Być
może gdybym przeczytała „Nielegalnego” w ubiegłym roku, zaraz po tym gdy ukazał
się w Polsce, uważałabym – jak Marcin Meller, który podzielił się swoją opinią
na temat tej książki na jej okładce – że to „przezabawna opowieść o koszmarnych
czasach”.
Chociaż,
po zastanowieniu, prostuję. Nie sądzę, abym użyła przymiotnika „przezabawna”.
Noah pisze wprawdzie lekko i żartobliwie, ale nie po to, by czytelnika rozbawić.
Raczej, by zmiękczyć swoją, jakżeż gorzką, opowieść o – tu zgodzę się z
Mellerem – koszmarnych czasach.
Trevor
Noah urodził się w roku 1984, a w książce opisał swoje dzieciństwo w RPA. To
wystarczy, by stępić czujność polskiego czytelnika i zasugerować mu, by potraktował tę książkę
jako egzotykę (nie dość, że do RPA daleko, to jeszcze wszystko działo się tak
dawno temu); kolejną rzecz, którą przeczyta na luzie, ciesząc się, że „nas to
nie dotyczy”.
W
Polsce nie mamy obecnie wielokulturowego, wielokolorowego i wielojęzycznego
społeczeństwa. Nie istniał u nas nigdy problem apartheidu, ani tego co po nim
(a co zdaniem Noaha i wielu innych nie było i nie jest wcale wiele lepsze). Mieliśmy
jednak i mamy inne dylematy, których podłoże i skutki są podobne jak w RPA i
innych miejscach na świecie.
Wykluczenie.
Z tego czy innego powodu – koloru skóry, języka, statusu społecznego i
majątkowego, wyglądu, poglądów politycznych czy orientacji seksualnej. Wszystko
może okazać się nie takie. Zdecyduje o tym jakaś grupa, do której – z tych lub
innych względów – nie będziesz należeć.
Lektura
„Nielegalnego” porusza nie tylko ze względu na literacką sprawność autora
książki, ale także (a może przede wszystkim) z uwagi na fakt, iż jest to
opowieść osoby, która urodziwszy się z nielegalnego związku białego mężczyzny i
czarnej kobiety, musiała odnaleźć swoje miejsce w świecie, w którym nie
przewidziano przestrzeni dla takich jak ona.
To
także opowieść o kobiecej sile, a w szczególności – by znów posłużyć się
okładkowym sloganem – hołd złożony matce autora.
matka autora źródło zdjęcia |
Patricia Nombuyiselo to
kluczowa postać tej historii, kobieta silna mocą płynącą z jej wnętrza, choć
także i z wiary (gdyby „Nielegalny” został zekranizowany, Jezus miałby spore
szanse na Oscara za rolę drugoplanową). Choć jej metody wychowawcze wywołują
sprzeciw („Co roku zwyciężałem w zawodach
w dzień sportu (…) i co roku mama wygrywała rywalizację mam” – pisze Trevor
Noah. – „Dlaczego? Bo wiecznie za mną
biegała, żeby mi spuścić lanie, a ja wiecznie przed nią uciekałem, żeby tego
uniknąć.. Nikt nie biegał tak szybko jak mama i ja. (…) Lubiła też rzucać
przedmiotami - wszystkim, co się akurat napatoczyło. Jeżeli to było coś
delikatnego, musiałem to złapać i odstawić. Gdyby się zbiło, byłaby to moja
wina i dostałbym jeszcze większe lanie.”), to nie sposób nie zgodzić się z
jej rozumieniem roli matki, tak opisanym w książce przez jej syna:
„Mama
lubiła powtarzać: „Moim zadaniem jest karmić twoje ciało, twojego ducha i twój
umysł.” I tak właśnie robiła.”
