poniedziałek, 12 lutego 2018

A.Cieplak "Ma być czysto", czyli tematy do dyskusji (dla grup A i B)


Dzielnica, w której mieszkam, jest podzielona.
W starych budynkach, zbudowanych jeszcze nie w dzielnicy a w niewielkiej niemieckiej wsi, położonej blisko dużego miasta, mieszkają jedni, nazwijmy ich A.
Ich dzieci chodzą zazwyczaj do szkoły rejonowej ulokowanej za miedzą, w miejscu będącym czymś w rodzaju lokalnych slumsów. Po lekcjach robią nie wiadomo co, nie wiadomo gdzie. W dzielnicy nie ma wypasionych placów zabaw, skateparku czy choćby boiska.
Starsi do pracy dojeżdżają jedynym kursującym tu autobusem. O ile pracują. Jeśli nie pracują, można spotkać ich przemieszczających się niespiesznie na trasie pomiędzy domem a oznaczonym logo z płazem sklepem osiedlowym, zaopatrzonym we wszystkie niezbędne do przeżycia artykuły, w tym fajki i browar. 
Część z nich (zakwalifikujmy ich do podgrupy A minus), nie mieszka przy tym w poniemieckich budynkach, lecz na pobliskich działkach. Poznać ich można po charakterystycznej woni i ochrypniętych głosach.
Tak A, jak i A minus to autochtoni. Rdzenna tkanka tej dzielnicy, której DNA diametralnie różni się od DNA coraz ekspansywniej narastającej tkanki typu B. 

B zazwyczaj zamieszkują któryś z segmentów na jednym z wciąż pączkujących w dzielnicy osiedli domów szeregowych. Niektórzy z nich (będzie to podgrupa B plus) zasiedlają także nieliczne domy wolnostojące (ich lokalizacja uchodzi za prestiżową – na skraju puszczy, z widokiem na potok, rozmiary posesji liczone w tysiącach metrów kwadratowych.
Dzieci B dowożone są do szkół w centrum miasta (głównie do jednej, chlubiącej się pierwszym miejscem w rankingu szczecińskich szkół; w wywiadzie udzielonym dwa lata temu „Gazecie Wyborczej” jej wicedyrektorka informowała, przy czym jej wypowiedź nie robiła wrażenia popartej pogłębionej refleksją, że „nasza szkoła liczy około 740 osób, z czego tylko blisko 60 to dzieci "rejonowe"”. Jak przypuszczam, co najmniej setka z tych "pozarejonowych" to dzieci B z mojej dzielnicy).
Dzieci B nie sposób spotkać na terenie dzielnicy; nie mają na to czasu, gdyż w tygodniu biegają z jednych zajęć pozalekcyjnych na drugie, zaś w weekendy prowadzą bogate życie towarzyskie (urodziny, wycieczki, uprawianie sportów). Dzielnica, jako typowa sypialnia na przedmieściu, nie ma im w tym zakresie niczego do zaoferowania.
Tak rodzice, jak i dzieci typu B nie znają zazwyczaj nawet nazw poszczególnych, choćby leżących po sąsiedzku, ulic. Znają tylko te, przez które muszą codziennie przejechać samochodem z punktu C (dom) do punktów D (szkoła), E (zajęcia pozalekcyjne), F (praca), ewentualnie także G (inne rozrywki).

Życie A i B (oraz ich dzieci) toczy się tak osobno, że nie mają szansy się spotkać, choćby na zakupach w jednym z dwóch ulokowanych tu dyskontów spożywczych.
B wybierają bowiem dyskont z owadem. Dlaczego? To proste, tylko on jest na trasie ich codziennych przejazdów, sprytnie zlokalizowany przy głównej dzielnicowej ulicy dojazdowej.
A można z kolei spotkać w dyskoncie z czworonogiem. Czemu? Cóż, gdy trzeba samemu dźwigać ciężkie siaty, miast podwozić je wózkiem pod samootwierający się bagażnik auta-prosto-z-leasingu, idzie się tam, gdzie bliżej. A ów dyskont niemal graniczy z działkami i większością starych domów.

