„Co najmniej jedną książkę w ciągu roku
przeczytało 38% Polaków – dowiadujemy się z najnowszych badań Biblioteki
Narodowej, które opublikowano w czwartek 15 marca. To podobny wynik jak w kilku
ostatnich latach. Po wyraźnych spadkach przypadających na okres 2004–2008
poziom czytelnictwa w Polsce ustabilizował się na poziomie nieco poniżej 40%.
Podobnie stabilna jest liczba tzw. czytelników intensywnych, czyli osób
deklarujących czytanie 7 i więcej książek rocznie: w ostatnim pomiarze było ich
9%. Pełny raport ukaże się w maju.” – taka informacja w minionym tygodniu
pojawiła się w krajowych mediach.
Z
przekazanego skrótu raportu dowiedzieliśmy się także, że „analiza związku otoczenia z praktyką lekturową wykazała dobitnie, że
osoby z domów, gdzie czytają wszyscy pozostali, same także czytają książki (aż
82%), w przeciwieństwie do domów, w których się nie czyta (tu tylko 13% deklarowało
czytanie).”
Nie
zamierzam tu prowadzić żadnych analiz, ani załamywać rąk nad stanem polskiego
czytelnictwa. Jak jest, każdy naprawdę intensywnie czytający wie. Poprzestanę
na podzieleniu się kilkoma przemyśleniami luźno związanymi z drugim z przywołanych wniosków z raportu
BN.
jeden z naszych licznych regałów z książkami "dla dorosłych" |
W naszym domu czyta się.
Ja czytam na okrągło,
mój mąż podobnie (mimo że on ostatnio zazwyczaj na okrągło te same książki).
Książki (i gazety) mamy nie tylko na regałach, poupychane gdzie się da, ale i w
łazienkach, kuchni, sypialni. Zazwyczaj mam też chociaż jedną na siedzeniu w
samochodzie (na niektórych światłach czekam 1,5 minuty, trzeba jakoś zabić
czas) i zawsze jedną w torebce.
jeden z naszych licznych regałów z książkami dla dzieci |
Naszym dzieciom
czytaliśmy niemal od urodzenia, ich biblioteczka zawsze obfitowała w najlepsze
pozycje światowej i krajowej literatury dziecięcej. Do biblioteki zapisałam ich
gdy tylko nauczyli się chodzić.
To, że zostaną molami
książkowymi, wydawało się przesądzone.
W każdym razie do czasu,
gdy poszli do szkoły. Bo wtedy, wraz z nastaniem ery lektur szkolnych, wszystko
się rypło.
O tym, co musiał w tym
roku przeczytać Starszy, siódmoklasista, napiszę kiedy indziej (w każdym razie
taką mam nadzieję). Aby podgrzać atmosferę, nadmienię, że będzie to post pod
tytułem: „Jak zaczęłam uwielbiać wydawnictwo Greg i jego streszczenia lektur
szkolnych”.
Dzisiaj chciałabym
skupić się na Młodszym, trzecioklasiście, uczniu szkoły Montessori, a więc – w polskich
realiach – szkoły, nad czym boleję, prywatnej, w której, jak by się wydawało,
do kwestii lektur podchodzi się inaczej niż w szkołach tradycyjnych. Bo
przecież świadomość nauczycieli inna, podejście inne, a i – nie oszukujmy się –
możliwości rodziców także inne. Nie trzeba więc oglądać się na to, co jest w
szkolnej bibliotece (w większości od pięćdziesięciu lat są to niezmiennie te
same pozycje), bo biblioteka dopiero się tworzy, a przytłaczającą większość
rodziców stać na zakup każdego z zaproponowanych tytułów, więc jeśli powie im
się, że mają jakąś książkę kupić, to kupią.
Tyle teorii.
W praktyce w szkole
Młodszego robi się to samo, co od szeregu lat w każdej polskiej podstawówce,
czyli przerabia te same co od wieków lektury, nie zważając na ich coraz większą
anachroniczność.
