„Nie jestem wzorowym uczniem. Wiem, że są tacy, którzy lubią szkołę, ale
ja do nich nie należę, mówię otwarcie. Tylko niektóre rzeczy mi się podobają,
na przykład wuef i zajęcia komputerowe. No i przerwy między lekcjami, zwłaszcza
ta na lunch. Ale w sumie szkoła mogłaby dla mnie nie istnieć. Najbardziej nie
znoszę prac domowych, które nam ciągle zadają. Jakby nie wystarczyło, że
siedzimy tyle godzin na lekcjach, starając się nie zasnąć, a nauczyciele
wciskają nam do głów rzeczy, z których prawdopodobnie nie będziemy mieć żadnego
pożytku, na przykład wzór na pole powierzchni całkowitej sześcianu czy
definicje energii kinetycznej i potencjalnej. Kogo to obchodzi, zastanawiam
się. W życiu nie słyszałem, żeby moi rodzice użyli słowa „kinetyczny”!
Najbardziej
nie cierpię przedmiotów ścisłych. Tyle musimy się uczyć, że to przestaje być
zabawne. Nasza nauczycielka, pani Rubin, czepia się wszystkiego – nawet tego,
jak zapisujemy tematy zadań! Któregoś razu odjęła mi dwa punkty, bo nie
napisałem daty na górze kartki z pracą domową. Obłęd!”
„Cud chłopak” to
książka, która mimo że na polskim rynku pojawiła się cztery lata temu, dopiero
teraz, za sprawą gwiazdorsko obsadzonej ekranizacji, doczekała się jakiegokolwiek
rozgłosu.
Nie wiem na czym skupia
się film, gdyż do kina niestety nie dotarłam, jednak przypuszczam, że na tym, co
jest głównym tematem książki, a więc na odmienności, w tym przypadku
spowodowanej uwarunkowaną genetycznie deformacją twarzy głównego bohatera,
dziesięcioletniego Augusta, ucznia – o zgrozo! – piątej klasy (najwyraźniej w USA
nikt nie uratował maluchów). Temat to ważny, w książce poruszony po mistrzowsku
(przy założeniu, że jej odbiorcami docelowymi są nastolatki). Choćby z tego
powodu warto „Cud chłopaka” przeczytać lub przynajmniej obejrzeć, najlepiej
razem z nastoletnim dzieckiem.
Ja tu jednak nie o tym.
Literacki pretekst do
opowiedzenia historii Augusta stanowi ważne w życiu głównego
bohatera wydarzenie, jakim jest rozpoczęcie przez niego edukacji w prawdziwej
szkole. Nie żadna tam prowadzona przez mamę edukacja domowa, z jakiej
dotychczas korzystał, lecz zwykła (choć prywatna) szkoła, z całym jej, nie
bójmy się nazywać rzeczy po imieniu, okrucieństwem.
Uważni czytelnicy tego
bloga zdążyli się już z pewnością zorientować, że szkoła jest od pewnego czasu
moim fiksum dyrdum. Im dłużej moje dzieci do niej uczęszczają, tym bardziej nienawidzę
tego, czym zazwyczaj jest i tym bardziej chciałabym, aby była czymś całkiem
innym.
„Cud chłopak”, jak
wynika już choćby z przywołanego na wstępie cytatu (stanowiącego wypowiedź
jednego ze szkolnych kolegów Augusta, Jacka), nie jest książką, która może
wywołać w polskim czytelniku wrażenie, że nasze szkoły są jakimś tragicznie
złym wyjątkiem od generalnie dobrej światowej reguły. Wynika z niej bowiem
jasno, że także amerykańskie prywatne szkoły zatrudniają nudnych nauczycieli
zadających zbyt wiele zadań domowych, a uczęszczające do nich dzieci nie są
bynajmniej ideałami.
Uważna lektura pozwala
jednak równie jak ja zafiksowanemu czytelnikowi na dostrzeżenie szeregu
prawidłowości.
Prawidłowość
pierwsza: w szkole najważniejszy jest dyrektor.
