Teoretycznie
wszystko jest fajnie.
Mamy
Konwencję Praw Dziecka, Rzecznika Praw Dziecka, a cytatami z wypowiedzi Janusza
Korczaka wytapetowana jest co druga polska szkoła.
W
preambule Konwencji (do przeczytania np. tutaj) stoi czarno na białym, że „dziecko powinno być w pełni przygotowane do życia w społeczeństwie jako
indywidualnie ukształtowana jednostka, wychowana w duchu ideałów zawartych w
Karcie Narodów Zjednoczonych, a w szczególności w duchu pokoju, godności,
tolerancji, wolności, równości i solidarności”.
Super,
nie?
W
art. 72 Konstytucji RP mowa jest o tym, iż „w
toku ustalania praw dziecka organy władzy publicznej oraz osoby odpowiedzialne
za dziecko są obowiązane do wysłuchania i w miarę możliwości uwzględnienia
zdania dziecka." "Rzeczpospolita Polska zapewnia" zaś, rzecz jasna, "ochronę praw dziecka".
Niestety,
wszystko to się jakoś słabo przyjmuje. Konstytucja – wiadomo,
postkomunistyczna, można zrozumieć. Z kolei Konwencja to akt prawa
międzynarodowego, a każdy Polak co sił w płucach przecież od maleńkości śpiewa,
że nie będzie żaden obcy pluł nam w twarz i dzieci nam bisurmanił.
Dzieci
mają prawa, ok, nie będziemy tego negować. Pozwólmy jednak dorosłym zdecydować,
jakie prawa są im przynależne, a na jakie są jeszcze zbyt małe, niedojrzałe. W
końcu to dorośli są dorośli i odpowiedzialni. Nawet w Wikipedii napisali przecież, że dziecko to młody człowiek, który nie osiągnął jeszcze pełnej dojrzałości!
na wyklejce książki, o której piszę niżej, nadano definicji z Wikipedii należną jej rangę |
Weźmy
więc takie art. 28 i 29 Konwencji (tudzież art. 70 Konstytucji, bo w obu mowa
jest o tym samym – prawie do nauki). Przepraszam, ale muszę zacytować:
Art. 28 ust. 2: Państwa-Strony
będą podejmowały wszelkie właściwe środki zapewniające, aby dyscyplina szkolna
była stosowana w sposób zgodny z ludzką godnością dziecka i z niniejszą
konwencją
Art. 29 ust. 1: Państwa-Strony są
zgodne, że nauka dziecka będzie ukierunkowana na:
a) rozwijanie w jak
najpełniejszym zakresie osobowości, talentów oraz zdolności umysłowych i
fizycznych dziecka;
b) rozwijanie w
dziecku szacunku dla praw człowieka i podstawowych swobód oraz dla zasad
zawartych w Karcie Narodów Zjednoczonych;
c) rozwijanie w
dziecku szacunku dla jego rodziców, jego tożsamości kulturowej, języka i
wartości, dla wartości narodowych kraju, w którym mieszka dziecko, kraju, z
którego dziecko pochodzi, jak i dla innych kultur;
d) przygotowanie
dziecka do odpowiedzialnego życia w wolnym społeczeństwie, w duchu zrozumienia,
pokoju, tolerancji, równości płci oraz przyjaźni pomiędzy wszystkimi narodami,
grupami etnicznymi, narodowymi i religijnymi oraz osobami rdzennego
pochodzenia;
e) rozwijanie w dziecku
poszanowania środowiska naturalnego.
Straszne
nudy, a do tego niezrozumiałe. Na szczęście zwłaszcza dla dzieci.
„Ludzka godność dziecka”? Co to w ogóle
jest? W szkole dziecko jest uczniem, a w szkole musi panować właściwa uczniom,
a nie dzieciom dyscyplina, to chyba oczywiste.
Gdyby
nie było to jasne, zawsze można sięgnąć po odpowiednią lekturę.
Wydana
pod patronatem Rzecznika Praw Dziecka z okazji dwudziestopięciolecia Konwencji o Prawach Dziecka książka „Moje prawa - ważna sprawa!” to
kwintesencja takiego podejścia.
Jedna
z historii (rozdziałów jest 16, każdy dotyczy innego artykułu Konwencji i
innego prawa dziecka) poświęcona jest narzekającemu na szkołę Przemkowi.