Efekt?
Młodszy przestał czytać.
Bo czytanie jest nudne. Bo książki są nudne i bez sensu.
W zasadzie mu się nie
dziwię.
W jego szkole czyta się
bowiem m.in. jako lekturę książkę „Oto jest Kasia” Miry Jaworczakowej.
Książkę-potworek, pseudodydaktyczną, o której wszystko napisała już Królowa Matka, wobec czego mi pozostaje wyłącznie wymowne milczenie.
W tym roku Młodszy oberwał
zaś „Pamiętnikiem Czarnego Noska” Janiny Porazińskiej, autorki zasłużonej
dla polskiej literatury dziecięcej, której czas - śmiem to stwierdzić –
przeminął.
Być może opowieść o
przygodach Noska – pluszowego misia, obroni się gdy czytać ją będzie dziecku
jakiś wyjątkowo czytelniczo zaangażowany rodzic, pod warunkiem jednak, że
dziecko nie będzie miało więcej niż pięć lat. W sytuacji natomiast, w której
dzieło ma samodzielnie przeczytać trzecioklasista – dziewięciolatek, można z
góry założyć, że po góra dwudziestu stronach wbije do google’a hasło: „Pamientnik
Czarnego Noska streszczenie” (propozycja hasła oparta na doświadczeniach
własnych, płynących z obserwacji historii wyszukiwań na blogu prowadzonym przez
niżej podpisaną).
źródło zdjęcia |
Być może w połowie lat
sześćdziesiątych ubiegłego wieku („Pamiętnik Czarnego Noska” został po raz
pierwszy w formie książkowej wydany w roku 1964, a więc – uwaga! – 54 lata temu), dzieci ze wsi fascynowały się życiem dzieci z
miasta i odwrotnie.
Być może przed II wojną
światową („Pamiętnik…” pierwotnie ukazywał się w latach trzydziestych ubiegłego
wieku (a więc ponad 80 lat temu) jako dziecięca
powieść odcinkowa na łamach tygodnika dla małych dzieci „Słonko”) małe dzieci
(czy jednak aby na pewno były to przedwojenne dziewięciolatki?) z wypiekami na
twarzy czekały na kolejne odcinki przygód pluszowego misia.
Nie wykluczam.
Śmiem jednak twierdzić,
że współczesne dziewięciolatki nie są „małymi dziećmi” sprzed osiemdziesięciu
lat. Jasne, nie są wcale dorosłe i śmiertelnie poważne, nadal w większości
uwielbiają pluszaki, w tym misie (choć Młodszy akurat idzie w przytulanki
innego rodzaju), ale jednak, jak rany, ich cyfrowy świat jest czymś
diametralnie innym niż świat ich wychowanych często jeszcze w przaśnej
peerelowskiej rzeczywistości rodziców, o powojennym pokoleniu dziadków nie
wspominając.
Kluczowa wydaje się tu
odpowiedź na pytanie, czemu ma służyć wprowadzanie w edukacji wczesnoszkolnej
obowiązku czytania lektur.
Czy chodzi o doskonalenie
umiejętności czytania?
Ależ czy naprawdę
dziewięciolatek, który umie już płynnie czytać, potrzebuje takiej lektury jak
książka o przygoda Noska? I czy jego rówieśnik, który jeszcze nie radzi sobie
samodzielnie z dłuższym tekstem, polubi czytanie, gdy będzie musiał przedukać
kilkadziesiąt nudnych stron?
Może jednak czytanie tych
samych książek ma stanowić punkt wyjścia do prowadzonej na lekcji dyskusji?