I dalej, w innym
miejscu: „Mama wychowywała mnie tak,
jakby świat stał przede mną otworem. Z perspektywy czasu widzę, że wychowywała
mnie jak białe dziecko – nie w sensie kulturowym, ale w sensie wiary w swoje
możliwości, wyrażania własnych opinii, przekonania, że moje poglądy, myśli i
decyzje są ważne. Powtarzamy ludziom, żeby podążali za swoimi marzeniami, ale
człowiek jest w stanie marzyć jedynie o tym, co potrafi sobie wyobrazić, a
nasza wyobraźnia, w zależności od tego, skąd się wywodzimy, bywa mocno
ograniczona. Marzeniem ludzi dorastających w Soweto był drugi pokój. Marzył nam
się podjazd. I to, że może kiedyś na końcu tego podjazdu stanie brama z żelaza.
Taki był nasz horyzont. Tymczasem najwyższy szczebel tego, co możliwe, zawsze
jest daleko poza zasięgiem naszego wzroku. Matka pokazywała mi te możliwości.”
Siłą
„Nielegalnego” jest jego wielopłaszczyznowość. Można w czasie lektury skupiać
się na tym, w jaki sposób przedstawione są tam kobiety. Lub mężczyźni, jak kto
woli. Można także szczególną uwagę zwracać na kwestie edukacji. Albo religii. Albo
na wiele innych spraw, o których tam mowa (rasizm i jego źródła, przemoc
domowa, państwo, prawo, cokolwiek sobie wymarzycie). Co jednak ważne, każda z
tych czytelniczych dróg prowadzi nie tylko do poszerzenia wiedzy o
południowoafrykańskiej rzeczywistości, lecz i do, niestety gorzkich, uniwersalnych
konstatacji. Mimo bowiem że główny bohater, „nielegalny” Trevor Noah jest
kolorowy, a znaczna część bohaterów jego książki czarna, w postawionych przed
nimi lustrach odbijają się nader często białe twarze. Moja na pewno, może też Twoja,
a może i sąsiada zza rogu.
Jak
wychowujemy nasze dzieci? Czy jak „białe dzieci”, czy może „czarne”, zamknięte
w kokonie naszych bojaźni i lęków? Czy pokazujemy im ich możliwości, wspieramy
w marzeniach? Czym karmimy ich umysły?
Czy
zastanawiamy się jak ulotne i ocenne jest to, co – żyjąc w bezpiecznym świecie
– wyznacza nasz status? I jak łatwo to stracić?
„Język niesie ze sobą tożsamość i kulturę, a przynajmniej pewne
wyobrażenie o niej. Wspólny język mówi: „Jesteśmy tacy sami”. Bariera językowa
mówi: „Jesteśmy różni”. Architekci apartheidu to rozumieli. Obok fizycznej
separacji jednym ze sposobów na wzmocnienie podziałów wśród czarnej ludności
była separacja językowa. (…) Jeżeli jestem rasistą i spotykam kogoś, kto
wygląda inaczej niż ja, różnice językowe wzmacniają moje rasistowskie
uprzedzenia: ten człowiek jest inny, mniej inteligentny. Meksykanin, który
zamieszkał w Ameryce, może być naukowcem, ale jeśli mówi łamaną angielszczyzną,
ludzie powiedzą:
-
Ee, nie ufam temu facetowi.
-
Ale to naukowiec.
-
Kto ich tam wie, co to za meksykańska nauka. Nie ufam i już.”
Jakżeż łatwo przychodzi
nam zaszufladkowanie mówiących po arabsku i śniadych (2 w 1) uchodźców z
Afryki. Wiadomo, nie mogą reprezentować sobą niczego dobrego.
Równie dobrze radzimy
sobie również z przybyszami zza wschodniej granicy. Wyglądem wprawdzie nie
różnią się od nas, językiem niby również nie za bardzo, ale nie dalej niż po
drugim wypowiedzianym przez nich z charakterystycznym zaśpiewem zdaniu, wiemy z
kim mamy do czynienia.
„-
Mamo, a oni na tej Ukrainie to chyba nie są za mądrzy? Bo strasznie dużo u nich
sprzątaczek.” –
oznajmiło w ubiegłym miesiącu moje własne dziecko. Które – żeby nie było
wątpliwości – nigdy nie widziało ani we własnym domu, ani w domu nikogo z
bliskich żadnej sprzątającej Ukrainki. W czasie każdego pobytu w szpitalu
spotykało jednak i spotyka salowe mówiące wyłącznie z charakterystycznym
zaśpiewem. Słuchało również wielu rozmów na temat pracowników zza wschodniej
granicy, w tym w szkole. Wystarczyło, by nasiąknął stereotypowym myśleniem.