Przemek, dziecko w wieku nieokreślonym (sądząc jednak z tytułu jego lektury –
dziewięcio- lub dziesięciolatek), nie miał dobrego dnia w szkole.
„Nogi już niosły Przemka do domu, ale jemu
wydawało się, że nadal jest w szkole, stoi w ławce, a pani czepia się go i
strofuje przy całej klasie:
- Nie przeczytałeś
lektury, a przecież miałeś na to cały miesiąc? Co masz na swoje
usprawiedliwienie?
Przemek wzruszył
ramionami i zwiesił głowę. Wtedy ktoś z końca klasy szepnął, ale na tyle
głośno, by wszyscy usłyszeli:
- No bo Przemuś nie
potrafi jeszcze czytać.
Śmiech przetoczył się
przez salę. Pani skarciła dowcipnisia, a do Przemka powiedziała:
- Stawiam ci jedynkę.
Jednak na tym nie koniec. Poprawiłam wasze wczorajsze dyktanda i twoje wypadło
najgorzej. Zrobiłeś mnóstwo błędów. Tak więc zarobiłeś dzisiaj dwie jedynki za
jednym zamachem.
- Oj, to z pisaniem u
naszego orła też cieniutko – rozległo się gdzieś z tylnych ławek.
Pani uspokoiła klasę i
patrząc na Przemka z przyganą, dodała, że w tej sytuacji z pozytywną oceną na
półrocze mogą być kłopoty.”
Pomyślmy
teraz cóż tutaj mamy?
Dobrze
pojętą troskę o rozwijanie w jak
najpełniejszym zakresie osobowości, talentów oraz zdolności umysłowych i
fizycznych dziecka? Dbanie o szkolną dyscyplinę? Poszanowanie ludzkiej
godności dziecka?
A
może przeciwnie? Wyśmiewanie, napiętnowywanie na klasowym forum? Zabijanie motywacji
do nauki? Brak jakiejkolwiek empatii? Poniżanie? Straszenie? Zachęcanie do
agresji?
Na
szczęście wątpiący w dalszej części opowiadania znajdą gotową odpowiedź,
wygłoszoną ustami dziadka, któremu Przemek żali się po przyjściu do domu
(pewnie, głupi dzieciak, oczekuje wsparcia w domu), pytając „I po co się tyle mówi o prawach dziecka? (…)
Niby mam tyle praw, a potem dostaję dwie jedynki na jednej lekcji, uwagę w
dzienniczku na drugiej a telefon jest do odebrania u dyrektora!”.
Mądry
dziadek (wiadomo, starszy to mądry, młody to jeszcze głupi) nie może się „nadziwić tym wszystkim pretensjom.
Myślę, że sam sobie
nawarzyłeś tego piwa. A jeśli chodzi o te wasze prawa, to za moich czasów nikomu
nawet się o nich nie śniło. W szkole różne kary były na porządku dziennym.
Zazwyczaj bito nas linijką po dłoni. (…) Jeszcze gorsza była chłosta kijem albo
trzciną na wypiętą pupę. Jeśli ktoś coś zbroił, to musiał położyć się na ławce
lub krześle, a nauczyciel wymierzał mu karę. (…) I nie daj Boże, żeby poskarżyć
się w domu, bo rodzice uważali, że jak nauczyciel zbił, to widocznie miał
powody i ojciec jeszcze łapał za pas, żeby poprawić.”
A
żeby Przemek zrozumiał jeszcze jak złe jest gadanie na lekcji, dziadek
wspomina:
„Cisza była jak makiem zasiał. (…) Każdy
uczeń musiał mieć ze sobą patyczek o długości mniej więcej ołówka i jak w
klasie zapanowało jakieś poruszenie, nauczyciel kazał trzymać te patyczki w
ustach. Podczas odpowiedzi kijki wyjmowano z buzi, a po skończeniu wkładano je
tam na powrót. Sposób prosty a skuteczny. Taką mieliśmy, wnusiu, w szkole
dyscyplinę i z godnością niewiele to miało wspólnego. A ty mi tu narzekasz, że
zabrali ci na chwilę telefon albo że dostałeś zły stopień, bo się nie
przyłożyłeś do nauki?”
No.
Szybko, prosto i rzeczowo. Lekcja poglądowa jak skutecznie wybijać dzieciom z
głów fanaberie o jakichś ich prawach. I jakżeż przy tym skutecznie!
