nie był Święty Piotr.”
Cztery
lata to kawał czasu. Można było wyciągnąć wnioski. Zostały wyciągnięte
niewątpliwie; mam wrażenie, że system staje się coraz doskonalszy, zaś
człowiek, pardon, klient, który korzysta z jego usług, coraz mniej ważny.
20
września 2014. Słowa pisane trzy lata temu, dziś brzmią niemal proroczo.
„Rozmowa z młodą dziewczyną, wykształconą,
inteligentną. Na temat możliwości obejścia wysokich składek ubezpieczeniowych.
Poprzez KRUS. To znaczy przez zakup działki i płacenia w KRUS-ie zamiast w
ZUS-ie. Nie chodziło o techniczne możliwości. Raczej o zasady. Moralne zasady.
Są dwie szkoły: mam swoje zasady moralne, swój kodeks przyzwoitości, w których
ramach stosuję prawo, a druga: to, co jest dozwolone prawem, jest moralne,
przyzwoite. Druga opcja jest niestety groźna. W końcu każdy totalitaryzm na tym
właśnie się opiera: prawo stanowione przez ludzi jest wyznacznikiem tego, co
dobre i co złe. Wystarczy się podporządkować i problemy etyczne z główki.
Główkę się jednak szybko
traci. Duszę można też, przy okazji. Można jeszcze szukać w tym prawie dziur i
lawirować. I znowu: dla korzyści własnych lub dobra wspólnego, jeśli prawo jest
głupie i szkodliwe. Tylko jaki drogowskaz ma nam podpowiedzieć, kiedy w dziurę
wpadać należy, a kiedy się nie godzi? Niestety nasze życie zaczyna być coraz
bardziej omotane prawem. W imię wolności oczywiście. Przepisy zastępują ludzkie
relacje i zdrowy rozsądek. Ich twórcy kierują się różnymi względami, nie zawsze
czystym dobrem tych, którzy będą się musieli im podporządkować. Często
interesem silniejszych albo po prostu dają upust radosnej twórczości.
(…) Bycie porządnym
człowiekiem to ciężka praca. I czasem boli. Bycie wiernym zasadom kosztuje.”
Nieco
wcześniej, bo 30 maja 2014 siostra Chmielewska zauważa:
„Marzymy o wielkich dziełach. Wspaniałych
budowlach, a utykamy nosem w drobiazgach i zostawiamy brudne naczynia komuś do
zmywania. Marzymy o pokoju, a kłócimy się o szczegóły. Marzymy o pięknie, a
rzucamy papier na ulicę. Marzymy o miłości, a skąpimy jej najbliższym. Marzymy
o wolności, a pozwalamy się wodzić za nos głupocie. Marzymy o sprawiedliwości,
a słabemu rzucamy resztki ze stołu. Marzymy o przebaczeniu i miłosierdziu, ale
tylko dla swoich. Marzymy o bohaterstwie, a odwracamy się od cierpiącego
wzywającego milczeniem ratunku. Szukamy wielkich duchowych przeżyć i świateł,
zostawiając w samotności Boga – Człowieka w skromnym kawałku chleba.”
Takie
proste. Takie banalne. Być może dlatego takie niepopularne.
I
wreszcie wpis z 8 czerwca 2013 roku, zatytułowany „Co mamy i komu to
zawdzięczamy”. Idealne myśli przewodnie na dzisiejszy dzień.
„Wczoraj miałam chwilę ciszy w samochodzie i
przyszło mi do głowy, ile zawdzięczam innym. Tu i teraz. To, co uważam za
przeszkodę, za ciężar, za tak zwaną karę boską lub ograniczenie – w
rzeczywistości jest źródłem. Słabość moja i innych, ustawiczne braki: czasu,
kasy, siły, ciszy, spokoju (nie zawsze świętego). I zamiast stale tęsknić za
tym, żeby było wreszcie dobrze, wystarczy stwierdzić, że dobrze już jest, ale
może być lepiej.
Gdybym nie siedziała na
końcu świata z kilkunastoma ludźmi, których życie jest na końcu listy ułożonej
przez ten świat, gdybym nie miała za kumpla Artura, całkowicie zależnego od
innych, którego obecność nie pozwala na robienie tego, co by się niby chciało,
bo trzeba się dostosować do jego rytmu i potrzeb…, to nie pisałabym pewnie tego
bloga, nie widziałabym tego, co widzę, i zapewne byłabym o wiele gorsza i
głupsza. I nieszczęśliwa.
Trzeba umieć zakwitnąć
tam, gdzie nas posadzą, powiedziała mi kiedyś stara zakonnica.”
Trzeba
umieć. A wszystkiego można się nauczyć, o ile się chce.
S.
Małgorzata Chmielewska „Dobro jako choroba zakaźna”. Wydawnictwo „W drodze”,
Poznań 2016.
