„W moim Mieście domy są jasne i wysokie, a ulice szerokie i czyste.
Rosną przy nich drzewa, które wiosną i latem zielenią się nad chodnikami,
jesienią zaś zasypują je czerwonymi, żółtymi i brązowymi liśćmi. Nad ulicami
przebiegają estakady kolejki, którą bardzo szybko można przejechać z jednej
dzielnicy do drugiej. Wagony kolejki raz mkną nad ulicami, a za chwilę
zjeżdżają do tuneli wydrążonych pod ziemią i suną w ciemności.
Są
u nas place i skwery oraz stawy, jeziora i parki – całe mnóstwo! (…)
W
Mieście są centra handlowe, biura szkoły i przedszkola. Kina, teatry, sklepy,
urzędy. Wielkie szklane wieżowce i małe drewniane domki. Jest też uniwersytet,
ogród zoologiczny, wiele muzeów, galerii – no, słowem, wszystko. (…)
Moje
Miasto jest ogromne. Żyje w nim mnóstwo osób.
Kiedy
mieszka się w takim Mieście, bardzo łatwo zapomnieć, że istnieje na świecie
jeszcze coś poza nim.”
Marcin Szczygielski,
pisząc swoją najnowszą książkę „Leo i czerwony automat”, chciał uniknąć
prostych skojarzeń. Dlatego też akcję tej powieści umieścił w Mieście bez
nazwy, zaś jej bohaterom nadał imiona niekojarzące się z żadnym konkretnym
krajem czy narodem. Leo, Timur, Fred, Anna – faktycznie, to mieszanka kosmopolityczna.
Mimo to dzisiaj i
wczoraj, w dniach, w których wszyscy Polacy powinni być jak jedna, zgodnie
machająca biało-czerwonymi flagami rodzina, która na te dwa dni zapomniała, że
na świecie istnieje jeszcze coś poza nią, zamiast pisać tu o patriotycznych
książeczkach dla dzieci lub dorosłych, pomyślałam właśnie o tej książce.
Szczecin, 11.11.2018 źródło zdjęcia |
Książce, która mi wydała
się mroczna, przygnębiająca i upiornie prawdziwa. Czytający ją w tym samym
czasie znajomy dziesięciolatek nie przejął się jednak specjalnie, uznając ją
wyłącznie za tajemniczą.
Jego szczęście, a mój
pech. Pech bycia dorosłą.
„Miasto jest wspaniałe nie tylko z powodu pięknych domów, szerokich
ulic, parków, fontann, pomników i mostów, ale ze względu na mieszkańców. Ludzie
z Miasta są życzliwi i sympatyczni – oczywiście jedni bardziej, a inni mniej.
Jednym powodzi się lepiej, drugim gorzej; jedni zajmują luksusowe apartamenty
lub wille i jeżdżą drogimi autami, a inni mieszkają w małych mieszkankach i
stać ich tylko na rower, ale wszystkich łączy życzliwość. Często uśmiechają się
do siebie, starają się być grzeczni i pomocni. Oczywiście kłócą się niekiedy i
awanturują, ale wiadomo, że prędzej czy później się pogodzą. Po prostu
wszystkim w Mieście zależy, aby mieszkańcy mieli dobre życie – nie tylko oni
sami, ale też ich sąsiedzi. Tak przynajmniej myślałem do niedawna.”
źródło zdjęcia |
W czasie spotkania
promującego tę książkę, jakie dwa tygodnie temu odbyło się w szczecińskiej kameralnej księgarni „Fika”, Marcin Szczygielski unikał zdradzania szczegółów
fabuły. Fragment książki, który przeczytał w czasie tego spotkania, był
humorystyczny, zwiastując – jakżeż mylnie! - raczej lekturę przyjemną niż
przygnębiającą.
W czasie kolejnych
spotkań z autorem organizowanych w innych miastach, na plan pierwszy – jak wnioskuję z internetowych relacji – wysunęła się poruszona w książce (jednak tylko jako
jedna z wielu) kwestia pojawiania się na świecie dzieci, które poczęły się
wskutek udanego zabiegu zapłodnienia in vitro. Istotnie, trudno ten wątek pominąć, skoro główny bohater powieści, Leo, przyszedł na świat osiem lat po
śmierci swojego ojca.