Dyrektor ma władzę. Władza
zaś często deprawuje, zwłaszcza ludzi małych i zakompleksionych.
Jak przypuszczam, tak w
Polsce, jak i w USA, dyrektorami szkół często zostają ludzie, którzy nie
powinni zarządzać nawet kurnikiem (z całym szacunkiem do kur, tak bardzo im
należnym zwłaszcza w okolicach Wielkanocy). Ze wszystkiego jednak, także i z
władzy, można uczynić dobry użytek.
Dyrektor może być liderem,
w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wiedząc i widząc często więcej od
pozostałych, może delikatnie ukierunkowywać, wspierać, ale przede wszystkim
pokazywać własnym przykładem, co jest najważniejsze.
Dobry dyrektor pociągnie
za sobą nauczycieli. Tych dobrych. Jeśli uda mu się zyskać wsparcie mądrych
decydentów (np. władz samorządowych), doprowadzi do tego, że zatrudnieni w jego
szkole źli nauczyciele, prędzej czy później, po nieuniknionym okresie buntu i
naporu, odejdą. I nikt nie będzie po nich płakał.
„Stoicie na progu, moi drodzy, wychodzicie z dzieciństwa i wkraczacie
młodość. Jesteście na etapie przejściowym. Zebraliśmy się tutaj, razem z
waszymi rodzinami, przyjaciółmi i nauczycielami (…) nie tylko po to, żeby
uhonorować wasze tegoroczne osiągnięcia, lecz również po to, żeby wyrazić
uznanie dla waszych bezgranicznych możliwości. (…)
Chcę,
żeby moi wychowankowie, kończąc szkołę podstawową średnią, mieli niezachwianą
pewność, że w przyszłości, którą sobie wybudują, wszystko jest możliwe. Jeżeli
każdy na tej sali przyjmie zasadę, że zawsze i wszędzie będzie starał się
postępować ciut lepiej niż trzeba, to nasz świat rzeczywiście stanie się
lepszym miejscem. Jeżeli się postaracie, jeżeli będziecie ciut lepsi niż
trzeba, to pewnie ktoś kiedyś rozpozna w każdym z was twarz Boga. (…) Albo,
zgodnie z wymogami politycznej poprawności, duchową emanację uniwersalnego
dobra, jeśli tak mówi wasza wiara.”
Tak przemawiał wicedyrektor
szkoły, do której uczęszczał August, na zakończenie roku szkolnego. Och, jakżeż
inne to przemówienie od tego, które słyszałam w szkole Starszego w minionym roku. Ani słowa o czerwonych paskach, srebrnych tarczach, piątkach i szóstkach.
Jasne, to ważne, ale nie najważniejsze. Cudownie, gdy dyrektor szkoły o tym
wie.
Prawidłowość
druga: uczniowie uczą się najwięcej i czerpią największą satysfakcję z tego, na co mają jakiś wpływ.
„Wszystkim uczniom z klas piątych przydzielono jakiś obiekt, który miał
być zaprezentowany w stworzonym przez nas muzeum podczas Dnia Kultury Egipskiej
w grudniu. Nauczyciele zapisali nazwy obiektów na osobnych kartkach i wrzucili
je do szklanej misy, a potem na apelu uczniowie po kolei losowali kartki.(…)
W
dniu otwarcia muzeum egipskiego wszyscy byliśmy szalenie przejęci i
rozgorączkowani. (…)
Muzeum
mieściło się w sali gimnastycznej. Na stołach znajdowały się wykonane przez
uczniów obiekty, a pod nimi karteczki z wyjaśnieniami co każdy przedstawia. W
większości były naprawdę świetne, ale uważam, że nie dorównywały mojemu i
Augusta. (…) August zrobił piramidę schodkową z kostek cukru. Miała ponad
sześćdziesiąt centymetrów wysokości i tyle samo szerokości. Pomalował ją
sprayem albo czymś na piaskowy kolor. Prezentowała się wspaniale.