Dla
tych, którzy chcą się nauczyć, podpowiedź gdzie odbywają się ćwiczenia
praktyczne.
Ci
ze Szczecina mogą spróbować wziąć udział w Pierwszym Szczecińskim Tygodniu
Ubogich. Szczegóły tutaj.
Ze
swojej strony mogę dodać, że wiadomym jest mi z urzędu (my prawnicy lubimy to
sformułowanie), że Stowarzyszenie Feniks, które prowadzi schronisko przy ulicy
Zamkniętej 5 w Szczecinie, robi naprawdę dobrą robotę, wspierając tych, od
których odwracają się wszyscy inni.
Ci
ze świata, mogą wziąć udział w Robótce. To już ósma edycja – wiwat Kaczka i
Bebe! To wiele nie kosztuje, tyle co znaczek na list. Ale to samo dobro,
uwierzcie!
Pamiętam, że kiedyś czytałam o akcji Robótka i jak to bywa w ferworze zajęć wypadła mi myśl z głowy. Dobrze, że przypominasz i to na tyle wcześnie, że można zdążyć przed świętami. Siostrę Małgorzatę Chmielewską darzę dużym szacunkiem, od kiedy przeczytałam z nią dawno temu wywiad. Takie osoby przywracają szacunek do instytucji, która zwłaszcza ostatnimi czasy mocno ten szacunek nadszarpnęła.
OdpowiedzUsuńA co do samozadowolenia, to często właśnie w niedzielę obserwując osoby wyznające jedynie słuszną religię odnoszę wrażenie, iż nie widzę ludzi którzy mają poczucie dobrze spędzonego czasu, a ludzi, których rozpiera poczucie wyższości nad wszystkimi innymi, którzy nie spełnili obowiązku uczestnictwa. Może to wrażenie jest mylne, błędne, ale skoro nie tylko ja je dostrzegam, to chyba jest coś na rzeczy. Oczywiście nie powinno się generalizować, ale...
Mi o Robótce przypomniał Starszy - przyszedł i zapytał czy w tym roku wysyłamy coś do Niegowa:) Uwierz, to wciąga:))
UsuńNie jestem pewna czy można tu mówić o szacunku do instytucji - jeśli chodzi o instytucję właśnie, mam wrażenie, że nie da się nic zrobić, w każdym razie nie w tym kraju. Kościół to jednak nie instytucja (choć tej ostatniej tak się wydaje), a ludzie. W związku z tym mnie siostra Małgorzata i to co robi przekonuje, że warto nie dać się wykopać z Kościoła i dać się przekonać, że ma on być taki jak chce tego instytucja. Co to, to nie!
A jeśli chodzi o drugi akapit, to niestety jest on prawdziwy w odniesieniu do osób, które uważają, że wystarczy uczestniczyć, klękać gdy dzwonią, głośno odmawiać paciorek, gdyż to jest całe sedno tej wiary. A że takowych nie brakuje, jest jak jest.
Ostatnio same poważne tematy u Ciebie. O moim pochylaniu się nad ubogimi niech świadczy fakt, że Zochcin to ode mnie jakieś kilkanaście kilometrów jazdy rowerem, a o dziele siostry Małgorzaty wiem tyle co nic. I tak :(
OdpowiedzUsuńBo tak się składa, że moje życie jest ostatnio śmiertelnie poważne.
UsuńKażdy pochyla się inaczej; bliskość Zochcina może okazać się pomocna (łatwiej ćwiczyć), ale doprawdy poletek do obrabiania jest wiele. Jedne bardziej spektakularne, inne mniej. Najtrudniej chyba w ogóle zacząć. Na początek możesz objeżdżać ich dookoła:P
Na początek, to sobie wrzuciłem na półkę w Legimi książkę siostry :)
UsuńTo brzmi jak wstęp do początku:P
UsuńW tym kotle, w którym ostatnio się kręcę, to raczej może się rozejść po kościach. Jak i wszystkie inne plany, poczynając od biegania :(
UsuńPoważne tematy, ale przed nimi nie uciekniemy :)
OdpowiedzUsuńNiektórzy próbują. Nawet całkiem się im udaje. Ale każda szklana bańka kiedyś trachnie.
UsuńJa tę książkę jeszcze mam przed sobą. Jak przeczytam to pewnie co nieco skrobnę na ten temat. A co do bycia ochrzczonym, to jestem ale mam to gdzieś tak na prawdę bo do kościoła nie uczęszczam jak nie muszę.
OdpowiedzUsuńCudownie, ale ja zupełnie nie o tym.
UsuńZadbajcie o jak najlepszą edukacje dla waszych dzieci, sprawdzone przedszkole to super sprawa. Może tu placówki od http://norlandiaprzedszkola.pl was zainteresują.
OdpowiedzUsuń