Ale o której to z
przygód Czarnego Noska można by dyskutować z dziewięciolatkami? Jedyna, która jakkolwiek rokuje jest związana z trafieniem przez
Noska do wiejskiej zagrody, w ręce kilkuletniej dziewczynki, która nie dość, że
dotychczas nie miała jeszcze ani jednej zabawki („widzicie, wyrodne dzieci, a
Wy co chwilę naciągacie rodziców na kolejne zabawki, wstydźcie się!”), to na co
dzień zajmuje się przede wszystkim pracami w gospodarstwie: a to chrustu na
opał nazbiera, a to chatę zamiecie, ziemniaki obierze, obiad ugotuje i zajmie
się młodszym braciszkiem pozostawionym w kołysce („widzicie, leniwe dzieci, a
Wy nie doceniacie jak dobrze macie w życiu!”).
„Życie dzieci ze wsi i z
miasta dawniej i dzisiaj” – tak mógłby brzmieć temat tej dyskusji. Niezbyt
porywająco, moim zdaniem.
Niestety, stan mojej
wiedzy na temat przyczyn wyboru takiej a nie innej książki nie zmienił się po
tym, co opowiedział mi Młodszy po zrealizowanej lekcji.
Pal sześć, ja mogę nie
wiedzieć. Jednak jeśli dziecko nie wie po co miało przeczytać jakąś książkę, to
chyba niedobrze.
Przygody Czarnego Noska
śmiertelnie Młodszego znudziły. Kompletnie nie interesowało go jakie przygody przeżywał
pluszowy miś, co i rusz gubiony przez swoją niefrasobliwą małoletnią
właścicielkę. Infantylny (dostosowany do poziomu rozwoju umysłowego
pięciolatków) język i równie infantylne przedstawienie świata, wręcz go
zirytowały.
„Julcia podeszła do drzewa. Tuż przy łebku miałem gałązkę z białymi
kwiatkami.
-
Widzisz, te kwiatki opadają i zostają takie małe kulki. Te kulki będą rosły i
rosły, aż zrobią się czerwone. To będą wiśnie.
Byłem
bardzo zdziwiony. Więc tak wygląda fabryka wiśni? Po prostu takie drzewko?”
- Czy ja jestem jakiś
głupi, mamo? – oznajmił Młodszy po przeczytaniu tego fragmentu, po czym odłożył
książkę. Na zawsze.
Pierwsza w moim życiu
nieskończona lektura przytrafiła mi się w siódmej klasie („Krzyżacy”); Młodszy
zaczął cztery lata wcześniej. Źle to rokuje.
Tymczasem o życiu pluszowego
misia można opowiedzieć dziewięciolatkowi w inny sposób, który sprawi, że nie tylko sam przeczyta książkę do końca, ale i przybiegnie do rodzica z
szeregiem pytań, prowokujących do rozmowy o wielu ważnych sprawach.
Miś Otto, tak jak miś
Czarny Nosek, jest pluszakiem, który trafia w ręce małego dziecka. U
Porazińskiej jest to dziewczynka – Małgosia, u Ungerera – chłopiec, Dawid. Oba
misie, choć jako zabawki po prostu bezwolnie poddają się kolejom losu, mają jednak
całkiem różny stan świadomości.
Czarny Nosek jest po
prostu głupiutkim misiem, który dziwi się światu i takim nadzwyczajnym rzeczom
jak kran czy wspomniane już drzewka owocowe. Urodzony w XXI wieku dziewięciolatek
może co najwyżej pokiwać z politowaniem głową nad jego naiwnością, znacznie
przy tym płytszą niż naiwność Kubusia Puchatka (swoją drogą, „przerobienie”
książki Milne’a byłoby znacznie lepszym pomysłem).
Otto też się dziwi, jednak
naprawdę ma czemu. Urodzony (czy raczej: uszyty) tak jak Nosek przed wojną,
trafia w ręce żydowskiego chłopca, przyjaźniącego się z niemieckim sąsiadem,
Oskarem. Pewnego dnia na marynarce Dawida pojawia się jednak żółta gwiazda,
potem panowie w czarnych skórzanych płaszczach zabierają Dawida i jego rodziców,
ojciec Oskara trafia zaś na front. Otto zostaje w niemieckim mieście, gdzie
przeżywa bombardowanie, po którym „cała
okolica została doszczętnie zburzona, wśród ruin leżały ciała niewinnych ludzi”.
