Pierwsze 2
tygodnie szkoły za nami (do wakacji jeszcze tylko 283 dni; stan na 16 września).
W
większości placówek upłynęły pod znakiem PSO (przedmiotowych systemów
oceniania), WSO (wewnątrzszkolnych systemów oceniania), lub – jak byłoby
najpoprawniej, bo w zgodzie z ustawą o systemie oświaty - oceniania wewnątrzszkolnego.
Jak stanowi przepis
(art. 44b ust. 8 ustawy z 7 września 1991 r. o systemie oświaty, dostępna np. tutaj): „Nauczyciele na początku każdego roku
szkolnego informują uczniów oraz ich
rodziców o:
1)
wymaganiach edukacyjnych niezbędnych
do otrzymania przez ucznia poszczególnych śródrocznych i rocznych ocen
klasyfikacyjnych z zajęć edukacyjnych, wynikających z realizowanego przez
siebie programu nauczania;
2) sposobach
sprawdzania osiągnięć edukacyjnych uczniów;
3)
warunkach i trybie otrzymania wyższej
niż przewidywana rocznej oceny klasyfikacyjnej z zajęć edukacyjnych.”
W tłumaczeniu zatem na
język polski: nauczyciel musi poinformować o tym:
1) za co postawi uczniowi określoną ocenę (wyrażoną w skali 1-6, w
każdym razie na koniec roku szkolnego),
2) jak
sprawdzi czego uczeń się nauczył
oraz 3) co uczeń może zrobić, jeśli chce poprawić ocenę na koniec roku szkolnego (w
stosunku do tej, która mu "wychodzi").
Nauczyciel nie musi informować
o niczym więcej, choć oczywiście jeśli chce – może. To jednak co wymienione
wyżej, MUSI zrobić.
Z rzeczy przymusowych
nauczyciel nie może zapominać jeszcze o jednym. O tym mianowicie, że jeśli chce stawiać oceny, to tylko za to, za co przewiduje je ustawa.
O tym, za co można
oceniać ucznia, pisałam szerzej tutaj. Przypomnę więc tylko zwięźle, że oceny z
poszczególnych przedmiotów (bo są jeszcze oceny z zachowania) można stawiać wyłącznie za osiągnięcia edukacyjne
ucznia (art. 44b ust. 1 pkt 1 ustawy o systemie oświaty). A polega to „na rozpoznawaniu przez
nauczycieli poziomu i postępów w opanowaniu przez ucznia wiadomości i
umiejętności w stosunku do wymagań określonych w podstawie programowej
kształcenia ogólnego lub efektów kształcenia i kryteriów weryfikacji w
podstawie programowej kształcenia w zawodzie szkolnictwa branżowego oraz wymagań
edukacyjnych wynikających z realizowanych w szkole programów nauczania” (art.
44b ust. 3 pkt 1 ustawy o systemie oświaty). Uff!
Ustawa ustawą, trzeba ją
zastosować w rzeczywistości.
W tej zaś od lat
niewiele się zmienia. Bo nie ma to jak utarta praktyka i „wszyscy tak robią”.
To zwalnia z myślenia i daje nieco wolnego czasu. Nauczycielom. Gdyż rodzic dziecka
szkolnego w pierwszych tygodniach września podpisuje hurtowo wklejone do uczniowskiego
zeszytu a wręczone uprzednio przez nauczyciela, zapisane gęstszym lub rzadszym
maczkiem, kartki.
A co na kartkach? Oto
subiektywny przegląd. Przykłady dobrane z kilku szczecińskich szkół
podstawowych, z rozmaitych klas (jednakże tylko z przedziału IV-VIII; zdjęcia powiększają się po kliknięciu w nie).
Przykład 1, historia klasa VI:
Długo, zawile i... nie na temat.
Ani słowa o tym do czego odnosi się tak pracowicie i skrupulatnie rozpisany przedział procentowy i ocenowy. Konia z rzędem temu, kto odgadnie, które treści podstawy programowej wpadają do której przegródki. Czy jeśli uczeń będzie wiedział wszystko o Łokietku, a o Kazimierzu Wielkim kompletnie nic (strzelam, nie mam pojęcia czego w tym roku szkolnym uczą się na historii szóstoklasiści), to na koniec roku szkolnego dostanie 3 czy 2?