Wszyscy
włożyliśmy egipskie stroje. Niektórzy przebrali się za archeologów, jak z
filmów o Indianie Jonesie, inni za faraonów. August i ja przebraliśmy się za
mumie.(…)
Przybywający
rodzice zbierali się w holu przed salą gimnastyczną. Gdy zjawili się już
wszyscy, podeszliśmy do nich i każdy miał oprowadzić mamę czy tatę po
zaciemnionej sali, oświetlając sobie drogę latarką. (…) Zatrzymywaliśmy się
przy każdym eksponacie, szeptem wyjaśniając, co przedstawia i odpowiadając na
pytania. (…) Zabawa była świetna, dokoła słyszało się w mroku szepty, smugi
światła przecinały się w powietrzu.”
Lekcję na każdy temat
można przeprowadzić w sposób tradycyjny, tj. omawiając temat, a jeszcze lepiej
(czytaj: łatwiej dla nauczyciela), czytając na lekcji jego opracowanie
zamieszczone w podręczniku, a następnie polecając uczniom zrobienie odpowiednich
zadań zamieszczonych w zeszytach ćwiczeń.
Efekt? Nuda,
zniechęcenie i absolutny brak zainteresowania tematem.
Gdy Starszy wybierał
szkołę, podniecił się m.in. widokiem znakomicie wyposażonej pracowni chemicznej
i obietnicą, że będzie tam odbywać się spora część lekcji.
Od początku roku
szkolnego miał tam lekcje dwa razy; ani razu nauczycielka nie namawiała ich do
samodzielnego wykonywania jakichkolwiek doświadczeń w domu (nawet rozumiem, też
nie lubię osmalonych ścian w salonie, jednakowoż choćby mały wulkanik z sody
chyba nikomu by nie zaszkodził?). Zamiast tego kuje wzory, mozolnie rysuje
struktury (rzecz jasna, w ramach zadań domowych) i coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że w szkole kochać
można tylko wuef oraz dużą przerwę.
Tymczasem nawet w zwykłej
szkole publicznej, całkowicie podporządkowanej ministerialnej podstawie
programowej, można czynić cuda. Bo wszystko tkwi w głowach. Ale wymaga odwagi, koniecznej choćby do tego, by zaufać uczniom i pozwolić im na samodzielne podejmowanie decyzji w sprawach ich dotyczących, także gdy chodzi o sposób w jaki chcą się uczyć.
Prawidłowość
trzecia: najważniejsze są relacje.
„Nauczyciel,
bardzo wysoki pan z żółtawą brodą, pisał coś na tablicy. (…)
Gdy
zadzwonił drugi dzwonek, wszyscy się uciszyli, a pan odwrócił się twarzą do
nas. Powiedział, że nazywa się Browne, i zaczął opowiadać o tym, co będziemy
czytać w tym semestrze.(…)
Duże
drukowane litery na tablicy tworzyły słowo:
W-S-K-A-Z-A-N-I-E
-
Napiszcie to na pierwszej stronie w zeszycie do angielskiego, na samej górze.(…)
Pan
Browne kiwnął z uśmiechem głową i napisał na tablicy:
WSKAZANIA
= ZASADY DOTYCZĄCE NAPRAWDĘ WAŻNYCH RZECZY (…)
–
A teraz zastanówcie się, jakie rzeczy waszym zdaniem są naprawdę ważne.
Słucham.
Kilkoro
uczniów podniosło ręce, a pan wskazywał jednego po drugim i zapisywał każdą
odpowiedź na tablicy strasznie, strasznie nieporządnym pismem.
REGULAMIN.
NAUKA. ODRABIANIE LEKCJI.(…)
RODZINA.
RODZICE. ZWIERZĘTA DOMOWE.(…)
-
Rekiny, bo zjadają zdechłe stworzenia w morzach! – zawołał chłopak o imieniu
Leo i pan zapisał to na tablicy.
REKINY.
(…)
-
No dobrze. – Gdy pan Browne skończył wszystko zapisywać, znów stanął twarzą do
nas. Ale nikt nie wymienił najważniejszego.
