Nie
będę ani trochę odkrywcza, gdy napiszę, że sięgnięcie w wieku dojrzałym po lektury
z dzieciństwa bywa przeżyciem wstrząsającym.
Zdarza się, że ideał lat
szczenięcych spada (z hukiem) z piedestału, na którym go ongi umieściliśmy,
albowiem czytany po latach okazuje się płaski, nudny, zupełnie nieśmieszny, a
do tego napisany niestrawnym językiem.
Nierzadkie są także
sytuacje, w których okazuje się, że ulubione książki rodziców nie są bynajmniej
ulubionymi książkami ich dzieci. Odpowiedzią na pełne entuzjazmu zachęty do
sięgnięcia po takie czy inne dzieło („gdy byłam/byłem w Twoim wieku,
uwielbiałem/uwielbiałam tę książkę! Zobaczysz, Tobie na pewno Ci się spodoba”),
jest bowiem najpierw pełne pretensji „Muuuuuszę??”, a następnie, gdy wzięte
podstępem, groźbą lub po prostu na litość latorośle przememłają pierwsze
pięćdziesiąt stron (w tempie mniej więcej jedna strona na pół godziny),
wycedzona przez zęby informacja, że ta książka jest „beznadziejną nudą i chyba sobie nie
wyobrażasz, że będę na nią tracić czas?!”
Najczęściej jednak zdarza się tak, że książkę, którą dzieści lat temu czytaliśmy kilkanaście razy i znaliśmy na wyrywki, dziś odbieramy zupełnie
inaczej. Niekiedy popadamy w związku z tym w stan kompletnego
rozedrgania i śmiertelnego zdumienia. Bo choć przed lekturą wydawało nam się, że
będzie to po prostu nostalgiczna podróż w czasie, to z każdą kolejną
przeczytaną na nowo stroną coraz jaśniej dostrzegamy, że pewne rzeczy są
stałe i niezmienne, mimo że to akurat im życzyliśmy, by szlag trafił je w pierwszej kolejności.
„Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie
nic się nie wydarzyło. Kocia od geografii była mdła, Ciemiężny od historii był
mdły, Rubaszko od polskiego był mdły – a wszyscy jacyś senni, o mało co nie
pospaliśmy razem z nimi.”
Akcja książki Edmunda
Niziurskiego „Szkolny lud, Okulla i ja” toczy się prawdopodobnie na początku
lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku (po raz pierwszy powieść wydano w roku
1982). Jej bohaterami są uczniowie klas siódmych, czyli dzieciaki, pardon,
młodzież w wieku mojego starszego syna.
Gdy sięgnę pamięcią do
tamtych czasów (jak to brzmi, rany boskie!) i przepuszczę swoje wspomnienia
przez dzisiejsze przemyślenia, istotnie dochodzę do wniosku, że większość moich
nauczycieli była mdła. Tak bardzo, że dziś nie pamiętam nawet jak się nazywali.
Ich lekcje przemykały jedna za drugą, niewiele się od siebie różniąc.
Chyba, że trafił się
pedagog sadysta.
„Posłuchaj – wtrącił się Kicuch – u nas tak jest: jak nie mogą sobie dać
rady z uczniem, to go odsyłają do Soczewiaka.
-
Dlaczego do Soczewiaka?
-
Bo on z każdym daje sobie radę, bo chłopcy się go boją, mówią, że był
wychowawcą w poprawczaku. Więc odsyłają do Soczewiaka, a on bierze skazańca do
galopu…
-
I… i co mu robi? – dopytywałem.
-
No, niby nic poza… poza regulaminem.”
Dalej następuje opowieść
o tym jak to jednemu z nieszczęśników Soczewiak (ksywa: Gepard) wyznaczył
zadanie pilnowania gabloty.
„- I jak się coś stanie gablocie, to pójdę do konia. Tak powiedział.
-
Do konia? Jak to?
-
Do konia gimnastycznego. Będę musiał skakać przez konia. Na wuefie. Przez konia
i na konia, z nogami tak i tak… na różne sposoby. Wiesz, ile jest ćwiczeń na
koniu? A ja mam krótkie nogi! – Pigment patrzył na mnie z prawdziwym
przerażeniem w oczach. – No, powiedz, Kicuch, czy ja mogę te…te wszystkie
ćwiczenia?