Nie robię zakupów w [tu padła nazwa dyskontu z czworonogiem], bo gdy patrzę na tych wszystkich ludzi, to obrzydzenie mnie bierze. Wydaje mi się, że wszystko co tam kupię jest brudne, bo przecież oni mogli tego dotykać”  – te słowa usłyszałam kilka miesięcy temu od znajomej. Osoby z wyższym wykształceniem, wykonującej prestiżowy zawód, po czterdziestce. Jedno dziecko w wieku przedszkolnym (więcej nie będzie), na wyposażeniu SUV i dobrze zarabiający mąż. Sympatycznej, uśmiechniętej, chętnej do pomocy. Komuś z B, rzecz jasna. Tym z A też pomaga, wiadomo. W pewnym wieku, na pewnych stanowiskach, z pewnym kręgiem znajomych to nawet wypada. Od tego są przecież jednak różne szlachetne akcje, nie trzeba tych ludzi oglądać na co dzień.


Gdybym miała zwięźle napisać o czym jest „Ma być czysto” Anny Cieplak, to napisałabym, że właśnie o tym. O „dzielnicy już samej w sobie wstępnie podzielonej czynszami, powierzchnią mieszkania i zawodami”. O dwóch, istniejących równolegle, światach. Świecie ludzi z aspiracjami i planami, i tym drugim, zamieszkałym przez tych, „którym nie chce się robić za wiele”, by nie powiedzieć: nic. Tak w każdym razie brzmi wersja oficjalna, milcząco aprobowana przez większość, zwłaszcza tych z B. Gdyby sięgnęli po tę książkę, mogliby się zdziwić.

Oliwka, piętnastolatka – uczennica drugiej klasy gimnazjum. Choć gimnazja wkrótce znikną, wraz z nimi niewątpliwie nie znikną Oliwki, ich życie i problemy. W związku z tym zła wiadomość dla B: nie da się zakwalifikować tej książki, jako poświęconej „gimbazie”, do kategorii powieści historycznych i odłożyć na odpowiednio zakurzoną półkę.
Oliwka mieszka z ojczymem i dwójką młodszego, przyrodniego rodzeństwa – piątoklasistą Oskarem i przedszkolaczką Sonią (dobór imion, jak sądzę, nieprzypadkowy). Ogarniająca codzienną rzeczywistość samodzielnie (trzeba obudzić na czas, przygotować jedzenie, odprowadzić do szkoły, przypilnować czystości, także głów). Ojczym pracuje, imprezuje, niespecjalnie radzi sobie z prozą życia i wiążącą się z nią odpowiedzialnością. Matka i babka pracują w Niemczech, do kraju zjeżdżają od wielkiego dzwonu, na święta (chyba, że trafi się kolejna ciąża, wtedy trzeba zostać dłużej, nawet na dwa lata). Oliwka ma na głowie kuratora i wysoce prawdopodobną wizję umieszczenia w Ośrodku („jak młoda Urbańska. Tyle ją wszyscy widzieli. Trafiła do zakonnic i zwariowała. Choć na ogół takie plotki są przesadzone. To znaczy nie te o zakonnicach, ale o ośrodkach. Większość wraca do Ząbkowic po dwóch latach i nic się nie zmienia. Stają się tylko trochę gorsi, więcej kombinują, a później wracają do ośrodków. Tych samych albo innych. Tak to się kręci.”).
Wszystko jasne i proste. O takich dziewczynach „źle się mówi”. Są zdemoralizowane, bo piją alkohol i uprawiają seks (w związku z tym czasem też zachodzą w ciążę). Źle się uczą, wagarują. Nikt się nimi nie interesuje. Oczywiście poza kuratorem, policją i sądem, a i to nieprzesadnie. Wiadomo, trzeba oczyszczać społeczeństwo ze złych elementów, to się oczyszcza. W przepisach nie ma jednak mowy o głębszym zainteresowaniu, nikomu nie można więc niczego zarzucić, wszystko na całkowitym legalu.