„Byłem
zadowolony, że powstałem w laboratorium, niczym jakiś superbohater z komiksu.
To w końcu coś wyjątkowego, a bardzo fajnie myśleć o sobie, że jest się choć
trochę wyjątkowym.
Dopiero
kiedy poszedłem do szkoły, przekonałem się, że niektórzy uważają takie dzieci
jak ja za coś dziwacznego lub wręcz nienormalnego. Bardziej mnie to jednak
zaskoczyło niż sprawiło mi przykrość. Bo co to komu przeszkadza, skąd i w jaki
sposób się wziąłem? Grunt, że jestem fajny! (…) Mam poczucie humoru, dobrze się
uczę, szybko biegam, pomagam mamie, mam wielu kolegów.”
Och, gdybyż „Leo i
czerwony automat” była po prostu książką o in vitro! Byłabym naprawdę
zachwycona. Z pewnością wówczas nie czytałabym jej z coraz bardziej ściśniętym
gardłem, przygnębiona narastającą mroczną atmosferą, z pogłębiającym się przekonaniem, że ukryję ją przed Młodszym, z myślą o którym ją kupiłam (Autor
wpisał mu nawet stosowną dedykację).
Bo w moim odbiorze to przede wszystkim
książka o nienawiści. Czerwonej jak tytułowy automat. Jak race odpalone podczas
wczorajszych marszów. Jak połowa polskiej flagi. Flagi kraju podzielonego
również w dniu święta, które powinno łączyć.
Warszawa, 11.11.2018 źródło zdjęcia |
„Kiedy
to wszystko zaczęło się zmieniać? Miesiąc, dwa miesiące temu? Pół roku? Może
rok? Nie wiem. Uświadomiłem sobie na przykład, że dawno już nie widziałem, aby
ktoś obcy uśmiechnął się do mnie na ulicy czy w sklepie. Gdy podróżuję kolejką,
prawie nie słyszę rozmów – wszyscy siedzą w fotelach ze wzrokiem wbitym w
podłogę lub przesuwający się za oknem krajobraz. Na słupach z plakatami jest od
pewnego czasu znacznie więcej słów niż rysunków, a w telewizji częściej mówią,
niż śpiewają. Ale może tylko mi się wydaje?”
Uchwycenie momentu, w
którym TO się zaczyna, nie jest możliwe. Bo to nadchodzi zazwyczaj
niepostrzeżenie. A może to my jesteśmy niewystarczająco czujni?
„Nie będzie dobrze, bo to jest jak zaraza. Jak zaraza! Roznosi się w
powietrzu, przechodzi z człowieka na człowieka. Jest bardziej zaraźliwa niż
jakakolwiek inna choroba.”
„Oni
są inni, a zarazem nie są. Rozumiesz? Zachowują się tak jak zawsze. Wszystko
jest normalnie, aż nagle któreś z nich mówi coś takiego, czego nigdy w życiu
bym się po nim nie spodziewała. Wtedy czuję strach. I wiem, że chcą zmienić
także mnie.”
„Co
możemy zrobić? Jak walczyć z czymś tak gigantycznym? Czy nie byłoby najlepiej
zejść na dół i stanąć w tłumie ramię w ramię z resztą mieszkańców Miasta?
Zapatrzeć się w tę szkarłatną ścianę i o niczym nie myśleć? A potem pozwolić
się jej wchłonąć i stać się jej częścią. Częścią całości…”
Ta lektura boli i przeraża. W dużej mierze dlatego, że Marcin Szczygielski jest uważnym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości.
Nie uważam przy tym, aby
była to jego najlepsza książka - jest na to zbyt nierówna, tak jakby autor mniej
więcej w połowie sam przestraszył się mroku i przypomniał sobie, że jednak
pisze dla dzieci. Pewnie stąd sięgnięcie po rozwiązania lekko fantastyczne i
niekoniecznie (w każdym razie mnie) przekonywujące. Na szczęście, mimo tej
zadyszki, finał jest bardzo porządny i zaskakujący.
A czy optymistyczny? To
trzeba sprawdzić samemu.
Może kogoś ciekawi
jednak dlaczego i dziś, i wczoraj myślałam właśnie o tej książce?
To w sumie proste.