-
Choćby ze skóry wyskoczył, nie potrafi – przyznał Kicuch. – Bo Gepard zadaje
coraz trudniejsze, aż w końcu każdy wysiada, rozbija się o konia, przewraca,
spada, a cała klasa ma ubaw. Rozumiesz teraz, dlaczego zapisaliśmy się w klubie
do sekcji gimnastycznej. Myślałeś pewnie, że chodzi nam o wydłużenie ciała…
Nie. Nam chodziło przede wszystkim o zaprawę. Żeby Gepardowi nie było łatwo
niszczyć nas przed klasą. Rozumiesz?
Skinąłem
głową. Rozumiałem. Wiadomo, że na wuefie można ośmieszyć najbardziej poważnego
i mądrego człowieka, udowodnić mu niedołęstwo, pogrążyć w otchłań upokorzenia i
wstydu, unicestwić! (…) I nic nie można zrobić Gepardowi, ani poskarżyć się.
Ćwiczenia na koniu są w programie i Gepard zawsze może powiedzieć, że tylko
przerabiał program.”
O, jakżeż dobrze to
pamiętam. Uczucie upokorzenia, płonące policzki. I śmiech na sali
gimnastycznej.
Tak, tego nauczyciela
zapamiętałam z imienia i nazwiska oraz z twarzy. Do dziś nie mówię mu na ulicy
„dzień dobry”. Może to świadczy o mojej małostkowości, ale ciągle czuję
potrzebę wyrażenia w jakikolwiek sposób pogardy wobec niego i jego metod.
Za moich szkolnych
czasów normą było także zwracanie się do uczniów po nazwisku i traktowanie ich
z góry.
„Słuchaj, Żaba – powiedziała Szufla – zgłosisz się do mnie po lekcjach.
Zabulgotałem
wkurzony.
-
Czego jeszcze? – skrzywiła się Szufla. – Mów wyraźnie, nie bulgocz, Żaba!
-
Nie nazywam się Żaba, proszę pani – wykrztusiłem.
-
Jak to nie Żaba? (…)
-
Ja się nazywam Żabny, proszę pani. Tomasz Żabny.(…)
-
No, więc dobrze – Szufla spojrzała na mniej jakby ze współczuciem, a może mi
się tylko wydało. – Porozmawiamy po lekcjach, Tomku.
Spojrzałem
na nią z wdzięcznością, bo użyła imienia.”
Jak niewiele potrzeba,
by zyskać sobie wdzięczność ucznia. Najpierw go styrać, traktując bez szacunku,
a potem łaskawie potraktować tak, jak powinno się go traktować zawsze.
To też pamiętam.
Jak również to, że nikt
w moich czasach nie miał złudzeń dlaczego chodzi się do szkoły. Bo trzeba. A po
co?
Cóż, tu również byliśmy
zgodni z naszymi nauczycielami:
„Mój Żabny, ładnie bym wyglądała, gdybym chciała czekać aż w moich
uczniach odezwie się jakaś pasja – roześmiała się smutno pani Kocka. –
Niestety, szkoła to jest taki karmnik, gdzie każdy ptak musi dziubać, czy ma
apetyt, czy nie.”
Dziubaliśmy więc, jedni
z większym zainteresowaniem, inni ze znacznie mniejszym.
No, ale to było w XX
wieku!
Teraz, panie, mamy wiek
XXI, luksusy, nowoczesność i high-tech!
Niestety, nie w szkole.
W niej czas się
zatrzymał.
Nauczyciele mojego syna
są mdli. W poprzedniej szkole byli mdli i wrzeszczący, w nowej przynajmniej nie
wrzeszczą. Tylko o kilku usłyszałam natomiast do tej pory, że ich lekcje są
ciekawe; zajęcia prowadzone przez pozostałych są wielką nudą. Lekcja za lekcją,
wszystkie zlewają się w mdłą całość.
Część nauczycieli nadal
zwraca się do uczniów po nazwisku.
Gdy pierwszy raz
usłyszałam mojego syna mówiącego o swojej nauczycielce per „Kowalska”,
obruszyłam się. „No ale o co ci chodzi? Ona też mówi do nas tylko po nazwisku!”
– odpowiedział.
Niektórzy lubią też
upokarzać uczniów. Ach, wziąć takiego delikwenta do tablicy i zgrilować go przy
całej klasie, udowadniając, że nic nie umie! Albo robić co lekcję kartkówkę,
stawiając za każdym razem połowie klasy oceny niedostateczne, dorzucając parę uwag na temat intelektu i cech
charakteru uczniów! Można się dobrze bawić bez konia gimnastycznego? Można!