Przemek
bowiem, wysłuchawszy z uwagą dziadka, dochodzi do wniosku, że „za nic w świecie nie chciałby chodzić do
szkoły, w której uczył się dziadek.
To ja już wolę moją. Jak
się tak zastanowić, to ona wcale nie jest zła – pomyślał i pobiegł do swojego
pokoju czytać lekturę o najfajniejszej szkole pod słońcem, czyli o Akademii
Pana Kleksa.”
W
pozostałych piętnastu rozdziałach schemat pozostaje mniej więcej taki sam: mądry
dorosły naucza głupiutkie dziecko o jego prawach. Ono zaś, po spiciu słów z
jego ust, nie ma już żadnych pytań.
Idealna
nowoczesna lektura szkolna dla postępowych nauczycieli. Można zamknąć usta
rodzicom narzekającym na starocie typu „O krasnoludkach i sierotce Marysi”,
pokazać, że jest się światłym i dbającym o prawa ucznia, naszych milusińskich,
a zarazem pozostać w sferze betonu. Zbrojonego.
fragment scenariusza apelu źródło zdjęcia i link do dyskusji |
Sięgnęłam
po tę książkę, zainspirowana wpisem na fb Budzącej się szkoły, poświęconym apelowi,
jaki miał się odbyć w jednej ze szkół podstawowych w Pabianicach.
Nauczyciele
(sądząc z wymiany zdań na fb – 2 nauczycielki) uznały, że lepiej od dzieci
wiedzą jaki ma być scenariusz apelu. Przygotowały gotowca, które dzieci miały
po prostu odczytać (a reszta z uwagą wysłuchać).
„W
szkole nie mamy do czynienia z dzieckiem, ale z uczniem.”
„Jest
oczywiste, że uczeń i nauczyciel nie mają równych praw.”
To
dwa najbardziej bulwersujące mnie zdania. I nie, wcale nie mam ochoty
przeczytać całego scenariusza; za bardzo boję się, że mogłaby trafić mnie
apopleksja.
To
nie przypadek. Taki mamy teraz klimat, nie tylko w tej szkole, jak napisała
jedna z matek, ale w całym odgórnie narzucanym (od lat) myśleniu o tym czym
jest i być powinna polska oświata.
Dlatego
tak ważny jest głos rodziców. Choćby mieli oni być wołającymi na puszczy (wiem,
co piszę, w miniony piątek wołałam na jednej z wywiadówek, a odpowiadało mi
echo).
Nie
zgadzajcie się na to.
Nie
pozwólcie, by zmuszano do tego Wasze dzieci.
I,
jak rany, nie czytajcie tej książki! To może grozić śmiercią lub kalectwem!
Anna
Czerwińska-Rydel, Renata Piątkowska „Moje prawa - ważna sprawa!”, ilustracje Kasia
Kołodziej. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2015.
PS. Na szczęście znam inną książkę poświęconą tej samej tematyce, znakomitą. Jeśli PT Czytelnicy wyrażą takie życzenie, chętnie o niej napiszę:)
Ciekawa jestem, jaką drugą książkę masz na myśli. Ja polecam "Wszyscy ludzie rodzą się wolni", nie o prawach dziecka, ale szerzej o prawach człowieka. Minimum słów, maximum znaczeń. Niebywale aktualna, mądra i wciągająca graficznie. Książka na lata. Dla najmłodszych i dla znacznie starszych.
OdpowiedzUsuńNie mogę teraz zdradzić tytułu, suspens szlag by trafił;)
UsuńO "Wszyscy ludzie rodzą się wolni pisałam cztery lata temu, o tutaj. Jest to książka bardziej uniwersalna, zgadzam się. Niestety, mało znana i nie kupowana np. do bibliotek szkolnych czy dla dzieci. Tymczasem książki o prawach dzieci się do nich kupuje - warto, aby osoby odpowiedzialne za zakupy sięgały po te dobre, a nie takie koszmarki jak wyżej opisana.
To ja niniejszym oficjalnie wyrażam pokorne życzenie, żebyś napisała o tej drugiej książce.
