Dzielnica, w
której mieszkam, jest podzielona.
W starych budynkach,
zbudowanych jeszcze nie w dzielnicy a w niewielkiej niemieckiej wsi, położonej blisko dużego miasta, mieszkają jedni,
nazwijmy ich A.
Ich dzieci chodzą
zazwyczaj do szkoły rejonowej ulokowanej za miedzą, w miejscu będącym czymś w rodzaju
lokalnych slumsów. Po lekcjach robią nie wiadomo co, nie wiadomo gdzie. W dzielnicy nie ma wypasionych placów zabaw, skateparku czy choćby boiska.
Starsi do pracy dojeżdżają jedynym kursującym tu autobusem. O ile pracują. Jeśli nie pracują, można spotkać ich przemieszczających się niespiesznie na trasie pomiędzy domem a oznaczonym logo z płazem sklepem osiedlowym, zaopatrzonym we wszystkie niezbędne do przeżycia artykuły, w tym fajki i browar.
Starsi do pracy dojeżdżają jedynym kursującym tu autobusem. O ile pracują. Jeśli nie pracują, można spotkać ich przemieszczających się niespiesznie na trasie pomiędzy domem a oznaczonym logo z płazem sklepem osiedlowym, zaopatrzonym we wszystkie niezbędne do przeżycia artykuły, w tym fajki i browar.
Część z nich
(zakwalifikujmy ich do podgrupy A minus), nie mieszka przy tym w poniemieckich
budynkach, lecz na pobliskich działkach. Poznać ich można po charakterystycznej woni i
ochrypniętych głosach.
Tak A, jak i A minus to autochtoni.
Rdzenna tkanka tej dzielnicy, której DNA diametralnie różni się od DNA coraz ekspansywniej narastającej
tkanki typu B.
B zazwyczaj zamieszkują
któryś z segmentów na jednym z wciąż pączkujących w dzielnicy osiedli domów
szeregowych. Niektórzy z nich (będzie to podgrupa B plus) zasiedlają także
nieliczne domy wolnostojące (ich lokalizacja uchodzi za prestiżową – na skraju puszczy,
z widokiem na potok, rozmiary posesji liczone w tysiącach metrów kwadratowych.
Dzieci B dowożone są do
szkół w centrum miasta (głównie do jednej, chlubiącej się pierwszym miejscem w
rankingu szczecińskich szkół; w wywiadzie udzielonym dwa lata temu „Gazecie Wyborczej”
jej wicedyrektorka informowała, przy czym jej wypowiedź nie robiła wrażenia popartej pogłębionej refleksją, że „nasza szkoła liczy około 740 osób, z czego tylko blisko 60 to dzieci "rejonowe"”. Jak przypuszczam, co najmniej setka z tych "pozarejonowych" to
dzieci B z mojej dzielnicy).
Dzieci B nie sposób spotkać na terenie dzielnicy; nie mają na to czasu, gdyż w tygodniu biegają z jednych zajęć pozalekcyjnych na drugie, zaś w weekendy prowadzą bogate życie towarzyskie (urodziny, wycieczki, uprawianie sportów). Dzielnica, jako typowa sypialnia na przedmieściu, nie ma im w tym zakresie niczego do zaoferowania.
Tak rodzice, jak i dzieci typu B nie znają zazwyczaj nawet nazw poszczególnych, choćby leżących po sąsiedzku, ulic. Znają tylko te, przez które muszą codziennie przejechać samochodem z punktu C (dom) do punktów D (szkoła), E (zajęcia pozalekcyjne), F (praca), ewentualnie także G (inne rozrywki).
Dzieci B nie sposób spotkać na terenie dzielnicy; nie mają na to czasu, gdyż w tygodniu biegają z jednych zajęć pozalekcyjnych na drugie, zaś w weekendy prowadzą bogate życie towarzyskie (urodziny, wycieczki, uprawianie sportów). Dzielnica, jako typowa sypialnia na przedmieściu, nie ma im w tym zakresie niczego do zaoferowania.
Tak rodzice, jak i dzieci typu B nie znają zazwyczaj nawet nazw poszczególnych, choćby leżących po sąsiedzku, ulic. Znają tylko te, przez które muszą codziennie przejechać samochodem z punktu C (dom) do punktów D (szkoła), E (zajęcia pozalekcyjne), F (praca), ewentualnie także G (inne rozrywki).