Dla mnie najbardziej wstrząsający fragment książki to ten, w którym Oliwka przypomina sobie przebieg rozprawy przed sądem dla nieletnich.
Wstrząsający, bo dobrze wiem, że prawdziwy. Codziennie (poza weekendami, bez przesady z tym zajmowaniem się nieletnimi) w polskich sądach odbywają się takie rozprawy, takie właśnie, takie samiuteńkie.
Za stołem sędziowskim siadają wypisz, wymaluj moje, przywołane na wstępie, znajome typu B. A może na rozprawie Oliwki to ona była właśnie?

Po co sędzina mówiła do niej tonem pani Frau? Dlaczego nie była jak Anna Maria Wesołowska? Czemu nie zapytała, czy zajmuje się młodszymi dziećmi, sprząta, robi zakupy, płaci rachunki, planuje poprawić oceny i normalnie chodzić do szkoły? Zapytała, czy Oliwka zamierza palić lub pić alkohol pomimo tego, że została dwa razy za to spisana. Odpowiedziała pytaniem: „A pani nie pali?”. I poleciało. Że demoralizacja, że opuszczone godziny w szkole, że brak nadzoru pedagogicznego, że opuszczanie zajęć w świetlicy kuratorskiej.”

Julka – piętnastolatka, uczennica tej samej klasy tego samego gimnazjum, do którego uczęszcza Oliwka. Jedyne dziecko rozwiedzionych rodziców, typowych B. Przeniesiona do niego po pierwszej klasie, gdy okazało się, że w poprzedniej szkole, bardziej prestiżowej, z wyselekcjonowanymi uczniami, trudno będzie uzyskać jej wysoką średnią ocen, automatycznie zwiększającą szanse przy rekrutacji do liceum.
Julka ma matkę, ojca i macochę, tę ostatnią dużo młodszą od jej rodziców, bo nieco przed trzydziestką. Mieszka trochę u matki, trochę u ojca. Ma się uczyć i realizować ułożony dla niej (przez matkę, ojciec biernie wszystko akceptuje i przyjmuje do realizacji) plan. To nie jest żadna patologia, to po prostu nowoczesna rodzina patchworkowa.
Julka mieszka w lepszej części dzielnicy, nie musi o nic się martwić, o nikogo troszczyć.
Tak w każdym razie widzą jej życie dorośli, ona sama problemów ma mnóstwo.
Zapłakana piętnastolatka wymaga więcej współczucia niż wyjące dziecko. Takie poryczą i zapomną, a dziewczyna, która ma okres, przetłuszczające się włosy i chłopaka dziewiętnastolatka? Jej smutek ma coś wspólnego z nieskończonością, leży zresztą zwinięta w kłębek, jakby na moment wróciła do stanu prenatalnego.”

Żeby było czystoto książka o nastoletnich dziewczętach, nie wiem czy dla nich przeznaczona. Jestem w wieku ich rodziców, jestem inna, a przede wszystkim - teraz to widzę - tak bardzo stara. Nie wiem czy urodzone w XXI wieku piętnastolatki nadal potrzebują – jak ja gdy miałam tyle lat, co one – czytać książki o życiu swoich rówieśniczek i ich problemach, często tych samych, z którymi i one się borykają. Nie wiem czy Anna Cieplak jest dla nich współczesną Krystyną Siesicką, Ewą Nowak albo Małgorzatą Musierowicz. Chociaż nie, wiem. Małgorzatą Musierowicz nie jest na pewno.

Historia opowiedziana przez autorkę jest bardzo prawdziwa. Opowiedziana autentycznym językiem (tak mi się w każdym razie z mojego, matczynego punktu widzenia, wydaje). Niektórzy będą się nim oburzać i już nawet oburzają (cytuję komentarz zamieszczony pod jedną z recenzji tej książki: „Niestety uważam, iż nie jest to odpowiednia książka, która może pełnić funkcję lektury gimnazjalisty. Zastanawiam się czy rodzice wiedzą jakie zwroty pojawiają się w niej”). Niestety, przypuszczam, że ci najbardziej oburzeni jej nie przeczytają, a tym samym nie dowiedzą się czym żyją ich dzieci, jakie są ich pragnienia, zmartwienia i potrzeby. Nie będą mieli więc szansy zorientować się, że ich świat w niczym nie przypomina świata ich młodości.   