UsuńOwszem, książka, o której wspomniałam traktuje temat szerzej, ale czym innym są prawa dziecka, jak nie prawami wprost wynikającymi z tych, które Deklaracja przyznaje wszystkim ludziom? Oczywiście, czy ta książka ma szanse trafić do przeciętnej biblioteki szkolnej, to inna kwestia. Ale ja podpisuję się obiema rękoma pod tym, co napisałaś w zalinkowanym wpisie: "nie zaszkodziłoby, gdyby wydana dzięki inicjatywie Amnesty International ilustrowana Powszechna Deklaracja Praw Człowieka (w Polsce pod tytułem „Wszyscy ludzie rodzą się równi”) była obowiązkową lekturą w szkole podstawowej."
Postaram się:)
UsuńA co do reszty pełna zgoda. Co więcej, wydaje mi się, że nie jest tak, iż musieliśmy stworzyć odrębną konwencję dotyczącą tylko praw dzieci dlatego, że Deklaracja Praw Człowieka ich nie dotyczy. Przeciwnie, dotyczy w pełni. Ale dodatkowo dzieci wymagają jeszcze większej ochrony, a nie zawężenia ich praw w porównaniu z prawami dorosłych. O porównaniu do praw nauczycieli nie wspominając...
Uwielbiam teoretyczne lekcje o prawach dzieci, o tym, jak powinny się do siebie odnosić, żeby nie łamać nawzajem swoich praw. A potem kąśliwe odzywki tych samych nauczycieli kierowane w stosunku do tych samych uczniów. Ale to już nie dotyczy samej książki, tylko szerszego zjawiska społecznego.
UsuńTak, tak, takie lekcje są równie skuteczne jak uwagi mamy krzyczącej na przyłapanego na paleniu w szkole syna, przerywane koniecznością zaciągnięcia się papierosem. Niestety w przypadku nauczycieli z jednej strony mamy do czynienia z odzwierciedlaniem tego, co dzieje się i poza szkołą (jakie mamy obecnie relacje społeczne każdy widzi), jednak z drugiej strony dochodzi do tego element władzy jaką nauczyciele mają nad uczniami, zwłaszcza tymi w podstawówkach. Dlatego nie można się na to godzić, bo to niszczy dzieci - we własnym domu widzę jak bardzo.
UsuńKsiążki nie czytałam, ale nie spodziewałabym się takiego gniota po tym wydawnictwie. Po autorkach też nie.
OdpowiedzUsuńFragment scenariusza dla mnie szokujący. Trudno uwierzyć, że można głosić takie brednie.
A co do wystąpień publicznych to w przyszłym tygodniu idę na zebranie. Będę wołać i apelować o zaprzestanie zadawania tak ogromnej ilości prac domowych i ograniczeniu ciągłych kartkówek i prac klasowych. Zobaczymy czy będzie to "wołanie na puszczy". ;)
Agnieszka
To prawda: Wydawnictwo Literatura raczej gwarantuje przyzwoity poziom. Cóż, wyjątek potwierdza regułę albo jakoś tak;)
UsuńNatomiast jeśli chodzi o autorki, to ja nie jestem taka zaskoczona. Nie wiadomo w jaki sposób dzieliły się pisaniem tych opowiadań, ale stawiałabym, że akurat to pisała Renata Piątkowska. Od czasu "Opowiadań z piaskownicy" wiem, że uwielbia być po dorosłemu dydaktyczna.
Trzymam kciuki za powodzenie. Proponuję ubrać klapki na oczy, żeby nie widzieć zgorszonych spojrzeń rodziców, nie otwierających ust z obawy, że "nauczyciele będą się mścić" oraz w uszy wetknąć stopery, by ignorować okrzyki tych, którzy będą się zachwycać jak to cudownie, że ktoś troszczy się o intelektualny rozwój ich dzieci i przykręca im śrubę. Poza tym na pewno będzie super i jak będziesz wychodzić, nikt nie będzie patrzeć na Ciebie jak na zgnilca, ależ skąd.
Chodziłem do szkoły w strasznych czasach, kiedy biło się dzieci linijką (albo drewnianym piórnikiem) po rękach i ciągnęło za włosy. Bolało ale każdy wiedział za co dostaje i wszyscy jakoś to przeżyliśmy. Do klasy z moim synem chodzi chłopiec, którego prawa są respektowane, w związku z czym korzysta z tego i dezorganizuje lekcje wszystkim (sic!) nauczycielom, którzy są praktycznie bezradni - nie pomagają uwagi, punkty ujemne, rozmowy z wychowawczynią, szkolnym psychologiem i dyrektorem. Jedyne co działa, to stare sprawdzone, uwłaczające godności dziecka metody - tyle, że oczywiście żaden z nauczycieli nie ma odwagi ich stosować.