Życie A i B (oraz ich
dzieci) toczy się tak osobno, że nie mają szansy się spotkać, choćby na
zakupach w jednym z dwóch ulokowanych tu dyskontów spożywczych.
B wybierają bowiem dyskont
z owadem. Dlaczego? To proste, tylko on jest na trasie ich codziennych przejazdów,
sprytnie zlokalizowany przy głównej dzielnicowej ulicy dojazdowej.
A można z kolei spotkać
w dyskoncie z czworonogiem. Czemu? Cóż, gdy trzeba samemu dźwigać ciężkie
siaty, miast podwozić je wózkiem pod samootwierający się bagażnik
auta-prosto-z-leasingu, idzie się tam, gdzie bliżej. A ów dyskont niemal graniczy
z działkami i większością starych domów.
„Nie robię zakupów w [tu padła nazwa dyskontu z czworonogiem], bo gdy
patrzę na tych wszystkich ludzi, to obrzydzenie mnie bierze. Wydaje mi się, że
wszystko co tam kupię jest brudne, bo przecież oni mogli tego dotykać” – te słowa usłyszałam kilka miesięcy temu od
znajomej. Osoby z wyższym wykształceniem, wykonującej prestiżowy zawód, po
czterdziestce. Jedno dziecko w wieku przedszkolnym (więcej nie będzie), na wyposażeniu
SUV i dobrze zarabiający mąż. Sympatycznej, uśmiechniętej, chętnej do pomocy. Komuś
z B, rzecz jasna. Tym z A też pomaga, wiadomo. W pewnym wieku, na pewnych
stanowiskach, z pewnym kręgiem znajomych to nawet wypada. Od tego są przecież
jednak różne szlachetne akcje, nie trzeba tych ludzi oglądać na co dzień.
Gdybym miała zwięźle
napisać o czym jest „Ma być czysto” Anny Cieplak, to napisałabym, że właśnie o
tym. O „dzielnicy już samej w sobie
wstępnie podzielonej czynszami, powierzchnią mieszkania i zawodami”. O
dwóch, istniejących równolegle, światach. Świecie ludzi z aspiracjami i planami, i tym drugim, zamieszkałym przez tych, „którym
nie chce się robić za wiele”, by nie powiedzieć: nic. Tak w każdym razie
brzmi wersja oficjalna, milcząco aprobowana przez większość, zwłaszcza tych z
B. Gdyby sięgnęli po tę książkę, mogliby się zdziwić.
Oliwka, piętnastolatka –
uczennica drugiej klasy gimnazjum. Choć gimnazja wkrótce znikną, wraz z nimi
niewątpliwie nie znikną Oliwki, ich życie i problemy. W związku z tym zła wiadomość dla B: nie
da się zakwalifikować tej książki, jako poświęconej „gimbazie”, do kategorii powieści
historycznych i odłożyć na odpowiednio zakurzoną półkę.
Oliwka mieszka z
ojczymem i dwójką młodszego, przyrodniego rodzeństwa – piątoklasistą Oskarem i
przedszkolaczką Sonią (dobór imion, jak sądzę, nieprzypadkowy). Ogarniająca
codzienną rzeczywistość samodzielnie (trzeba obudzić na czas, przygotować
jedzenie, odprowadzić do szkoły, przypilnować czystości, także głów). Ojczym
pracuje, imprezuje, niespecjalnie radzi sobie z prozą życia i wiążącą się z nią
odpowiedzialnością. Matka i babka pracują w Niemczech, do kraju zjeżdżają od
wielkiego dzwonu, na święta (chyba, że trafi się kolejna ciąża, wtedy trzeba
zostać dłużej, nawet na dwa lata). Oliwka ma na głowie kuratora i wysoce
prawdopodobną wizję umieszczenia w Ośrodku („jak młoda Urbańska. Tyle ją wszyscy widzieli. Trafiła do zakonnic i
zwariowała. Choć na ogół takie plotki są przesadzone. To znaczy nie te o
zakonnicach, ale o ośrodkach. Większość wraca do Ząbkowic po dwóch latach i nic
się nie zmienia. Stają się tylko trochę gorsi, więcej kombinują, a później
wracają do ośrodków. Tych samych albo innych. Tak to się kręci.”).