Potem trafia w ręce
amerykańskiego czarnoskórego żołnierza, któremu ratuje życie, a po zakończeniu
wojny jedzie razem z nim do Ameryki, gdzie przez śmietnik, w stanie
bardziej niż opłakanym, trafia do sklepu ze starociami.
Tyle w skrócie, nijak nie oddającym jednak istoty.
Prowadzona przez Ungerera
narracja, uzupełniona dalekimi od słodkości ilustracjami (także autorstwa
Ungerera), jest oszczędna. Otto, jak na niemieckiego misia przystało, jest
powściągliwy w słowach i emocjach. Raczej opisuje niż komentuje, a mimo to
porusza dużo bardziej niż Czarny Nosek z jego egzaltowanym słowotokiem.
Tu nie ma prostych
wyjaśnień. Jest wojna, wywołana przez złych Niemców, ale są też i Niemcy – zwykli,
niewinni ludzie, ofiary wojny. Jest zło i okrucieństwo, nie pojawiające się wcale
znikąd.
„Otto” to książka króciutka,
z której samodzielnym przeczytaniem poradzi sobie prawie każdy dziewięciolatek.
Bez trudu można ją także przeczytać w szkole, wspólnie w czasie zajęć (od czasu
wydania w roku 2011 książka nie była wznawiana). Dzisiaj, w czasach coraz mniej stabilnych, jest
niezwykle potrzebna.
Ilu nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej wie jednak o jej istnieniu? Ilu sięga po nią w czasie lekcji?
Nie wiem czy chcę znać odpowiedzi na te pytania.
Gdy sięgnąć po
informacje zamieszczone na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej, okaże się,
że w przypadku edukacji wczesnoszkolnej nawet po deformie nie jest najgorzej. Na
liście sugerowanych lektur w klasach I-III nie ma wcale książki o Nosku, a te
które są, nie budzą mojego sprzeciwu (może poza nudnym jak flaki z olejem „Anarukiem,
chłopcem z Grenlandii” Czesława Centkiewicza).
Co więc sprawia, że
nauczyciele naszych dzieci dokonują takich a nie innych wyborów?
Dlaczego nie rozumieją,
że to co popsują dzisiaj, jutro może okazać się nie do naprawienia?
Czyżby dlatego, że zaliczają
się do tych 62% Polaków i Polek, którzy w ciągu minionego roku sami nie
przeczytali ani jednej książki?
Janina Porazińska „Pamiętnik
Czarnego Noska”, ilustrowała Ewa Podleś. Grupa Wydawnicza Foksal, rok wydania
nieznany (bo wydawca nie zechciał podzielić się tą informacją w stopce redakcyjnej).
Tomi Ungerer „Otto.
Autobiografia pluszowego misia”, przełożył Michał Rusinek. Wydawnictwo Format,
Wrocław 2011.
Tak, myślę, że sama sobie odpowiedziałaś na zadane pytanie... Kiedyś usłyszałam, że "przerobimy tę lekturę, bo mam do niej fajne opracowania lekcji, testy i zadania". Mamy gotowca do prowadzenia lekcji, pracujemy na danej lekturze od lat.. Po co to zmieniać? Po co czytać nowe książki... Smutne lecz prawdziwe... W wielu przypadkach tak po prostu jest...