Siłą „Żeby było czysto” jest to, że otwiera wiele płaszczyzn do dyskusji.
O pędzie do instytucjonalizowania wszystkiego i o tym, że tak wiele wymyka się z ram. Oraz o tym jak trudno nie dać się w tych ramach zamknąć.
O szkole. Która jest nie wiadomo po co, a w życiu nastolatków nie odgrywa żadnej istotnej roli (poza tą, że zajmuje sporo cennego czasu).
O życiu w dwóch różnych światach (A i B) i o tym do czego to prowadzi. Przykładanie odmiennych norm oceny jest początkiem, koniec można sobie wyobrazić. Chociaż może lepiej nie.
O tym dlaczego ludzie ze świata A czasem śmierdzą albo nie ściągają butów w cudzych mieszkaniach i co z tego powinno wynikać dla ludzi ze świata B.
O rodzinach „patchworkowych”, które pomału stają się normą (w każdym razie statystyczną), czy to się komu podoba, czy nie. I o roli macochy/ojczyma. Oraz ich uczuciach.
O tym, co piętnastolatki tak naprawdę rozumieją ze świata, który ich otacza.
O tym, co my, dorośli, możemy dla nich i z nimi zrobić.
Dyskusja na ten ostatni temat byłaby chyba najważniejsza. Bo gdybyśmy my, ich rodzice, macochy i ojczymowie, nauczyciele, kuratorzy i sędziowie spróbowali przez chwilę ich posłuchać, nie oceniając, może udałoby się nam dogadać. A nawet jeśli nie dogadać, to choć trochę zrozumieć.

Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego to nie Anna Cieplak zdobyła tegoroczny Paszport „Polityki” (choć wiem, że przyznano jej Nagrodę Conrada i Nagrodę Gombrowicza). Nie deprecjonuję przy tym Marcina Wichy i jego nagrodzonej, naprawdę znakomitej, książki („Rzeczy, których nie wyrzuciłem”), ale – z całym szacunkiem – Wicha „twórcą młodego pokolenia” był już jakiś czas temu (raczej bardziej dawno temu niż mniej dawno). Doprawdy, czyżby po raz kolejny zdecydowała płeć?

Płeć i jej wpływ na życie nie tylko Oliwki i Julii – o tym też można by podyskutować.

Anna Cieplak „Ma być czysto”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016.

Wszystkie wyróżnione kursywą fragmenty pochodzą z omawianej książki. Starałam się nie wyrywać ich z kontekstu, choć niekiedy musiałam zmienić, dostosowując do potrzeb mojego tekstu, oryginalnie użyte formy gramatyczne.

4 komentarze:

  1. Z tego co zrozumiałam miałam inne wrażenia po przeczytaniu książki, nad którą było tyle "achów" i "Ochów"... Generalnie (zacytuję sama siebie i opinię "tuż po" lekturze): "Nie podzielam opinii o "świetnej prozie" (Kurzojady) czy "nowym typie prozy". Ale może mało debiutów czytam. Wolę jednak takie testowanie lewicowej wrażliwości niż jadące na stereotypach "Księżniczki" z kamienicznych, łódzkich podwórek (Non/fiction - nieregularnik reporterski)."

    Miałam wrażenie, że zachwyt nad "Ma być ciepło" (zwłaszcza komplementowanie języka) to tęsknota za "nową Masłowską". Znajomy, mocno "w temacie" świata "A" (jak przekornie oznaczyłaś ;) ten podział)
    przywołał pewien film >>> "Nie mogę oprzeć się pokusie porównania tej książki z filmem "Cześć Tereska". Dość podobnie sportretowany świat. A to przecież (sprawdziłem właśnie) 16 lat różnicy. To chyba niedobrze. Mam spore wrażenie kliszowej narracyjnej..."