No i wreszcie
kwintesencja. Szkoła jako karmnik. Nieważne, drapieżnik czy roślinożerca, duży
czy mały, samiec czy samiczka, wszyscy mają dziubać to samo, w tym samym
tempie. Zwolnisz, zginiesz. W cenie jest wyłącznie dziubanie z identyczną, z
góry narzuconą prędkością. Nie smakuje ci to ziarno? Masz pecha. A za karę zostaniesz
w tym samym karmniku na drugi rok, może wtedy polubisz!
Na szczęście jest
nadzieja. Tak kiedyś, jak i dzisiaj. Tli się, mimo niesprzyjających warunków.
Tonie jednak w goryczy i smutku.
„Więc będziesz moim uczniem. Doskonale. Żeby nie było nieporozumień,
uprzedzam: jestem pedagogiem bez serca. Wypalono mnie wewnętrznie, więc nie
próbuje mnie wzruszać, żadnych przymilań i pochlebstw. Nie reaguję.(…) A co do
twoich talentów fizycznych…
-
Obawiam się, że nie mam zbyt wielkich.
-
To się okaże. Może nagle w tej sali wybuchnie twój wielki talent, synu –
Ostańko rozejrzał się gdzieś po suficie i zatarł ręce. – Zawsze liczę się z tym
mój kochany. Więc, gdy będziesz miał ochotę zrobić coś niezwykłego, przyjdź,
zgłoś się bez wahania, powiedz mi, użycz mi swojego żaru. Będziemy płonąć obaj.
Jak dawniej, kiedy jeszcze chciało mi się robić nowe, zupełnie nowe
doświadczenia – zapatrzył się starymi oczami w okno.
Cała
klasa umilkła i wszystkim zrobiło się smutno.”
Edmund Niziurski „Szkolny
lud, Okulla i ja”. Ilustrował Julian Bohdanowicz. Nasza Księgarnia, Warszawa
1988.
Musiałem chodzić do jakiejś wyjątkowej szkoły, co doceniałem i wtedy, i zawsze. Grillowaniem parała się jedynie pani od rosyjskiego, ale one specjalnie były dobierane pod kątem gestapowskich zdolności, cała reszta była normalna, a wielu nawet wciąż się chciało. Dlatego Okullę czytałem trochę jak opowieść o żelaznym wilku. Szkoda, że w szkole moich dzieci jest inaczej.
OdpowiedzUsuńA widzisz, moja rusycystka była przeurocza i lubiła uczyć. Może dlatego do dziś lubię rosyjski jako język?
UsuńPoza tym jednak wiele się zgadzało. I zgadza nadal. Tyle że teraz, jako rodzic, nienawidzę szkoły; gdy do niej chodziłam, nie wzbudzała we mnie takich uczuć.
Nasza powinna być enkawudzistką, ale i tak rosyjski lubię i znam do dziś :D Jako rodzic mam tak samo. Człowiek myśli, że po maturze się uwolnił od edukacyjnych demonów, a one wracają zwielokrotnione :(
UsuńMasakra. A u Was tylko w związku z nową lepszą siódmą klasą czy tak po całej linii?
UsuńOch, od dawna placówka zajmowała zaszczytne przedostatnie miejsce w powiatowych rankingach, a teraz to już w ogóle.
UsuńJa tam uważam, że im niższe miejsce w rankingu, tym większe szanse na normalność.
UsuńOwszem, ale tu chyba trochę jest odchył w drugą stronę i wszystkim ciut wisi.
UsuńPrzykro mi, ale w piątek o tej godzinie nie jestem w stanie pojąć co masz na myśli.
UsuńŚredni ranking oznacza, że dzieci się specjalnie nie męczy pod kątem uzyskiwania wyników. Natomiast ten superniski ranking oznacza, że dzieci w ogóle się odpuszcza i nikomu na niczym nie zależy. Szczęśliwie aż tak źle nie jest, przynajmniej nie ze wszystkim.
UsuńJak dla mnie jakikolwiek ranking oznacza tylko tyle, że świat zwariował, niestety. Bo zazwyczaj istotne jest w nim nie to, co powinno. Wypisz, wymaluj jak u mnie w robocie.
UsuńU nas w robocie zniesiono ankiety i rankingi i teraz najlepsi są kumple władzuchny albo wazeliniarze :(
UsuńCi zawsze są najlepsi, nie mów, że Cię to dziwi. Jest też opcja "zawsze bezpiecznych poglądów". Oni też dobrze sobie radzą w tych trudnych czasach.