Wbiliśmy
w niego wzrok, nie mając już pomysłów.
-
Bóg? – odezwał się jeden z uczniów.
Widziałem,
że pan Browne miał co innego na myśli, choć dodał słowo „Bóg”. A potem dopisał:
KIM
JESTEŚMY.
-
Kim jesteśmy – powiedział, podkreślając oba słowa, i powtórzył: - Kim jesteśmy.
My sami. Rozumiecie? Jacy z nas ludzie? Jakim jesteś człowiekiem? Czy nie to
jest najważniejsze ze wszystkiego? Czy nie powinniśmy ciągle zadawać sobie
pytania, jakim jestem człowiekiem? – Po chwili milczenia zapytał: -
Zauważyliście tablicę wiszącą tuż przy wejściu do naszej szkoły? Czy ktoś z was
przeczytał, co tam jest napisane?
Rozejrzał
się, ale nikt się nie odezwał.
-
Napis brzmi: „Poznaj samego siebie” – oznajmił z uśmiechem. – Jesteście tu
właśnie po to, żeby poznawać siebie.
-
A ja myślałem, że mamy się uczyć angielskiego – wypalił Jack i wszyscy się
roześmiali.
-
Również po to, no pewnie – potwierdził pan Browne, co dla mnie zabrzmiało
luzacko.
Odwrócił
się i napisał wielkimi drukowanymi literami, na szerokość całej tablicy:
WRZEŚNIOWE
WSKAZANIE PANA BROWNE’A: KIEDY MOŻESZ DAĆ DOWÓD ALBO SWOJEJ RACJI, ALBO DOBROCI,
DAJ DOWÓD SWOJEJ DOBROCI.”
Szkoła, w której
nauczyciele uważają, że są w niej wyłącznie po to, by nauczyć dzieci
matematyki, polskiego czy fizyki, nie będzie dobrą szkołą.
Nauczyciel, który, z
lęku przed tym, że nie zdąży „przerobić” całego materiału, będzie unikał
rozmawiania ze swoimi uczniami o tym, co ważne dla nich i dla niego, nigdy nikogo nie porwie, nie zainspiruje. Nie zauważy także wielu wartościowych
osób, wymagających jednakże choćby niewielkiego wsparcia, pomocy w odnalezieniu
ich mocnych stron, także tych niemierzalnych przy pomocy szkolnych ocen. Nie zada pytań, które powinien zadać. Nie usłyszy odpowiedzi, które powinny paść.
W najnowszym,
świątecznym numerze „Tygodnika Powszechnego” znalazł się wstrząsający tekst Anny Goc „Moi rodzice są z innego kraju”, traktujący o słyszących dzieciach
głuchych rodziców.
Jedną z jego części
stanowi niewysłany list jednego z takich, obecnie już dorosłych, dzieci do jego
nauczycielki. Opowiadając o swojej trudnej dziecięcej rzeczywistości, niewyobrażalnej dla większości osób, które – jak ja – nigdy wcześniej nie
zetknęły się z tym problemem, jego autor kieruje zarazem
pod adresem swojej wychowawczyni z najmłodszych klas podstawówki szereg pytań.
W jego słowach nie ma wyrzutu, są to raczej pełne rezygnacji stwierdzenia. Pełne
jednak żalu, przede wszystkim o to, że nauczycielka ani razu nie zapytała go
ona o jego dom, o to czy u niego wszystko dobrze, „nie tyle z ciekawością, co z
troską”.
„Cud chłopak” to książka
dla nastolatków. Ale także dla nauczycieli i rodziców. W każdym razie tych,
którzy nie uważają, że życie składa się ze stałego udowadniania innym, zwłaszcza tym młodszym, że ma
się rację.
R.J.Palacio „Cud chłopak”,
z angielskiego przełożyła Maria Olejniczak-Skarsgård. Wydawnictwo Albatros
A.Kuryłowicz, Warszawa 2014.