Ocenianiu podlega w zasadzie wszystko (również to czy zeszyt jest w kratkę, w linie czy gładki oraz czy w piórniku ucznia jest klej), w tym również to, co ocenie w świetle ustawy nie podlega (aktywność, zadania domowe, diagnoza - bez wyjaśnienia czym ta ostatnia jest).
I wreszcie najważniejsze. Nieważne, że ustawodawca uważa, że uczeń może poprawić planowaną ocenę roczną. W tej szkole i klasie oceny z historii poprawić nie może. Koniec i kropka. O!
Przykład 2, historia klasa VI po raz drugi:
W zasadzie można napisać: jak wyżej (a to dwie całkiem różne podstawówki!).
O ocenie rocznej wiadomo tylko tyle, że stanowi sumę punktów zdobytych w ciągu całego roku, ale już za co można dostać ile punktów, o tym nauczyciel milczy.
Milczy również o możliwości poprawy oceny rocznej, nie zapominając jednakże o nałożeniu obostrzeń w zakresie możliwości poprawy ocen cząstkowych. Ciekawe w jaki sposób ustalił, że przy poprawie pracy pisemnej można otrzymać tylko 90% pierwotnie możliwych do zdobycia punktów? Czemu 90, a nie np. 50, albo 95%, hę?
Czytający wyraźnie czuje też ból, który towarzyszył przyjęciu przez nauczyciela do wiadomości faktu istnienia sześciostopniowej skali ocen. No okej, skoro już muszę, to niech będzie, że stawiam szóstki. Ale tylko tym, co mają 100%, buchacha!
No i jak zwykle: oceny (negatywne) za brak zeszytu, podręcznika. To może dla równowagi przewidzieć pozytywne za uśmiech na twarzy? Umocowanie prawne mniej więcej takie same.
Przykład 3, biologia klasa 7
Powtórzę się: jak wyżej i jeszcze wyżej (a dodam, że to kolejna, trzecia już, podstawówka).
Nie ma tego co być powinno, jest za to mnóstwo innych rzeczy, niezgodnych z przepisami.
Pewną nowością jest natomiast to, że ten nauczyciel lub zagadki. "Ocena na koniec okresu i roku nie jest średnią arytmetyczną ocen cząstkowych". Hm, ciekawe czy za odgadnięcie czym w takim razie jest (poza tym, że słodką tajemnicą nauczyciela) przewidziane są nagrody?
Przykład 4, przyroda klasa 4:
Tak, to czwarta już podstawówka. W tej jeszcze nie byliśmy.
Tym razem widać staranność w przepisaniu fragmentów ustawy. Która, jak wszystkim wiadomo, napisana jest językiem zrozumiałym dla każdego dziesięciolatka (bo w tym wieku są czwartoklasiści, choć akurat w tej klasie większość stanowią dziewięciolatki, ups!).
Dużo słów, mało treści.
Kiedy uczeń dostanie jaką ocenę? Nie wiadomo.
Jak może uzyskać wyższą ocenę na koniec roku? Nie wiadomo.
Ale wiadomo (po lekturze wcześniejszych przykładów), że można dostać oceny (dziwnym trafem wyłącznie negatywne) za to, co nie powinno podlegać ocenie w ogóle.
Przykład 5, język polski, klasa 6:
Żeby nie wyjść na zrzędę: widać, że nauczyciel postarał się dobrać język do możliwości percepcyjnych uczniów. Brawo!
Niestety jednak i w tym przypadku nie poinformował o tym, o czym miał obowiązek poinformować.
Nie ma ocen, są punkty. Nie wiadomo ani jak będą one przeliczane na oceny, ani kiedy i co na ile punktów nauczyciel oceni.
Wiadomo też, że poprawa nie jest czymś mile widzianym (znów tylko 90% punktów). Na pytanie o możliwość poprawy oceny rocznej odpowiedzi udziela tylko echo.
A jako prawniczka nie mogę przyczepić się do podstawowej rzeczy.
"Zawrzyjmy umowę" - pisze nauczyciel. Brzmi to nieźle, naprawdę.