OdpowiedzUsuńCo innego wiedzieć, a co innego przyswajać tę wiedzę. O ile jestem w stanie w pewnym zakresie zrozumieć polonistów uczących starsze dzieci (obecnie muszą "przerobić" pewne lektury, jeśli nie chcą, by ich uczniowie polegli na egzaminach kończących dany etap edukacji), o tyle nie znajduję wytłumaczenia dla nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej. Da się, naprawdę. Czasem można też zapytać, na przykład rodziców albo polską sekcję IBBY. Ja stawiłam w tym roku opór związany z jedną z zaproponowanych lektur, ale nie wiedziałam (bo nie czytałam tych książek wcześniej), że powinnam podważyć i inne pozycje, w tym nieszczęsnego Noska. Uch.
UsuńŁączę się w bólu....Też mi z tym ciężko...
UsuńW takich chwilach żałuję, że nie jestem rodzicem, któremu jest wszystko jedno. Który nie kontestuje twierdzeń nauczyciela ("jak Pani powiedziała, to na pewno ma rację"), a od dziecka oczekuje, żeby nie było zanadto absorbujące. Jakżeż proste byłoby wtedy me życie!
UsuńA ja przeszedłem na taki tryb. Do ambicji wychowawczych wrócę jak będzie ciepło i nie będę musiał walczyć z przyrodą :(
UsuńTo nie jest kwestia ambicji wychowawczych, to raczej niezgoda na pewne rzeczy. Na szkołę jako instytucję w szczególności. Ale rozumiem, że można mieć to w tyle, zwłaszcza jeśli dzieci Ci się nie bieszą (ten wyraz to miała być pochodna od zwrotu "zbiesić się", gdybyś nie odgadł:P). Moi kontestują na każdym kroku, a ja muszę się jakoś w tym odnaleźć, co jest tym trudniejsze, że w zasadzie zawsze mają rację.
UsuńJuż kiedyś pisałam u moich dzieci lektur nie ma. Mój ośmiolatek też jest w trzeciej klasie, w tym roku czytali razem "The Witches" Roalda Dahla, w zeszłym roku "Charliego i fabrykę czekolady", też razem w klasie. Robili razem złote bilety, uczyli się na podstawie postaci opisywać charaktery, budowali własne słodycze. Naprawdę nie mogę narzekać.
OdpowiedzUsuńWłaśnie zostawiłam komentarz na Twoim blogu, cóż za synchronizacja:D
UsuńZwróć uwagę, że kiedy ostatnio o tym u mnie pisałaś, Twoje dzieci (wtedy, zdaje się, tylko córka) chodziły do całkiem innej szkoły, w całkiem innym kraju. Kraje i szkoły się zmieniają, a podejście do lektur nie. Tym większa moja frustracja! O Roaldzie Dahlu mogę tylko pomarzyć, ewentualnie samodzielnie czytać go z Młodszym (wspólnie, bo póki co na samodzielne lektury nie ma żadnej ochoty).
I co to są złote bilety?
Ale moje dzieci wtedy też były w szkole angielskiej, więc rodzaj edukacji ten sam, który bez wad też nie jest. A bilety złote tak, jak w książce, te, które dzieci mogły znaleźć w czekoladzie, by mieć wstęp do fabryki. Z komentarzami faktycznie zbieg okoliczności!
UsuńOk, przyjmuję do wiadomości, choć znacznie zgrabniej byłoby trzymać się wersji, że wszędzie lepiej niż w polskiej szkole:P Aktualnie jestem jednak na etapie, że szkoła jest bez sensu, niezależnie od tego gdzie się znajduje, więc niekoniecznie nadaję się do merytorycznej dyskusji.
UsuńZmyliły mnie te wiedźmy, dlatego nie złapałam biletów. Ostatnio kupiłam dwie książki Dahla, jak nic trzeba zabrać się za lekturę!
Mój syn przeczytał już wszystkie po przynajmniej dwa razy, starsza zresztą też, ale to już kilka lat temu. Powodzenia!!
UsuńJa jakoś Dahla zaniedbałam, nie wiem czemu, bo sama uwielbiam. A ponieważ na szkołę liczyć nie można (jako lektury pojawiają się tylko Charlie i Matylda, ale np. Starszy się nie załapał), trzeba mi będzie zreanimować struny głosowe i wkroczyć do akcji!
