Nie
czytałam żadnej rozmowy z Marcinem Wójcikiem, nie uczestniczyłam w żadnym jego spotkaniu
autorskim, nie obejrzałam w internecie żadnego zapisu spotkania z jego udziałem.
Nie mam więc pojęcia po co napisał tę książkę.
Wiedza
ta nie byłaby mi do niczego potrzebna, gdybym po lekturze miała choćby cień
przypuszczenia czemu to wszystko miało służyć.
Po
co autor spotykał się z ludźmi (ksiądz też człowiek), wydobywając z nich
intymne zwierzenia. Po co poświęcił tyle czasu na spisanie ich wyznań, nadanie
im zgrabnej formy. Po co wydawca zainwestował w tę książkę swoje środki (ok,
wydawcą jest Agora, więc pewnie parę spiskowych teorii uda się dorobić). Po co
wreszcie ktoś owe dzieło kupił (na szczęście nie byłam to ja, tym razem skorzystałam
z dobrodziejstwa jakim jest darmowy dostęp do publicznej biblioteki).
Bo
po co ja to przeczytałam, wiem. Z grzesznej ciekawości mianowicie.
Przeczytałam,
krzywiąc się niemiłosiernie, im dalej w lekturze, tym bardziej, po czym
zaczęłam się zastanawiać o czym to właściwie. I po co mi to było.
Marcin Wójcik źródło zdjęcia |
Wójcik
był klerykiem, tego się dowiedziałam. Oznacza to, że temat zna niejako od
podszewki. Być może dzięki temu miał większe możliwości dotarcia do rozmówców.
Być może dzięki temu wiedział, gdzie w ogóle ich szukać. Ale dzięki temu wcale
nie udało mu się napisać czegoś przekonywującego i spójnego.
„Celibat”
to zbiór luźno ze sobą powiązanych opowieści, z księżmi w rolach głównych.
Podtytuł – „opowieści o miłości i pożądaniu” – powinien w zasadzie już na wstępie pozbawić
czytającego jakichkolwiek wątpliwości.
Nie należy spodziewać się
teologicznych dysput na temat tego czym jest celibat i czemu służy. Dowiemy się
natomiast, że po sześciu latach studiów również sami klerycy nie mają na ten temat pogłębionej wiedzy –
w tekście „Intymny dziennik kleryka” jeden z nich zastanawia się dlaczego nikt
nie rozmawia z nimi o seksualności. Z kolei inny odnotowuje, że na szóstym roku znajduje się czas na zajęcia praktyczne z całkiem innej dziedziny („uczymy
się jak odprawiać mszę, na jaką wysokość rozkładać ręce i co zrobić, jeśli przy
ołtarzu dopadną nas problemy żołądkowe”).
Lektura
„Celibatu” pozostawia czytelnika z wrażeniem, że istota życia księży skupia
się niemal wyłącznie wokół sfery wokołoseksualnej. Jeśli nie hetero, to homo, nieważne
jaki, ważne, że seks. I choć nie przypuszczam, aby autor którąkolwiek z
opowiedzianych historii zmyślił (przeciwnie, zakładam, że wszystkie są –
niestety – prawdziwe, a jeśli ktoś podkoloryzował, to raczej rozmówcy Wójcika
niż sam Wójcik), to jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystkie one nie
składają się na żadną całość. Bo tak jak moje życie nie składa się wyłącznie z
seksu, tak i życie duchownych nie tylko wokół niego się kręci.
Czy
zamiarem autora było zdemaskowanie kościelnej hipokryzji? Pokazanie biskupów, zezwalających
księżom na prowadzenie podwójnego życia, a zarazem odmawiających ofiarom
seksualnych nadużyć jakiejkolwiek pomocy? Opowiedzenie o cynicznych księżach,
rozbijających rodziny i szastających pieniędzmi? Spowodowanie, że ludziom
otworzą się oczy?
Jeśli
tak, nie wróżę sukcesu. Bo nie jest nim raczej przekonanie już przekonanych.