Dopóki człowiek nie wie, że umowa to wspólne ustalenia dwóch stron. Do których dochodzi się zazwyczaj w drodze negocjacji.
To jak, proszę pani (lub pana), co do którego z punktów jest pani/pan otwarta/y na sugestie uczniów?
Przykład 6 i ostatni, klasa 8, matematyka:
Wizualnie bomba!
Jasno i przejrzyście.
Koniec komplementów.
Bo jeśli chodzi o treść, niczym tak naprawdę to PSO nie różni się od poprzednich.
I co?
Mi bardzo smutno, a Wam?
Jak widać na załączonych
obrazkach, w większości PSO nie ma tego co być w nich powinno, za to jest
mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, stojących ponadto często w jawnej sprzeczności z
ustawą.
Często są one napisane
językiem trudnym do zrozumienia przez dorosłych, a co dopiero przez dzieci.
Skłania mnie to do
wystąpienia z apelem.
Drodzy nauczyciele!
Ustawodawcy, gdy nakładał na Was obowiązek przedstawienia uczniom (i ich rodzicom) zasad oceniania, naprawdę nie chodziło o
to, byście pisali uczniom za osiągnięcie ilu procent (procent czego?)
będziecie stawiali jaką ocenę. Oni mają wiedzieć czego mają się nauczyć, by
wiedzieć, że dostaną np. trójkę. Muszą też wiedzieć w jaki sposób będziecie to
sprawdzać, jakie kryteria zastosujecie.
To nie jest czas na
puszczanie wodzy fantazji i wymyślanie za co by tu jeszcze można było ocenić
ucznia.
Nie macie prawa stawiać
ocen za estetykę prowadzenia zeszytu, najdrożsi pedagodzy. (Chyba że chodziłoby
o przedmiot kaligrafia, ale o ile się nie mylę, fala resentymentalnych powrotów
do podstaw programowych jeszcze nie dopłynęła do czasów międzywojennych.)
Za aktywność na lekcji
też nie.
I za brak zadania domowego
również nie (ale o tym dyskusje na różnorakich forach toczyły się już w
ubiegłym roku szkolnym).
A tym bardziej za brak
zeszytu. Oraz za to, że nie jest on w kratkę, a uczeń ma długopis z różowym, nie niebieskim wkładem.
I nie możecie napisać
uczniowi, że nie może poprawić oceny na koniec roku. No naprawdę nie możecie,
serio, serio. Bo on ma prawo ją
poprawić. Tak stoi zapisane w ustawie. Której nie możecie zmieniać, bo tak.
Naprawdę, nie mamy złych
ustaw edukacyjnych. Mamy tylko złe wyobrażenie na ich temat, które – kompletnie
nie rozumiem dlaczego – w większości szkół faktycznie owe ustawy zastępuje.
Wróćmy zatem do przeciętnego
rodzica, masującego nadgarstek po złożeniu kilkunastu podpisów w kilkunastu
zeszytach.
Cóż oto robi przeciętny
rodzic w takiej sytuacji?
Brawo, zgadliście.
Nic.
Przeciętny rodzic nie
czyta tego co podpisuje. Jeśli zaś czyta, niezupełnie rozumie (ja tam mu się wcale nie dziwię).
Jeśli rozumie, macha ręką.
Bo to tylko „takie
papierki, wiecie państwo, Unia kazała/RODO (niepotrzebne skreślić), teraz taka
biurokracja wszędzie”.
A poza tym, jeśli czegoś
nie wiesz, to się nie denerwujesz, nieprawdaż? I cóż z tego, że dotyczy to
Twojego dziecka? Ja chodziłam do szkoły, ojciec chodził do szkoły i
przeżyliśmy, to i ono przeżyje.
Może tak, może nie. Ja
tam oglądałam ostatnio od środka poradnie i oddziały psychiatryczne dla dzieci i
młodzieży. Kłębiące się tam tłumy nie biorą się znikąd. Śmiem zaś twierdzić, i nie tylko w oparciu o doświadczenia mojego własnego dziecka, że jednym ze źródeł ich pochodzenia (choć, rzecz jasna, nie jedynym) są szkoły.