Wszystko jasne i proste.
O takich dziewczynach „źle się mówi”. Są
zdemoralizowane, bo piją alkohol i uprawiają seks (w związku z tym czasem też zachodzą
w ciążę). Źle się uczą, wagarują. Nikt się nimi nie interesuje. Oczywiście poza
kuratorem, policją i sądem, a i to nieprzesadnie. Wiadomo, trzeba oczyszczać
społeczeństwo ze złych elementów, to się oczyszcza. W przepisach nie ma jednak
mowy o głębszym zainteresowaniu, nikomu nie można więc niczego zarzucić, wszystko
na całkowitym legalu.
Dla mnie najbardziej
wstrząsający fragment książki to ten, w którym Oliwka przypomina sobie przebieg
rozprawy przed sądem dla nieletnich.
Wstrząsający, bo dobrze
wiem, że prawdziwy. Codziennie (poza weekendami, bez przesady z tym zajmowaniem
się nieletnimi) w polskich sądach odbywają się takie rozprawy, takie właśnie,
takie samiuteńkie.
Za stołem sędziowskim
siadają wypisz, wymaluj moje, przywołane na wstępie, znajome typu B. A może na
rozprawie Oliwki to ona była właśnie?
„Po co sędzina mówiła do niej tonem pani Frau? Dlaczego nie była jak
Anna Maria Wesołowska? Czemu nie zapytała, czy zajmuje się młodszymi dziećmi,
sprząta, robi zakupy, płaci rachunki, planuje poprawić oceny i normalnie
chodzić do szkoły? Zapytała, czy Oliwka zamierza palić lub pić alkohol pomimo
tego, że została dwa razy za to spisana. Odpowiedziała pytaniem: „A pani nie
pali?”. I poleciało. Że demoralizacja, że opuszczone godziny w szkole, że brak
nadzoru pedagogicznego, że opuszczanie zajęć w świetlicy kuratorskiej.”
Julka – piętnastolatka,
uczennica tej samej klasy tego samego gimnazjum, do którego uczęszcza Oliwka.
Jedyne dziecko rozwiedzionych rodziców, typowych B. Przeniesiona do niego po
pierwszej klasie, gdy okazało się, że w poprzedniej szkole, bardziej prestiżowej,
z wyselekcjonowanymi uczniami, trudno będzie uzyskać jej wysoką średnią ocen,
automatycznie zwiększającą szanse przy rekrutacji do liceum.
Julka ma matkę, ojca i
macochę, tę ostatnią dużo młodszą od jej rodziców, bo nieco przed trzydziestką. Mieszka trochę u matki, trochę u
ojca. Ma się uczyć i realizować ułożony dla niej (przez matkę, ojciec biernie
wszystko akceptuje i przyjmuje do realizacji) plan. To nie jest żadna
patologia, to po prostu nowoczesna rodzina patchworkowa.
Julka mieszka w lepszej
części dzielnicy, nie musi o nic się martwić, o nikogo troszczyć.
Tak w każdym razie widzą
jej życie dorośli, ona sama problemów ma mnóstwo.
„Zapłakana piętnastolatka wymaga więcej współczucia niż wyjące dziecko.
Takie poryczą i zapomną, a dziewczyna, która ma okres, przetłuszczające się
włosy i chłopaka dziewiętnastolatka? Jej smutek ma coś wspólnego z
nieskończonością, leży zresztą zwinięta w kłębek, jakby na moment wróciła do
stanu prenatalnego.”
„Żeby było czysto” to książka o nastoletnich dziewczętach, nie wiem czy dla nich
przeznaczona. Jestem w wieku ich rodziców, jestem inna, a przede wszystkim - teraz to widzę - tak bardzo stara. Nie wiem czy urodzone w
XXI wieku piętnastolatki nadal potrzebują – jak ja gdy miałam tyle lat, co one – czytać książki
o życiu swoich rówieśniczek i ich problemach, często tych samych, z którymi i one się borykają. Nie wiem czy Anna Cieplak jest dla nich współczesną Krystyną Siesicką, Ewą Nowak albo Małgorzatą Musierowicz. Chociaż nie, wiem. Małgorzatą Musierowicz nie jest
na pewno.