UsuńEch... Nauczycielka pewnie prowadzi "fascynujące" lekcje o Czarnym Nosku od x lat. Po co ma to zmieniać? :-(
OdpowiedzUsuńInna pluszowa zabawka (raczej aksamitna), o której napisano świetną książkę to królik - "Aksamitny królik".
Książka daaawna, ale nadal świetna!
Może podsuń Młodszemu w ramach próby rehabilitacji książek o przytulankach ;-)
Widzisz, to chyba nie ten przypadek. Nie znam przeszłości zawodowej tej nauczycielki, ale stawiam raczej na losowy dobór książki z listy lektur połączonej przez bardziej doświadczone koleżanki:(
UsuńAksamitnego królika nie znam. Dzięki za polecenie, przetestuję. Z książek o przytulankach nieodmiennie polecam "Małpeczki z naszej półeczki" - uwielbiałam jako dziecko, a moim synom też się spodobała:)
Miało być "poleconej", nie "połączonej". Pora spać!
UsuńAleś się rozpędziła. U nas czytelnictwo w rozkwicie, aczkolwiek Starsza zaczyna wykazywać niejakie objawy monomanii, to znaczy czyta wyłącznie kilka wybranych serii/tytułów/autorów, a ja właśnie próbuję ją przekonać do przeczytania Starego człowieka i morza na piątek. Ani ja, ani ona nie wykazujemy entuzjazmu w kwestii. Natomiast Młodsza radośnie pochłania kolejne książki, szczęśliwie lektury nie są na razie szczególnie traumatyczne ani szczególnie przestarzałe, chociaż o Dahlu w szkole też możemy pomarzyć. Szczęśliwie całego niemal Dahla przerobiła sobie sama. Niestety przed nią Kubuś Puchatek i te okropne Bajki w zielonych sukienkach :P
OdpowiedzUsuńTak wychodzi, więc nie będę na siłę zatrzymywać. Ale zdaje się, że już zdycha, więc luz.
Usuń"Stary człowiek i morze" przeczytany (w bólach); teraz na lekturowej tapecie "Latarnik". Jakież szczęście, że jest Greg i że toto liczy sobie ledwie kilkanaście stron!
Myślałam, że Bajki to pieśń przeszłości, ale widzę, że MAC Edukacja trzyma się mocno!
W kwestii Hemingwaya użyłem pospolitego szantażu, nie przeczyta, to niech zapomni o nowej Musierowicz. Przejrzała pierwsze dwie strony, a co się naujadała, to doprawdy nie warto wspominać :P Latarnik już był, doprawdy chyba tylko fragmenty Krzyżaków albo Quo vadis zostały. A co do Bajek, to nie po to biblioteka niedawno zainwestowała w 30 egzemplarzy, żeby się marnowały, nie?
UsuńPrzy takim szantażu w sumie nie wiem czy musiałeś nalegać na tego Hemingwaya. Nieprzeczytanie obu tych książek nie wyrządziłoby niepowetowanej szkody, śmiem zaś twierdzić, że przeczytanie i owszem.
UsuńJa sobie Starego człowieka... przy okazji odświeżyłam i za diabła nie wiem po co nim dręczyć współczesne dzieci. Boję się szukać odpowiedzi w zeszycie Starszego...
30 egzemplarzy Bajek w jednym miejscu - od takiej sceny mógłby zaczynać się jakiś bardzo straszny horror!
Zważywszy rosnące lekceważenie Starszej wobec wszelkich obowiązków, poczułem się zobligowany do odniesienia choćby drobnego sukcesu wychowawczego, nawet kosztem brudnego szantażu. Chociaż sam też Hemingwaya nie uważam.