I tak doszliśmy do
mojego konika. Edukacji. W kontekście roli jaką ma do odegrania także w
zakresie zapobiegania wykluczeniom, nie do przecenienia.
„W Niemczech każde dziecko uczy się w szkole o Holokauście. Nie tylko
poznaje fakty, ale również genezę i znaczenie tego zjawiska. Dzięki temu młodzi
Niemcy wchodzą w dorosłość z odpowiednią wiedzą i poczuciem skruchy. Szkoła
brytyjska do pewnego stopnia podobnie traktuje kolonializm. Brytyjskie dzieci
poznają historię imperium z wyczuwalnym
między wierszami zastrzeżeniem: „Trochę jednak wstyd, co?”.
W
RPA do dziś nie uczy się w ten sposób o potwornościach apartheidu. Nie uczy się
u nas krytycznej oceny ani wstydu. Nauka historii wygląda jak w Ameryce, gdzie
mówi się dzieciom: „Najpierw było niewolnictwo, potem Jim Crow, potem Martin
Luther King i skończyło się.” U nas jest podobnie: „Apartheid był zły. Nelson
Mandela wyszedł na wolność. Porozmawiajmy o czym innym.” Garść faktów z
pominięciem wymiaru emocjonalnego i moralnego. Tak jakby nauczycielom, nadal w
przeważającej części białym, powiedziano: „Róbcie, co chcecie, tylko nie
denerwujcie dzieci.”
„Człowiek wykształcony jest człowiekiem wolnym, a przynajmniej
tęskniącym za wolnością”, napisał Noah w innym miejscu.
Dla moich dzieci nie marzę o niczym innym niż o wolności.
Trevor
Noah „Nielegalny”, przełożył Łukasz Witczak. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2018.
Jak bardzo różnimy się od innych społeczeństw zobaczyłem odbierając starsze dziecko z obozu językowego, gdzie znalazła się spora zbieranina (w żadnym razie nie w pejoratywnym znaczeniu tego słowa) native speakerów z całego świata. Jak tylko weszliśmy z Kitkiem do budynku od razu otoczyły nas uśmiechy i te wszystkie "Hello!" i "How are you?". Spróbujcie uśmiechnąć się na ulicy w Polsce. A może to ja nie mam szczęścia do ludzi?
OdpowiedzUsuńPróbuję jakoś mądrze odpisać i mi nie wychodzi. Bo z jednej strony masz chyba rację, pisząc o nas jako o społeczeństwie, w sensie zbiorowości. Z drugiej jednak, całkiem sporo w tym społeczeństwie normalnych jednostek. Mnie tam np. jeszcze nikt nie opluł, gdy się do niego uśmiechnęłam i powiedziałam "dzień dobry", mimo że go nie znałam. A to, że nie od razu rzucają mi się na szyję? To nawet lepiej, niekiedy:P Są jednak zarazem pewne miejsca (np. szkoła mojego Młodszego dziecka, która zdaje się zakończyła proces ewolucji w klasyczną szkołę prywatną, co oznacza koniec naszej przygody), w których zaprzestałam wszelkich starań. Bo i tak nikt nigdy nawet nie spojrzy tam w moją stronę, o ile nie podjadę pod drzwi BMW X7 lub innym, podobnych gabarytów i o podobnej wartości, pojazdem. Ale nie wiem czy to typowe dla Polaków, czy raczej dla buraków.
UsuńAleż ja w żadnym razie nie oczekuję rzucania na szyję. I wiem o jednostkach, jak to ujęłaś, normalnych (biegacze np. to dosyć pozytywnie nastawiony do świata ludek, en masse, oczywiście). Jednak idąc od szczegółu do ogółu, jesteśmy w większości ponurakami z tobołem pretensji do świata. Wiem po sobie :P
Usuń