OdpowiedzUsuńPonieważ znamy się wirtualnie już jakiś czas, założę, że to prowokacja i nie ucieknę się do metod przemocowych, w tym nie użyję przemocy psychicznej.
UsuńNa wszelki wypadek napiszę tylko, że całkowicie się z Tobą nie zgadzam.
Uwagi i punkty ujemne niewiele różnią się od bicia linijką po łapach (do dziś pamiętam panią z zerówki, która uwielbiała ćwiczyć w praktyce takie właśnie zastosowanie linijki. Owszem, przeżyłam). Być może w przypadku chłopca, o którym piszesz, nie trafił się jeszcze żaden dorosły, który umiałby do niego dotrzeć. Bo do każdego można dotrzeć. A takie zachowania zazwyczaj sygnalizują istnienie poważnego problemu, przy czym rzadko jest to problem nie do rozwiązania (spowodowany defektami mózgu). Trzeba jednak chcieć, a nie iść po najmniejszej linii oporu.
A nawet po linii najmniejszego oporu, rany, mózg mi się wyłącza, idę spać:(
UsuńWobec dzieci (a i dorosłych także) równie dobrze można stosować przemoc psychiczną. W szkole syna, z jednej z klas kilkanaście dzieci przeniosło się do innej by uciec od nauczycielki, która wcale nie stosowała przemocy fizycznej. Moim zdaniem problem tkwi nie w rodzaju środków dyscyplinujących (na pewno nie tylko) a w ich współmierności do zachowania dziecka. Bez trudu można je bardziej upokorzyć werbalnie niż fizycznie. Równie dobrze można powiedzieć, że dziecko w ogóle nie może być karane bo w zasadzie każda kara poniża jego godność. Kończy się to (na razie) wysypaniem śmieci z kosza na głowę z kolegi, obscenicznymi gestami do nauczycieli i uczniów, agresją itp. itd. Jasne, że kara fizyczna też nie jest panaceum na wszystko bo przecież i dawniej szkół nie kończyli sami aniołowie ale pole poczucia bezkarności uczniów było znacznie węższe.
UsuńPrzemoc psychiczna jest moim zdaniem znacznie gorsza od fizycznej. Co nie znaczy, że fizyczna jest dobra.
UsuńI napiszę to: nie ma dobrych kar. Kary to narzędzie przemocowe, każda kara narusza godność człowieka, niezależnie od tego czy jest on duży, czy mały. Pomyśl kim są ludzie, którzy zachowują się dobrze tylko dlatego, że boją się kary i zastanów się czy chcesz, aby na takich dorosłych wyrosły Twoje dzieci.
A pole bezkarności, jak to nazwałeś, poszerzyło się dlatego, że zaczęto mówić o elementarnych prawach także w stosunku do dzieci, umawiając się, że przemoc fizyczna jest w szkołach niedozwolona, ale zarazem zapomniano o szacunku. Nauczyciel, który odnosi się do swoich uczniów z szacunkiem, nie będzie musiał stosować kar.
Z mojego poletka: od 15 lat dysponuję w pracy możliwością karania ludzi za - nazwijmy to ogólnie - "złe" zachowanie. Zrobiłam to tylko raz, na samym początku pracy. Do tej pory mi się odbija. Od tamtego czasu ani razu nie musiałam sięgać po takie metody (a niektórzy moi koledzy i koleżanki z pracy owszem, niekiedy aż nie nadążają) i wcale nie dlatego, że trafiam na same anioły. Nie, po prostu każdego traktuję z szacunkiem. Tylko tyle. I aż tyle.
I specjalnie dla Ciebie przeczytam po raz fefnasty książkę Alfiego Kohna "Wychowanie bez nagród i kar" i napiszę o niej posta:D
Pisałem o umiarze, umiarze i adekwatności we wszystkim, także w karaniu. Są dzieci, którym niczego nie trzeba tłumaczyć, są takie którym tłumaczenie wystarcza ale są i takie, do których tłumaczenie po raz "enty" i wyrządzają krzywdę innym dzieciom.