UsuńA nad hurtową obecnością Bajek lepiej nie rozmyślaj przed snem :D
A może Starsza jako jedyna w tym towarzystwie ma zdrowe odruchy, a to Ty jesteś sformatowany na wykonywanie idiotycznych poleceń i marnowanie sobie życia, hę? Tak mnie ostatnio nachodzą różne myśli (także w kontekście tego jak grzecznym dzieckiem byłam, co wcale mi na dobre nie wyszło, a niekiedy ciągle jeszcze nie wychodzi).
UsuńHemingwaya kiedyś lubiłam to i owo, ale "Stary człowiek" w tym gronie się nie znajdował. Tam jest tak wiele abstrakcyjnych dla naszych dzieci rzeczy i informacji, że trzeba by solidnego opracowania z wyjaśnieniami, żeby cokolwiek zrozumiały. Ja np. wiem kto to jest DiMaggio, pojawiający się kilka razy nieprzypadkowo w tekście, oni niekoniecznie i w sumie nie uważam, aby akurat ta wiedza była im do czegokolwiek potrzebna.
Może i ma zdrowe odruchy, ale one mnie kosztują za dużo nerwów, a wolałbym dotrzeć do emerytury z kompletem zdrowych zmysłów :P Stary człowiek w ogóle cały jest abstrakcyjny, a całkowity brak akcji dyskwalifikuje go jako lekturę dla 13-latków, o DiMaggio nie wspomnę :P
UsuńJak to brak akcji? Płynie i ciągnie, płynie i ciągnie. Ba! Potem pojawiają się rekiny i ogryzają, ciągle nowe.
UsuńMój syn nawet raz się ożywił - gdy w tekście padło słowo "kurwa":P
U nas ujadanie, że do czego to podobne, żeby Stary nie miał imienia. Ale w końcu imię się znalazło. W piątek kartkówka z treści, dzieło doczytane do 16 strony leży w pogardzie :P Może powiem, że są brzydkie słowa :P
UsuńImię na pewno będzie na kartkówce, plus pytanie o ilość rekinów, które podgryzały rybę. Słowo jest jedno, do tego jakoś na początku, więc jeśli dlatego rzuciła na 16 stronie: uznała (i słusznie), że większe atrakcje jej nie mogą już spotkać:P
UsuńSwoją drogą to skandal, że Greg tego nie wydał w wersji z opracowaniem i streszczeniem (to ostatnie byłoby wyjątkowo krótkie:P). Zawiodłam się na nich, naprawdę!
Ech, ja mam klasyczne wydanie lekturowe PIW-u, żadnych streszczeń :( Nie obrażaj Grega, ich streszczenia krótkich utworów mają objętość samych utworów :D
UsuńJa mam z Muzy, z czcionką w rozmiarze w sam raz dla mrówki.
UsuńGrega nie zamierzam obrażać, naprawdę w tym roku ich pokochałam miłością bezgraniczną.
Moje dziecko powiedziało, że czytało kiedyś streszczenie w internecie i nigdy więcej, takie to było głupie. Może te Gregowskie są mniej głupie?
UsuńNie wiem, ja z kolei nie czytuję tych z internetu. Ale w wolnej chwili przeprowadzę analizę porównawczą:P
UsuńTak czy siak, o tym co jest w Balladynie i o czym ona w ogóle moje dziecko wie tylko dzięki Gregowi (poległ po 20 stronach lektury, a mamusia jako nienawidząca Słowackiego uciekła z krzykiem, usłyszawszy, że miałaby coś wytłumaczyć).
Balladyna weszła. Dziady tatuś załatwił osobiście za pomocą stosownych fragmentów z youtube'a wraz z komentarzem, ponieważ ni cholery nie wierzył, że 10 minut wystarczyło na zapoznanie się z drukowaną wersją arcydzieła :P
UsuńWeszła w sensie, że zrozumiała??? To może u nas to jakieś genetyczne uwarunkowania, bo Dziady (część II) dla odmiany przeszły bezboleśnie (a Mickiewicza bardzo lubię, poza Panem Tadeuszem, rzecz jasna).