Czytałam tę książkę i myślałam, że powinna być obowiązkową lekturą dla nauczycieli i rodziców. Tak jak Autorka bloga wyłowiła genialne cytaty pokazujące, co to znaczy być dobrym, a co złym nauczycielem, tak samo można w niej znaleźć cytaty pokazujące, co to znaczy być dobrym lub złym rodzicem. Szczególnie dużo do myślenia daje rozdział pisany z perspektywy siostry Augusta. Ale wracają do pana Browne'a, dla którego celem szkoły było odkrywanie przez uczniów samych siebie. Można być nauczycielem realizującym program (podstawę programową), takich kształci się na metodycznych seminariach, albo można być nauczycielem wspierającym rozwój swoich uczniów. Do tego trzeba dojrzeć samemu i odrzucić tradycyjną metodykę. To jest trudne, ale dobro w ogóle jest trudne, dużo trudniejsze od zła. I ta książka pięknie to pokazuje. Również z perspektywy nauczyciela.
OdpowiedzUsuńTak, rodzice i nauczyciele to zdecydowanie najbardziej docelowe grupy odbiorców. Pomysł opisywania zdarzeń z perspektywy różnych narratorów, z których żaden nie jest dorosłym, był bardzo udany i pozwolił autorce uwypuklić pewne problemy, pokazując w jak różny sposób mogą one zostać rozwiązane. Mam jednak wrażenie, że łatwo tę opowieść nieco strywalizować, sprowadzając do prostego wyciskacza łez (ostatnie strony niemal obsmarkałam). Poza tym zrobienie z głównego bohatera kogoś aż tak innego od innych (w sensie deformacji fizycznej) też tworzy pokusę traktowania historii jako czystej fantazji, niemającej wiele wspólnego z życiem, zwłaszcza tym naszym. W którym pojawiają się bardzo grubi koledzy i koleżanki naszych dzieci, osoby o innym kolorze skóry, jąkające się, czy po prostu noszące do szkoły obciachowe plecaki z Biedronki.
UsuńJeśli zaś chodzi o pana Browne, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autorka wzorowała się w tym przypadku na postaci profesora Keatinga ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów. Który jednak miał znacznie mniej szczęścia, jeśli chodziło o przełożonego i jego poglądy na sposób nauczania...
Akurat ja nie prowadziłam badań nad szkolnictwem, bo od kilkunastu lat nie mam doświadczenia jako uczeń, najwyżej jako belfer, a to nie jest dobry materiał do badań. Mnie książka po prostu wzruszyła. Ale do kina też nie dotarłam :(
OdpowiedzUsuńJak to: nie jest dobry materiał do badań? To bardzo dobry materiał. Być w jądrze ciemności i nic z tego nie wyciągnąć? No wiesz?!:P
UsuńA za Twoim wzruszeniem poszło coś więcej? Jakaś refleksja, skojarzenia? Ja ostatnio po tym poznaję te lepsze książki - że mam ochotę coś zrobić z uczuciami, jakie wywołała we mnie ich lektura. To czy zawsze potem faktycznie robię, to zupełnie inna sprawa:P
To wszystko naprawdę dobrze wygląda w piśmie i w teorii. Rzadko kiedy jednak zdarzają się jednostki, którym chce się rozpoczynać walkę z wiatrakami. Bo to jest taka walka. A dlaczego? Bo na dziś i teraz nawet płynięcie z prądem i próba utrzymania się na powierzchni jest tak morderczo wyczerpująca, że na wyjście poza nawias brakuje często sił :(
OdpowiedzUsuńI teraz nie wiem co Ci napisać, żeby było miło.
UsuńBo owszem, to jest walka. Ale najpierw z samym sobą i swoją głową. Z tym, że "nie da się", "szkoda energii" oraz "i tak nic z tego nie będzie". Jak już się z tym uporasz, łatwiej ci znieść takie same uwagi wygłaszane przez innych.
Po 15 latach praktyki, owszem, okupionej nieraz łzami, aktualnie jestem na takim etapie, że część osób kwalifikuje mnie jako wariatkę, część uważa za kompletną idiotkę, zaś z pozostałymi się dogaduję i wymieniam doświadczeniami. Nikt mnie jednak nie przekona, że nie było warto; widzę to na co dzień.