Historia opowiedziana
przez autorkę jest bardzo prawdziwa. Opowiedziana autentycznym językiem (tak mi
się w każdym razie z mojego, matczynego punktu widzenia, wydaje). Niektórzy
będą się nim oburzać i już nawet oburzają (cytuję komentarz zamieszczony pod jedną z recenzji tej książki: „Niestety uważam, iż nie jest to odpowiednia książka,
która może pełnić funkcję lektury gimnazjalisty. Zastanawiam się czy rodzice
wiedzą jakie zwroty pojawiają się w niej”). Niestety, przypuszczam, że ci
najbardziej oburzeni jej nie przeczytają, a tym samym nie dowiedzą się czym
żyją ich dzieci, jakie są ich pragnienia, zmartwienia i potrzeby. Nie będą
mieli więc szansy zorientować się, że ich świat w niczym nie przypomina świata
ich młodości.
Siłą „Żeby było czysto”
jest to, że otwiera wiele płaszczyzn do dyskusji.
O pędzie do
instytucjonalizowania wszystkiego i o tym, że tak wiele wymyka się z ram. Oraz
o tym jak trudno nie dać się w tych ramach zamknąć.
O szkole. Która jest nie
wiadomo po co, a w życiu nastolatków nie odgrywa żadnej istotnej roli (poza tą,
że zajmuje sporo cennego czasu).
O życiu w dwóch różnych
światach (A i B) i o tym do czego to prowadzi. Przykładanie odmiennych norm
oceny jest początkiem, koniec można sobie wyobrazić. Chociaż może lepiej nie.
O tym dlaczego ludzie ze
świata A czasem śmierdzą albo nie ściągają butów w cudzych mieszkaniach i co z tego powinno wynikać dla ludzi ze świata B.
O rodzinach „patchworkowych”,
które pomału stają się normą (w każdym razie statystyczną), czy to się komu
podoba, czy nie. I o roli macochy/ojczyma. Oraz ich uczuciach.
O tym, co piętnastolatki
tak naprawdę rozumieją ze świata, który ich otacza.
O tym, co my, dorośli,
możemy dla nich i z nimi zrobić.
Dyskusja na ten ostatni
temat byłaby chyba najważniejsza. Bo gdybyśmy my, ich rodzice, macochy i
ojczymowie, nauczyciele, kuratorzy i sędziowie spróbowali przez chwilę ich
posłuchać, nie oceniając, może udałoby się nam dogadać. A nawet jeśli nie
dogadać, to choć trochę zrozumieć.
Nie wiem, naprawdę nie
wiem, dlaczego to nie Anna Cieplak zdobyła tegoroczny Paszport „Polityki” (choć
wiem, że przyznano jej Nagrodę Conrada i Nagrodę Gombrowicza). Nie deprecjonuję
przy tym Marcina Wichy i jego nagrodzonej, naprawdę znakomitej, książki („Rzeczy,
których nie wyrzuciłem”), ale – z całym szacunkiem – Wicha „twórcą młodego
pokolenia” był już jakiś czas temu (raczej bardziej dawno temu niż mniej dawno).
Doprawdy, czyżby po raz kolejny zdecydowała płeć?
Płeć i jej wpływ na
życie nie tylko Oliwki i Julii – o tym też można by podyskutować.
Anna Cieplak „Ma być
czysto”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016.
Wszystkie wyróżnione
kursywą fragmenty pochodzą z omawianej książki. Starałam się nie wyrywać ich z
kontekstu, choć niekiedy musiałam zmienić, dostosowując do potrzeb mojego
tekstu, oryginalnie użyte formy gramatyczne.
Z tego co zrozumiałam miałam inne wrażenia po przeczytaniu książki, nad którą było tyle "achów" i "Ochów"... Generalnie (zacytuję sama siebie i opinię "tuż po" lekturze): "Nie podzielam opinii o "świetnej prozie" (Kurzojady) czy "nowym typie prozy". Ale może mało debiutów czytam. Wolę jednak takie testowanie lewicowej wrażliwości niż jadące na stereotypach "Księżniczki" z kamienicznych, łódzkich podwórek (Non/fiction - nieregularnik reporterski)."