Czas na literacką
dygresję.
Dzięki lekturze „Rany”
Wojciecha Chmielarza, o której pisałam w poprzednim poście, przypomniałam sobie
ostatnio reportaż Mariusza Szczygła „Śliczny i posłuszny”, opisujący historię
nauczycielki (nazwanej na potrzeby reportażu Ewą T.), która zakatowawszy sześcioletniego
pasierba i odbywszy orzeczoną wobec niej w związku z tym karę pozbawienia
wolności, powróciła do pracy w szkole (reportaż do przeczytania w książce M.
Szczygła „Nie ma” lub tutaj). Ponieważ było to w moim przypadku kolejne
czytanie tego tekstu, tym razem mogłam skupić się na jego tle, które dotychczas
pozostawało w cieniu najbardziej wstrząsających faktów.
A w owym tle Mariusz
Szczygieł napisał m.in. tak:
„Ponieważ bywało się tu i tam, to czytając zasady uczestnictwa na lekcji
matematyki u E.T., doznało się nawet pewnego szoku. Jedna z jej zasad brzmi:
uczeń używa na lekcji długopisu w kolorze granatowym, użycie innego składa się
na ocenę niedostateczną.
Może
pan odnaleźć stronę WWW szkoły, gdzie Ewa T. aktualnie pracuje, i sprawdzić,
jaki regulamin obowiązuje w sali, gdzie ona uczy".
Sprawdzam
i nie chciałbym być uczniem Ewy T.
Uczniowie
muszą przebywać w klasie w bezwzględnej ciszy. Uczeń, który nie usłyszy tego,
co mówi nauczycielka, dostanie jedynkę. Uszkodzenie czegokolwiek w sali uczeń
musi naprawić na swój koszt i otrzymuje ocenę niedostateczną. Nieporządek na
ławce ma wpływ na ocenę. Uczniowie mają zająć miejsca raz im wskazane i mogą je
zmienić, tylko kiedy nauczycielka wyda takie polecenie. Do jej poleceń trzeba
stosować się natychmiast. Ma to się odbywać w ciszy, a uczeń musi się
skoncentrować na prawidłowym i szybkim ich wykonaniu.
Żeby
uczeń nie zapomniał o regulaminie, ma obowiązek wydrukować go z internetu i
wkleić na drugą stronę zeszytu, zaś na pierwszej napisać, że nauczycielem jest
profesor T.”
Podpisując w tym roku
kilkanaście PSO, nie mogłam odgonić się od krążących natrętnie wokół mojej
głowy pytań.
Czy którykolwiek z
rodziców dzieci, które uczyła Ewa T. przeczytał ustalony przez nią regulamin?
Czy którykolwiek z nich zareagował na to, co w nim przeczytał?
Jak to możliwe, że
dyrekcja szkoły, w której uczyła Ewa T. zezwoliła na to, by nauczyciel ustalił
i egzekwował takie zasady? I dlaczego było to możliwe?
Tak, oczywiście, to
przypadek skrajny.
Aczkolwiek czy naprawdę zamieszczanie
w PSO postanowień jawnie sprzecznych z ustawą to nie jest skrajność? A robią to
niemal wszyscy nauczyciele; przejrzałam kilkadziesiąt PSO z pięciu różnych
szczecińskich szkół. Nie znalazłam ani
jednego, które odpowiadałoby minimum wymogów przewidzianych ustawą.
Mnie to przeraża.
Co zatem robić?
Odpowiedź zależy od tego
czy jesteś rodzicem, czy nauczycielem.
Jeśli tym pierwszym –
przemyśleć, spisać swoje przemyślenia i porozmawiać. Z nauczycielem lub
dyrekcją szkoły. O zmianie filozofii. O potrzebie respektowania prawa. O
przywróceniu uczniom ich podmiotowości.
Jeśli jesteś
nauczycielem - przeczytać ustawę. Pomyśleć. Zapytać. Otworzyć się na rozmowę. I na
uczniów.
Róbcie zresztą cokolwiek
innego co przyjdzie Wam do głów. Tylko róbcie. Zanim szkolne mleko się rozleje,
a wielu uczniów poparzy.