Tak więc, nie urzeka mnie Twoja historia, przykro mi.
Kluczowe jest w niej słowo "chcę". Chcę albo nie chcę, jasne, każdy wybiera sam. Tylko niech ma odwagę przyznać się dlaczego nie chce (choćby miało to oznaczać przyznanie się do strachu albo umiłowania do wygodnego życia), zamiast szukać wokół zgrabnych wymówek.
Nie za bardzo rozumiem wstęp. Dlaczego masz pisać, żeby było miło (mnie?, innym czytelnikom bloga?)? I dlaczego zakładasz, że to jest moja historia (już pal licho, że nie urzeka)? Ja po prostu stwierdzam fakt. Gros społeczeństwa albo lubi płynąć z prądem albo jest wręcz oportunistyczna. I tyle. Ja na przykład nie jestem typem fajtera i rewolucjonisty. Tak jestem skonstruowany i już. Możesz nazwać mnie tchórzem, któremu nie chce się walczyć ze swoją głową, ludźmi i zastanym stanem rzeczy. Trudno. Mam ją jedną i od codziennych przeciwności boli mnie tak, że nie chcę tego stanu rzeczy pogarszać waleniem w mur :(
UsuńPS. Skoro widzisz efekty swoich działań, napisz o nich, żeby porwać niezdecydowanych, bo póki co każdy wpis ocierający się o edukację, opatrzony jest komentarzem jak to źle.
Och, powiało chłodem:(
UsuńI mam wrażenie, że dokonałeś nadinterpretacji mojej wypowiedzi.
I jasne, tak jak zresztą napisałam, każdy wybiera sam. I każdy jest inny. Nie każdy jest stworzony do walki, co wcale nie oznacza, że jest tchórzem, tak nie napisałam i nie myślałam.
Jestem jednak już na tyle duża, by mieć własne zdanie na różne tematy. W tym na taki, że mam dość kunktatorów, płynących z prądem i zwykłych koniunkturalistów. I nie, nie mam na myśli Ciebie. Dotyczy to tego co dzieje się w szkołach, w tym tego jak zachowują się rodzice, ale i tego, co dzieje się niemal wszędzie indziej. I o ile rozumiem to, że można się po prostu bać lub nie chcieć angażować i wcale tego od wszystkich nie oczekuję, to nie trawię szukania wymówek w miejsce uczciwego powiedzenia o co chodzi. To miałam na myśli, pisząc o nieprzyznawaniu się do motywów swoich działań (czy raczej zaniechań).
A o efektach tego co robię nie napiszę, z przyczyn całkowicie prywatnych. Natomiast miałam na myśli nie moje sukcesy na polu szkolnym (choć też się przydarzyły, aczkolwiek niewielkie, generalnie ze szkołą jest źle, więc nie mam czym porywać, mogę tylko pokazywać absurdy, żeby może ktoś jeszcze zaczął się nad nimi zastanawiać), ale w mojej własnej pracy. O niej zaś tu nie piszę, a w każdym razie nie w sposób, którego byś być może w tym kontekście oczekiwał.
Dlaczego chłodem? Pytanie o wstęp wynikło z tego, że nie "wyglądałaś" mi na osobę, która pisze żeby było miło. A cała reszta komentarza, to próba doprecyzowania mojego stanowiska w sprawie. No i zapominasz, że można chcieć, ale przy próbie odbić się od takiego betonu, że wszystkie witki opadają. I jest to zderzenie na tyle bolesne, że nie ma się ochoty na powtórkę. Szczególnie jak w organizmie brak genu heroizmu. Ja odpuściłem :( Choć mam plan na wakacje :D
UsuńJa wyglądam ponoć na osobę, która mrozi i grozi; na "miłą" w ostatniej kolejności:P
Usuń"Gen heroizmu" brzmi nieźle. W kontekście Twojej wypowiedzi i z myślą o przyszłych eksperymentach z genomem, dobrze gdyby był od razu opancerzony.