UsuńCo do naruszenia karą godności człowieka - z jakiegoś powodu istnieje przecież kodeks karny i wymiar sprawiedliwości.
Mogę Ci tylko zazdrościć pracowników - mnie zdarzało się napotykać na takich, którzy kulturę osobistą i szacunek odbierają jako wyraz słabości i przyzwolenie a reagują dopiero na "postawienie do pionu". Post o "Wychowaniu bez nagród i kar" oczywiście przeczytam :-).
No niestety, w tym zakresie nie dojdziemy do porozumienia. Obecnie nie akceptuję karania dzieci w żadnej postaci i nigdy, wybacz. Co oczywiście nie oznacza, że jestem świętą matką, co to nigdy nic takiego nie zrobiła. Był to raczej długi proces dochodzenia do wniosków, które niestety ciągle nie są oczywiste.
UsuńKodeks karny i wymiar sprawiedliwości to formy działania zinstytucjonalizowanego i wysoce niedoskonałego państwa (niezależnie od tego jakie państwo mamy na myśli). Nie przekładaj tego, proszę na wychowywanie dzieci.
A moje doświadczenia z pracy nie dotyczą osób, z którymi współpracuję (tu szacunek jest oczywisty; owszem nie wszyscy są kulturalni i prawi, ale nie ma to nic do rzeczy), lecz raczej tych, których "operuję". A część z nich nie lubi mnie niejako z urzędu, uwierz.
Jestem realistą, nawet przez myśl mi nie przeszło, że moglibyśmy dojść do porozumienia :-)
UsuńOch... i co tu dodać? Może, że żałuję, iż Twój wpis jest nieco mniej ironiczny i zjadliwy niż zazwyczaj...
OdpowiedzUsuńCzy ta książka (nie znam) jest oparta na takim zestawieniu - kontrze przeszłości (szkoła dziadka) i wskazaniu na docenienie, że jednak współczesna szkoła nieco różni się od tego co było?
Jestem po wymianie korespondencji z 2 nauczycielkami (obydwie chyba obrażone za to, że solidarnie wspieram stanowisko dziecka i jestem "stronniczą" matką nie umiejąca dostrzec "niegrzeczności" - czyli np. nie oddanie kartkówki i oburzam się na bezdyskusyjne "punkty ujemne" z zachowania).
Po spotkaniu z dyrektorką szkołą.
Po zrobieniu kroku "ku ciału pedagogicznemu" i wczorajszej rozmowie w cztery oczy na konsultacjach.
Jakie wnioski?
Wszystkie dokumenty szkolne przyznające "prawa" nie przewidują żadnego odwołania od decyzji nauczyciela.
Nauczycielki w ogóle nie biorą w ogóle pod uwagę, że mogą się mylić (nie chcę rozsądzać, kto ma racje w spornych kwestiach, bo mnie na lekcjach nie ma i nie jestem ślepo zapatrzona w swoje dziecko... ).
Nie ma opcji "wysłuchania" stanowiska dziecka (które jeszcze nastoletnio nakręca się we frustracji)
Nie wiem czy podskórne założenie, że "racja" (prawo) jest zawsze po stronie dorosłego jest uleczalne. Nikt nie ma świadomości, jak ważne jest choćby samo przyznanie uczniowie, że TAK masz prawo do innej oceny sytuacji.
Zgadzam się i wspieram w przekonaniu, żeby nie milczeć.
I pokazywać dziecku, że nie można siedzieć cicho, kiedy ktoś zarządza naszym życiem - to taka lekcja umiejętności buntu bardzo przydatna na przyszłość.
Czy milczenie i zgoda procentuje widać bardzo dobrze współcześnie - w wymiarze życia publicznego.
Nauczyciele (w większości przypadków) zajmują podobną sytuację jak współcześnie rządzący - po naszej stronie jest władza i racja. I najgorsze jest to, że nie chcą//nie widzą możliwości rozmowy.
To nie jest ironiczny i zjadliwy wpis?! No wiesz!:P
UsuńTaka kontra pojawia się chyba tylko w tym jednym rozdziale (nie sprawdzę, bo czym prędzej oddałam owo dzieło do biblioteki); w innych opisane są różne "życiowe" sytuacje, zawsze szczęśliwie rozwiązywane dzięki znającym prawa dzieci dorosłym.