Inni po książkę albo w ogóle nie sięgną (w końcu dobrze wiedzą czego należy się
spodziewać po czymś firmowanym logo Agory), albo przeczytają i pozostaną z
absmakiem, jak ja. Bo w 2017 roku nie odkrywa już ona Ameryki, nie oszukujmy
się. O tym, że moralna kondycja katolickiego duchowieństwa nie jest najlepsza,
wiadomo od pewnego czasu. Mnożą się doniesienia o nadużyciach czy wręcz
przestępstwach, w tym także na tle seksualnym. Sposób rozwiązywania tych
problemów jest niewątpliwie, oględnie mówiąc, niewystarczający. Jest tu więc
spore pole do popisu, także dla reportera. Można by też pogłębić, zarysowany w
jednym czy dwóch tekstach, temat niedojrzałości większości kandydatów na księży
i tego w jaki sposób seminaryjna formacja tylko tę niedojrzałość umacnia. Ciekawe
byłoby też skupienie się na tym, kim są partnerki (lub partnerzy) księży.
Wszystkie te tematy Wójcik zarysowuje, jednak boi się postawić kolejnego kroku,
w każdym razie ja odniosłam takie wrażenie. Ani na chwilę nie wyłania się zza pleców
swoich bohaterów, nie opatruje ich opowieści jakimkolwiek komentarzem. To jego
wybór, do którego jako autor ma pełne prawo. Być może jednak dlatego jego książka ostatecznie nie wypada
przekonywująco, jest letnia, takie ni to, ni sio.
Być
może jest to książka dla księży, byłych księży i przyszłych księży, nie wiem.
Być może tylko oni potrzebują nazwania tego, o czym większość wie, choć nie mówi o tym głośno. Może im potrzebne jest przeczytanie kilku szokujących historii, okraszonych paroma „mądrościami” (jak w najnudniejszym – celowo? – rozdziale „Uwiąd
rdzenia”, zawierającym swego rodzaju rys historyczny dotyczący celibatu lub w tekście
„Większa miłość” złożonym niemal wyłącznie z wypowiedzi seksuologów), wgląd w to, jak odchodzenie od przestrzegania celibatu się zaczyna i jak może się skończyć. Każdy z nich znajdzie coś dla
siebie – są tu historie o księżach, którzy odeszli z kapłaństwa, bo się
zakochali i potem dobrze/źle* (*niepotrzebne skreślić) skończyli, jak również o
takich, którzy nie odeszli i nie odejdą, ale nie dlatego, że wierzą w celibat,
tylko dlatego, że takie odejście nie jest im do niczego potrzebne. Pokazana
jest perspektywa zakochanej kobiety, ale także ofiary księżowskiego
molestowania. Ba! Jest nawet, choć jakiś taki cichy, głos księdza wierzącego w
celibat i starającego się go dochować. I wreszcie na koniec, waląca po łbie
niedomyślnego czytelnika, puenta w postaci opowieści o tym, że zniesienie
celibatu wcale nie oznacza końca problemów, a raczej tylko otwarcie worka z
nowymi.
Tak,
autor naprawdę się postarał. Tylko nadal nie wiem po co. Skończyłam czytać,
przepłukałam usta, bo owszem, momentami zbierała się w nich gorycz, i jestem,
znów nówka sztuka. Dajcie mi następną książkę, chętnie przeczytam.
A
tymczasem, dziesięć lat temu w tym samym kraju ukazał się zbiór reportaży
Wojciecha Tochmana „Wściekły pies” (pisałam o nim tutaj, choć skupiałam się wówczas na całkiem czym innym). Okładka jednej i drugiej książki jakby podobna,
niestety nie zawsze inspiracje formą idą w parze z inspiracją jakością.
źródło zdjęcia |
Tak
bowiem jak okładka „Wściekłego psa” jest autorskim pomysłem grafika, Jakuba de
Barbaro, podczas gdy okładka „Celibatu” bazuje na zdjęciu wziętym z banku
gotowych zdjęć, tak tekst Tochmana - tytułowy
„Wściekły pies”, jeden z kilku tylko reportaży w zbiorze - jest czymś więcej niż
tylko zgrabną historią, dobrze pasującą do banku opowieści. Niewygłoszona
nigdy, zajmująca niewiele ponad dwadzieścia stron druku, homilia
homoseksualnego księdza zakażonego wirusem HIV robi większe wrażenie i skłania ku
głębszej refleksji niż blisko trzysta stronic tekstów Wójcika. U Tochmana jest
życie, z jego niejednoznacznością, są wybory, dramaty, jest cierpienie. U
Wójcika niby też, a jednak jakieś mniej przekonywujące. Jak gdyby autor
wiedział, co chce napisać, ale jednak cofnął się wpół słowa.