OdpowiedzUsuńMiałam wrażenie, że zachwyt nad "Ma być ciepło" (zwłaszcza komplementowanie języka) to tęsknota za "nową Masłowską". Znajomy, mocno "w temacie" świata "A" (jak przekornie oznaczyłaś ;) ten podział)
przywołał pewien film >>> "Nie mogę oprzeć się pokusie porównania tej książki z filmem "Cześć Tereska". Dość podobnie sportretowany świat. A to przecież (sprawdziłem właśnie) 16 lat różnicy. To chyba niedobrze. Mam spore wrażenie kliszowej narracyjnej..."
Im dłużej czasu mija, tym bardziej mam wrażenie, że idea ważna, ale książka nie jest tym typem literatury, który mnie uwodzi, ani który uważam "za dobry kawał książki". I jest to tekst dla dorosłych. Ku refleksji... Pytanie co z tym zrobimy...
Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że umknęło mi, iż mam się zachwycać, wobec czego przystąpiłam do lektury, nie wiedząc czego mam się spodziewać i na której stronie wybuchać spazmem rozkoszy. Bycie na oucie ma plusy, jak widać.
UsuńNie wiem czy to nowy typ prozy, kompletnie mnie nie interesują takie teoretyczne dywagacje. Język jest autentyczny, moim zdaniem, a jego użycie miało ściśle określony cel (i nie było nim wcale schlebianie najmłodszemu czytelnikowi). Ale owszem, literacko i stylistycznie Wicha jest dwie długości z przodu (może dlatego dali mu ten Paszport, choć podtrzymuję, że z wiekiem przesadzili. A jestem od niego tylko nieco młodsza, więc wolałabym twierdzić, że to przecież ciągle kwiat młodości:P)
Najgorsze co można byłoby zrobić tej książce, to uznać ją za lekturę tych "lepszych" (ze świata B lub A, jak widać oznaczenie jest umowne), co to teraz załamią ręce i wezmą się do roboty, aby powstał wyklęty lud ziemi i ci, których dręczy głód. Myśl więc w tej książce niewątpliwie nie nowa (owszem, skojarzenia z "Cześć Tereska" też miałam), ale niestety blask jest ciągle tak samo promienny. Tylko czy gdziekolwiek nas ona prowadzi? Póki co, raczej wątpię, bo współczesny człowiek trud raczej słabo znosi.
I owszem, zgodzę się, że ta książka nie jest przedstawicielką Literatury-uwodzicielki, kawału dobrej prozy. To raczej bojowniczka, tekst - jak napisałam - do dyskusji, ku refleksji. Znak czasów (chcielibyśmy tak myśleć, ale to nieprawda.
Jeszcze jedno: weszłam na stronę Kurzojadów, odszukałam recenzję tej książki. Można i tak. Ja widzę co innego. Ale myślę (wiem, że nie zabrzmi to dobrze, ale nic nie poradzę), że to dlatego, że widziałam w życiu znacznie więcej niż autorka tego wpisu (Anna Cieplak także).
Jak to się wszystko pozmieniało. U czytanej u mnie właśnie Ożogowskiej problemem szóstoklasisty (prawie gimnazjum) była tygodniówka, która nie starczała na kino i gumy do żucia. A dziś? Narkotyki, alkohol, niechciane ciąże. Znak czasów, czy autorom sprzed półwiecza nie chciało się sięgnąć za zasłonę i pisali lekkie młodzieżówki, takie bardziej do śmichu i oparte na swoich szkolnych wspomnieniach?
OdpowiedzUsuńTy Ożogowską, ja Niziurskiego. Ot, rozrywki starych ramoli:P Niestety, Niziurski miał być odtrutką, a tylko mnie dobił, o czym, mam nadzieję, już wkrótce.
UsuńW książce Cieplak największym problemem nie są jednak wcale alkohol, narkotyki (bo niechciane ciąże już trochę są, choć nie wysuwają się wcale na pierwszy plan). Takie myślenie jest bardzo wygodne, bo można dzięki niemu przesunąć myślenie na tor "patologia" i odetchnąć z ulgą, że na szczęście nie wszyscy i my to tacy porządni.
I myślę, że teraz jak kiedyś: są książki, i książki. Ich autorzy stawiają przed sobą różne cele, nie wszyscy muszą od razu gnać z kogutem. I bardzo dobrze, bo by człowiek do reszty uwiądł.