Cała reszta Twojego komentarza bardzo gorzka. Mam podobne "szkolne" doświadczenia - ciągłego zderzania się ze ścianą, niestety równie grubą od strony nauczycieli, co rodziców. Szlag mnie trafia, że muszę tracić czas i energię, której i bez tego mam ostatnio bardzo niewiele, na wyważanie drzwi, które od dawna powinny być na oścież otwarte.
Ale wiem, że innej drogi nie ma. Dlatego jeżdżę i zaciskam zęby. Czytam Rosenberga i staram się nie oceniać (słabo mi wychodzi). Osiągam małe sukcesy, choć nie wiem czy koszt nie jest zbyt wysoki.
Temat apelu w pabianickiej szkole (to w sumie Twoje rejony), o którym wspomniałam w poście, to co Ty opisałaś, to tylko wierzchołki dwóch z tysięcy gór lodowych w polskiej oświacie. Ale każda z nich wyrasta na tym samym: na nieakceptowaniu faktu, że dziecko to człowiek, który ma takie same prawa jak dorosły. I że dorosły (w tym nauczyciel) musi go właśnie tak traktować.
Niestety, na razie nie mamy sprzyjającego klimatu do zmiany. Trzeba więc ubrać na nogi walonki, na tyłek wełniane majtki (zawsze też trochę zamortyzują urazy), na głowę czapkę uszankę i brnąć dalej przez zaspy...
widzę teraz i tym bardziej doceniam drugie przedszkole mojego dziecka i obie szkoły podstawowe - we wszystkich tych jednostkach uczniowie nie byli/ nie są traktowani z góry. Uczeń jest w centrum, ma prawo do swojego zdania, nawet w sporze z nauczycielem. Ale we wszystkich tych jednostkach taką postawę prezentowała zgodnie dyrekcja przenosząc ją na podwładnych. Przedszkole było prywatne, pierwsza szkoła bardzo malutka (tylko 1-3, po 10 dzieci w klasie), druga jest normalną publiczną podstawówką.
UsuńTrzymam kciuki za Twoją walkę!
I jeszcze chciałam dopisać, że ja też nie akceptuję żadnej przemocy wobec dziecka, zwłaszcza fizycznej, ale psychicznej również. Niegodne jest wykorzystywanie swojej przewagi dorosłego względem dziecka. I tak, do każdego dziecka można dotrzeć innymi sposobami, tylko najczęściej mało komu się chce. I ja mam wyrozumiałość dla nauczycieli w tym względzie trochę, bo uczniów mają wielu i może to być bardzo trudne, natomiast kompletnie nie mam wyrozumiałości dla rodziców takich dzieci, jak opisał Marlow, bo dzieci są ich emanacją, a to znaczy, że zazwyczaj rodzice żadnego problemu nie widzą ...
Och, napisałaś ten komentarz sto lat temu, dokładnie w czasie gdy obumarłam:(
UsuńW międzyczasie zaliczyłam tyle gorzkich doświadczeń, że aż nie będę o nich pisać. Parę razy leżałam na deskach, ale doliczyli tylko do dziewięciu. Walka trwa!
Nie pamiętam już książek Renaty Piątkowskiej, ale chyba cieszyły się u nas swego czasu dość dużą popularnością i sprawdzały jako wywoływacze śmiechu. Kilka biografii pani Anny też chyba w miarę bezboleśnie przyjęło się w domu. Dziwi mnie zatem, sądząc po cytowanym fragmencie, podejście "dziadek brał w dupę, ojciec brał i ja brałem i wyrośliśmy na porządnych ludzi, a wam gówniarzom, to się we łbach poprzewracało". Co do tematu zaś, chętnie poznałbym lekturę, która młodym ludziom ładnie wyjaśnia, że oprócz praw mają też jednak obowiązki :P
OdpowiedzUsuńJa czytałam coś swego czasu Starszemu, ale dość szybko zrozumiałam, że zdecydowanie nam nie po drodze. A salw śmiechu nie pamiętam, ani trochę. Natomiast koleżanka była na spotkaniu z tą autorką (przeznaczonym dla młodszych czytelników) i uważa, że to bardzo miła i sympatyczna kobieta. Być może. Każdy ma prawo błądzić, ci sympatyczni również.
UsuńCo do lektury, postaram się. Niestety, póki co, ledwo dycham - dosłownie i w przenośni. Jak się zreanimuję, będzie.