Można,
jasne. To bardzo wygodne i bezpieczne.
Ja
jednak sięgnę po kolejną książkę Marcina Wójcika, poświęconą tematom
okołokościelnym, dopiero wówczas, gdy będę pewna, że autor wyszedł już z
własnej strefy bezpieczeństwa.
Marcin
Wójcik „Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu”. Wydawnictwo Agora, Warszawa
2017.
dla mnie był to pretekst by zajrzeć w sfery tabu, ale masz rację dużo goryczy
OdpowiedzUsuńTabu jak tabu, naprawdę nie znasz żadnego księdza prowadzącego podwójne życie? To bardziej hipokryzja niż tabu, moim zdaniem. Albo hipokryzja udająca, że jest tabu.
UsuńI owszem, gorzkie to. O ile jednak poszczególne teksty broniły się jako pojedyncze - gorzkie - reportaże drukowane w Dużym Formacie, o tyle jako całość potrzebowały czegoś jeszcze. Czego zabrakło.
Odkąd ze 20 lat temu przeczytałem uroczą książkę Byłem księdzem niejakiego Jonasza nic mnie już nie rusza. Wtedy to było łamanie tabu, zmowy milczenia i czego tam jeszcze. Kwestie celibatu mam przerobione też na gruncie lokalnym, bo nic tak nie aktywizuje wiernych, jak księżowska kochanka. Kolejny zbiór historii nie wydaje się ciekawy.
OdpowiedzUsuńKochanka albo porsche :P
UsuńU nas parafia uboga, porsche nie wchodzi w grę :P
UsuńKochanka lub kochanek, stwierdziłby uważny czytelnik książki Wójcika...
UsuńA "Byłem księdzem" to był swego czasu hit, pamiętam jak dziś. Niestety(?) nie czytałam, byłam wówczas młoda i pełna wzniosłych ideałów:P
A ja byłem żądny tanich sensacji i jak widać, po latach mi się przydało, jedna książka mniej do czytania :)
UsuńSprytnyś i przebiegły. A do tego wiedziałeś co będzie w tej książce na dwadzieścia lat przed jej premierą, ho, ho!
UsuńA może to autor recenzowanej czytał Jonasza i teraz wykorzystał?
UsuńMyślę, że nie. Gdyby czytał, pewnie nie chciałby zostać księdzem. Bo gdyby czytał i chciał, to pewnie by nim został i teraz miał się znakomicie (nie ma to jak dywagować na temat treści książki, której się nie czytało i jej wpływu na innych:P).
UsuńNajfajniej się dyskutuje o książkach, których się nie zna. I o ludziach, których się nie zna :D
UsuńOj tam od razu się nie zna. Są tacy, którzy znają się na wszystkich i wszystko wiedzą, o! (w rodzinie miałam ksywę "Wszechwiedząca Wiedźma Ple-Ple":P)
UsuńWiedźma Ple-Ple? Och, ach, co za okrutnicy, co za krzywdząca szydera :D
UsuńI tam, wybaczyłam im już dawno. A poza tym to faktycznie nader trafne było:P
UsuńOdsłaniasz jakieś mroczne czeluście swojego charakteru :P
UsuńDopasowuję się do treści właśnie przeczytanej książki, niczym kameleon.
UsuńMoże poczytaj coś bardziej kolorowego, te czernie mogą Ci zaszkodzić.
UsuńNiestety, na półce same czernie. Baaaardzo głębokie. Ale kto tonącemu zabroni?
UsuńJa bynajmniej.
UsuńTeż czytałam tę książkę i też uważam, że jest kompletnie pozbawiona treści. Chyba że ktoś lubi czytać o seksualnych upodobaniach bliźnich. Tania sensacja żadnej głębi, szkoda czasu.
OdpowiedzUsuńNiestety. A w sumie może i nie niestety? Są poważniejsze powody do zmartwień niż to, że ktoś napisał kiepską książkę.
Usuń