    Im dłużej czasu mija, tym bardziej mam wrażenie, że idea ważna, ale książka nie jest tym typem literatury, który mnie uwodzi, ani który uważam "za dobry kawał książki". I jest to tekst dla dorosłych. Ku refleksji... Pytanie co z tym zrobimy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że umknęło mi, iż mam się zachwycać, wobec czego przystąpiłam do lektury, nie wiedząc czego mam się spodziewać i na której stronie wybuchać spazmem rozkoszy. Bycie na oucie ma plusy, jak widać.
      Nie wiem czy to nowy typ prozy, kompletnie mnie nie interesują takie teoretyczne dywagacje. Język jest autentyczny, moim zdaniem, a jego użycie miało ściśle określony cel (i nie było nim wcale schlebianie najmłodszemu czytelnikowi). Ale owszem, literacko i stylistycznie Wicha jest dwie długości z przodu (może dlatego dali mu ten Paszport, choć podtrzymuję, że z wiekiem przesadzili. A jestem od niego tylko nieco młodsza, więc wolałabym twierdzić, że to przecież ciągle kwiat młodości:P)
      Najgorsze co można byłoby zrobić tej książce, to uznać ją za lekturę tych "lepszych" (ze świata B lub A, jak widać oznaczenie jest umowne), co to teraz załamią ręce i wezmą się do roboty, aby powstał wyklęty lud ziemi i ci, których dręczy głód. Myśl więc w tej książce niewątpliwie nie nowa (owszem, skojarzenia z "Cześć Tereska" też miałam), ale niestety blask jest ciągle tak samo promienny. Tylko czy gdziekolwiek nas ona prowadzi? Póki co, raczej wątpię, bo współczesny człowiek trud raczej słabo znosi.

      I owszem, zgodzę się, że ta książka nie jest przedstawicielką Literatury-uwodzicielki, kawału dobrej prozy. To raczej bojowniczka, tekst - jak napisałam - do dyskusji, ku refleksji. Znak czasów (chcielibyśmy tak myśleć, ale to nieprawda.

      Jeszcze jedno: weszłam na stronę Kurzojadów, odszukałam recenzję tej książki. Można i tak. Ja widzę co innego. Ale myślę (wiem, że nie zabrzmi to dobrze, ale nic nie poradzę), że to dlatego, że widziałam w życiu znacznie więcej niż autorka tego wpisu (Anna Cieplak także).

      Usuń
  2. Jak to się wszystko pozmieniało. U czytanej u mnie właśnie Ożogowskiej problemem szóstoklasisty (prawie gimnazjum) była tygodniówka, która nie starczała na kino i gumy do żucia. A dziś? Narkotyki, alkohol, niechciane ciąże. Znak czasów, czy autorom sprzed półwiecza nie chciało się sięgnąć za zasłonę i pisali lekkie młodzieżówki, takie bardziej do śmichu i oparte na swoich szkolnych wspomnieniach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty Ożogowską, ja Niziurskiego. Ot, rozrywki starych ramoli:P Niestety, Niziurski miał być odtrutką, a tylko mnie dobił, o czym, mam nadzieję, już wkrótce.
      W książce Cieplak największym problemem nie są jednak wcale alkohol, narkotyki (bo niechciane ciąże już trochę są, choć nie wysuwają się wcale na pierwszy plan). Takie myślenie jest bardzo wygodne, bo można dzięki niemu przesunąć myślenie na tor "patologia" i odetchnąć z ulgą, że na szczęście nie wszyscy i my to tacy porządni.
      I myślę, że teraz jak kiedyś: są książki, i książki. Ich autorzy stawiają przed sobą różne cele, nie wszyscy muszą od razu gnać z kogutem. I bardzo dobrze, bo by człowiek do reszty uwiądł.

      Usuń