UsuńRosyjski lubię i nawet sporo pamiętam dzięki nauczycielce z podstawówki. Później z panią Teresą miałem okazję pracować przez krótki, dwuletni okres i ten czas tylko potwierdził moje zdanie, że to świetna pedagog (czy pedagożka, żeby być w zgodzie z trendami?) i przemiły człowiek. Większość swoich nauczycieli pamiętam, ale to pewnie dlatego, żem jeszcze człek młody. I nie wszystkich z tak miłych powodów jak powyżej. Raczej wręcz przeciwnie :P
UsuńMoja rusycystka też miała na imię Teresa, może imię było w tym przypadku kluczem do sukcesu?:P
UsuńI, młody człowieku, naprawdę żaden z Twoich nauczycieli nie był mdły?
Pewnie by się jakiś trafił, ale kto by go pamiętał skoro mdły :P
UsuńNo tak, ze wszech miar logiczne:P
UsuńWłaśnie zastanawiałam się niedawno nad moimi nauczycielami. Jacy byli, czy utkwili mi w pamięci swoją wyjątkowością, jak ich wspominam. Okazało się, że większość była mdła i nudna. Na lekcji głównie dyktowali notatkę lub czytali temat z podręcznika. Było też kilku z większą pasją i są to głównie językowcy. Włączali nam piosenki w danym języku, przybliżali kulturę i obyczaje kraju. Dobrze ich wspominam, ponieważ ich lekcje były ciekawe. Jest jeszcze trzecia grupa: despoci i zastraszacze - krzykacze. Tu prym wiedzie wuefistka, matematyczka i plastyczka, która zawsze publicznie krytykowała moje prace i stawiała tróje pomimo 100 procentowego przygotowania na lekcję (guziki, skrawki materiału, bibuły itp.) oraz wielkich starań z mojej strony (cóż zrobić, jeśli talentu mi brakło ;))
OdpowiedzUsuńAgnieszka
To teraz zrób eksperyment i porozmawiaj według tego samego klucza ze swoimi córkami: które lekcje lubią, z których coś zapamiętują i dlaczego. Ja od pewnego czasu rozmawiam tak ze Starszym i mam wrażenie, że mógłby uznać Twoją wypowiedź za własną, mimo że Twoja dotyczy okresu sprzed - mniej więcej - trzydziestu lat. Zgroza.
UsuńNa marginesie, oceny z plastyki do dnia dzisiejszego są nieporozumieniem. Dopiero teraz Starszy ma nauczycielkę, która docenia starania i zaangażowanie, wcześniej słyszał mniej więcej to co Ty. Dodam, że część klasy dostawała piątki i szóstki za prace zrobione im w domu przez rodziców, co jest wystarczającym dowodem głupoty takiego myślenia o tym czym powinny być lekcje plastyki.
Zaskoczę Cię! Robię ten eksperyment od jakiegoś czasu. Rozmawiamy dużo o szkole, nauczycielach, ciekawych zajęciach itp. Zwłaszcza, że w ostatnim roku w naszej szkole nastąpiło wiele zmian, niestety na gorsze. Wnioski z tych rozmów nie są optymistyczne. Co prawda nikt raczej nie krzyczy i z zajęciami plastycznymi nie mają problemów (inna sprawa, że talent mają na szczęście po ojcu ;)) ale teksty nauczyciela "myślałam, że jesteś bardziej lotna", a także manipulowanie i straszenie dzieciaków mocno mnie martwią. Nie mówiąc już o tym że na części lekcji moje dziewczyny zwyczajnie się nudzą. Strata czasu. Dlatego rozważamy zmianę szkoły (kolejną!).
OdpowiedzUsuńAgnieszka
No to sama widzisz. A wydawałoby się, że Twoja szkoła taka "obudzona". Jak widać, nie wystarczy zrobić jednych warsztatów, trzeba jeszcze coś z nich zrozumieć.
UsuńA o zmianie szkoły myślę od kilku miesięcy. Niestety, gdy nie chcesz tylko zmienić, a chcesz, by była to zmiana na lepsze, okazuje się, że z pomysłami słabo, słabiutko...
Drukowane w odcinkach w "Płomyku" jako powieść dozwolona dla młodzieży. I jednakowo niestrawne- wtedy, i teraz. Niziurskiemu w trakcie pisania wybitnie tępił się już hebel.
OdpowiedzUsuńZ książkami Niziurskiego i ich odbiorem jest różnie. Tę lubię, nadal, aczkolwiek zgadzam się, że pisał lepsze.
Usuń