Dlatego, że myślę
podobnie jak Marzena Żylińska, która wczoraj, na swoim fejsbukowym profilu napisała tak:
„Jaka będzie Polska za sto lat? Nas już wtedy nie będzie, ale w
kolejnych pokoleniach przetrwają nasze idee i wartości, które dziś przekazujemy
młodym. Od nas rodziców i nauczycieli tak wiele zależy. Dlatego powinniśmy
zadać sobie pytanie, jakiej Polski chcemy, jakiej Ojczyzny? I jeśli chcemy
lepszej, to przestańmy narzekać, a zacznijmy się zastanawiać, co zrobić, byśmy
byli lepsi i zacznijmy działać. Bo nie można być dobrym Polakiem, jeśli nie
jest się dobrym człowiekiem. A ile dziś dobra wokół nas? Ile dziś radosnych,
uśmiechniętych twarzy i wyciągniętych do zgody rąk, ale ile pychy i
zaciśniętych pięści? Ile prawdy, nawet trudnej, a ile kłamstwa i ludzi, którzy
wolą chodzić na skróty?”
„Ślepa wiara we własną nieomylność, pycha i buta to siostry nienawiści.
One właśnie doprowadzają ludzi do upadku.” – taką diagnozę stawia jeden z
bohaterów książki Marcina Szczygielskiego.
Czy trafną? Moim zdaniem
tak. Choć to oczywiście tylko część przyczyn tego, co dzieje się wokół.
Czy jest na to
lekarstwo? Owszem.
W spotkaniu z autorem,
które zostało zorganizowane w szczecińskiej Fice, uczestniczyła także mama
Marcina Szczygielskiego. Która wychowała swojego syna w taki a nie inny sposób,
pokazała mu świat i wpłynęła na sposób, w jaki go postrzega.
Brali w nim udział również
nauczyciele. Którzy także kształtują dzieci i młodzież, spędzając z nimi
nierzadko więcej czasu niż ich rodzice.
Narzędzia i pomoce, z których mogą
korzystać, są dostępne, na przykład tutaj, trzeba tylko po nie sięgnąć. W porę.
Najlepiej zacząć już od jutra.
Marcin Szczygielski „Leo
i czerwony automat”. Ilustracje Dorota Wojciechowska-Danek. Instytut Wydawniczy
Latarnik im. Zygmunta Kałużyńskiego, Warszawa 2018.
W punkt!
OdpowiedzUsuńKsiążka M.Szczygielskiego jest rzeczywiście bardzo smutna dla nas dorosłych, bo wiemy o czym pisze, przez pryzmat swych doświadczeń i wieku... Na szczęście dzieci mogą ja odczytać zupełnie inaczej, więc może za rok, dwa pozwolisz Młodszemu przeczytać ;-)
Patrząc na jego rozwój czytelniczy (a raczej zwój, słowo rozwój jest zdecydowanie nieadekwatne), przypuszczam, że będę go wówczas błagać na kolanach, aby łaskawie raczył wziąć do rąk swych książkę. Jakąkolwiek:((
UsuńPorzuć swe czarne myśli i miej NADZIEJĘ! Chłopak ma zastój, to się zdarza...
UsuńNie, no jasne. Parę książek niewątpliwie w życiu przeczyta. Na przykład serwisową swojego przyszłego samochodu.
UsuńTym bardziej CHCĘ!
OdpowiedzUsuńCzytać tę książkę? Czy zmieniać świat?:)
UsuńI wiwat z powodu udanego zmartwejsiecipowstania!
ach, no właśnie i jedno, i drugie - nieuleczalne...
Usuńa motyw "zmartejsiecipowstania" :D hmm... wiesz, blogi podobno to jednak przeżytek... ale na razie nie wymyśliłam nic innego. Jednak chcę mieć głos, nawet jeśli ciągle kręcę nosem.
Doprawdy, są znacznie gorsze nieuleczalne przypadłości. Ja tam bym nie wspierała prac nad panaceum:P
UsuńTeraz przeżytkiem można stać się dzień po wynalezieniu, więc nie zamierzam się przesadnie przejmować. Zwłaszcza, że nie planuję kariery w branży trendsetterskiej. A kręcenie nosem potrzebne - dla zachowania równowagi. Kręć zatem na zdrowie!