UsuńOwszem, czwórka została otrzymana. Nie wiem, czy to genetyczne, bo ja romantyków toleruję, a liczą się tylko pozytywiści :)
UsuńNo cóż, u nas z Gregiem za Balladynę 5 na 12 punktów, bez Grega za Dziady 3 na 10, aż sprawdziłam w Librusie (nie ma ocen, tylko punkty i procenty). Jakby nie patrzeć, nie opłaca się czytać:P
UsuńNie muszę dodawać, że na większość podchwytliwych pytań z tych kartkówek nie umiem odpowiedzieć nawet tuż po przeczytaniu książek?
Ja też pewnie nie umiem, szczęśliwie dziecko oszczędza mi wstrząsów i nie prezentuje tych kartkówek.
UsuńJa sama się dopraszam, aczkolwiek bazuję na przekazie ustnym, gdyż w szkole Starszego zwyczaj oddawania kartkówek uczniom jest nieznany.
UsuńU nas jest znany, jak sądzę, ale kartkówki nie docierają na poziom rodzicielski :P
UsuńW czasach dzienników elektronicznych przechwytywanie kartkówek straciło jakikolwiek sens, niestety. Nie da się też pójść na wagary i utrzymywać tego faktu przez jakiś czas w tajemnicy przed rodzicami, ech!:(
UsuńCo mi po stopniu, jak nie wiem za co :P
UsuńJako przeciwniczka ocen w szkole, zgadzam się wyłącznie z pierwszą częścią Twojej wypowiedzi:P
UsuńU nas na razie nie ma tragedii z lekturami. Co prawda w 3 klasie dzieci wymęczyły jakoś słynną Kasię, a także Jak to z lnem było, ale teraz w 4 i 6 klasie jest jakby lepiej. Młodsza omawiała niedawno Mikołajka, a teraz czyta Masło przygodowe. Starsza skończyła Teatr niewidzialnych dzieci i czyta Bajki robotów (nie ma entuzjazmu). Co prawda wydaje mi się, że omawiają dość mało lektur, ale przynajmniej autorzy urodzili się w ciągu ostatnich 100 lat. Chociaż pewnie jeszcze wszystko (co 'najlepsze") przed nimi! ;)
OdpowiedzUsuńAgnieszka
No, proszę, macie na liście nawet lokalną autorkę, brawo! "Masło..." czytałam ze Starszym chyba jak był właśnie w trzeciej (a może czwartej?) klasie i weszło jak w masło:D Aż sprawdziłam u siebie - nie napisałam o tej książce, cóż za niedopatrzenie! W międzyczasie koleżanka Barbara wydała jeszcze parę innych książek, więc czym prędzej muszę zapewnić jej miejsce i w historii tego bloga:P
UsuńA w wolnej chwili (czyli pewnie nigdy) muszę usiąść do tej nowej podstawy programowej i zobaczyć, czy nadal w starszych klasach będą dopuszczalne takie herezje, jak te, o których piszesz, czy dzieci czeka tylko Sienkiewicz, Konopnicka i Żeromski, aż do wymiotów.
Dziwi mnie, że wszyscy tu przyklaskują autorce. Weszłam na stronę, przeczytałam opinię o książce, ale nie zgadzam się z nią. Jak można całej klasie dziewięciolatków nakazać czytać o wojnie i o ciężkich losach bohaterów? Dzieci mają różną emocjonalność. Wybierajcie dzieciom książki do czytania w domu, skoro znacie je najlepiej. A pracę pedagoga zostawcie pedagogom. Nauczyciel wybiera takie książki, żeby ci "czepialscy" rodzice przynajmniej nie mieli pretensji, że dziecko płakało czytając lekturę. Tyle w temacie.
OdpowiedzUsuń