piątek, 23 czerwca 2017

Świadectwo z czerwonym paskiem, czyli Mr Hyde ma się znakomicie

Mam dwójkę dzieci i schizofrenię.
Pierwszy raz pomyślałam tak rok temu. Podzieliłam się wówczas tą diagnozą z kimś, kto natychmiast stwierdził, że będzie to znakomity tytuł i muszę o tym napisać (nazwisko tej osoby pojawi się pod koniec posta1).

Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że byłam wtedy w stanie remisji. Stan ostry mam dzisiaj. Dzięki temu wreszcie mogę dorobić do wymyślonego rok temu tytułu całego posta.

Zdaję sobie przy tym sprawę z tego, że gdyby podejść do tego ze ściśle medycznego punktu widzenia, mojej przypadłości nie należałoby diagnozować jako schizofrenii. Jestem po prostu niczym Doktor Jekyll i Mister Hyde.

rysunek z komiksu Dr Jekyll and Mr. Hyde
źródło zdjęcia
Rankami zrywam się śliczny,
Liryczny i apetyczny.
To musnę coś jak jaskółka,
To usnę w słońcu jak pszczółka,
Aż chmurki zbudzi mnie cień,
Bym brzęczał cały dzień.2

Szkoła to fajna sprawa. Dziecko poznaje świat, wykorzystuje swoją naturalną ciekawość, by doświadczać, badać, pytać i samodzielnie znajdować odpowiedzi.
To też miejsce socjalizacji. Nauka życia w grupie, wspólnego rozwiązywania problemów, uczenia się trudnej sztuki kompromisów.
Nikt nie krytykuje, nie ocenia. Każdy ma prawo do pracy we własnym tempie. Nie zalicza na czas. Nie ma lepszych i gorszych, wzorowych i nagannych uczniów.

Młodszy lubi swoją szkołę.
Ja też ją lubię.
Szkoda tylko, że muszę płacić za nią co miesiąc ciężkie pieniądze.

Lecz gdy spłynie mrok wieczorny
Typem staję się upiornym:
Twarz mi blednie, włos mi rzednie,
Psują mi się zęby przednie.

Nienawidzę szkoły.
Jakieś dwadzieścia lat temu nie przypuszczałam, że dorosłemu człowiekowi ostatni dzień roku szkolnego może kojarzyć się z ulgą porównywalną do usunięcia ropnia z tyłka, zaś sama myśl o 1 września będzie wywoływać dolegliwości psychosomatyczne.

Szkoła to miejsce, w którym uczeń ma same obowiązki, a z praw tylko jedno, a i to wymuszone – do przerw pomiędzy zajęciami lekcyjnymi, choć i te skraca się do minimum (5 minut przecież wystarczy).
To miejsce, w którym odbywa się przymiarka do późniejszego wyścigu szczurów, postrzeganego ciągle nazbyt powszechnie jako jedyny i najlepszy pomysł na życie.
Wyścig o stopnie, nagrody. Zakuwanie, odrabianie zadań domowych po nocach, robienie wszystkiego bo trzeba, choć nie wiadomo po co.
Uczenie się na pamięć regułek słowo po słowie, bez zrozumienia i umiejętności odniesienia tego do zwykłego życia i występujących w nim problemów.

A rano znów jestem śliczny,
Liryczny i apetyczny…

Maria Montessori
źródło zdjęcia

Decyzja o wypisaniu Młodszego z publicznego systemu oświaty i wejściu z nim w nauczanie metodą Montessori, podjęta dwa lata temu w bólach, po wielokrotnych i burzliwych konsultacjach z mądrzejszymi ode mnie, okazała się być najlepszą rzeczą, jaką mogłam dla niego zrobić w tych realiach, w których żyjemy (co oznacza, że gdybyśmy żyli gdzie indziej, być może wybrałabym nauczanie inną metodą, a może po prostu zwyczajną-niezwyczajną szkołę publiczną z bliskim mi podejściem do kwestii uczenia).

Uczeń jest podmiotem a nie przedmiotem.
Nauczyciel towarzyszy i wspiera, a nie naucza i nie robi z siebie dzięki temu idioty w czasach, w których nie ma prawd objawionych, bo wszystko – mądre i głupie, jak leci (któż w dzisiejszych czasach potrafi odróżnić jedno od drugiego? Hm, może ci, którzy byli uczeni a nie nauczani?) – uczeń szybciej od niego znajdzie w internecie, przeglądanym w umieszczonej pod ławką komórce.
W szkole, w której nie ma ocen, rodzic – po przejściu niezbędnej kwarantanny, gdyż nie jest tak prosto samemu nauczyć się myśleć w inny sposób – w naturalny sposób wypada z roli bezwzględnego nadzorcy, batem egzekwującego perfekcyjne wykonywanie obowiązków.

Lecz gdy spłynie mrok wieczorny
Typem staję się upiornym…



W tradycyjnej szkole, wyposażonej w dziennik elektroniczny, rodzic jest uzależnionym do komputera tyranem, który wcześniej od dziecka wie o wszystkich jego sukcesach i klęskach. Zwłaszcza o klęskach.
Ile razy dziennie logujecie się do dziennika elektronicznego? Ja, pracując niemal ciągle przy komputerze, potrafiłam zrobić to kilkanaście razy dziennie.

Nie wiem jak to się dzieje, ale w przypadku Młodszego jestem po prostu spokojna. Nie ma ocen? To nie ma. Dziecko nie umiało liczyć, a teraz umie. Nie umiało pisać i czytać, a teraz umie. Znaczy, chyba wszystko w porządku. Robi błędy ortograficzne? Trudno, kiedyś przestanie. Albo i nie. Ale za to jakie ma pomysły!

Moje oczekiwania wobec Młodszego są całkiem inne niż wobec Starszego.
Jesteś zmęczony po zajęciach w szkole? Odpocznij, zajmij się czymś przyjemnym. Jasne, możesz pojeździć na rowerze.
A Ty, Starszy, dokąd? Przecież masz jutro sprawdzian z matematyki i kartkówkę z historii. Jak to: umiesz? Ostatnio też tak mówiłeś i dostałeś trójkę.

Drogi Jekyllu, co tak naprawdę myślałeś o Hydzie?
Bo ja mojego Hyde’a nienawidzę, ale nie umiem się z nim rozstać.
A system karmi Hyde’a, kopiąc w tym samym czasie Jekylla po kostkach nogą obutą w korki.

Czytam, dyskutuję, przekonuję samą siebie.
Z tyłu głowy zaś ciągle dobiega mnie gorzki wyrzut.


źródło zdjęcia

Przez całą (ośmioletnią wówczas) podstawówkę miałam średnią 5,0 (szóstek wtedy nie było). Brałam udział w licznych konkursach i często wygrywałam.
Gdy w liceum zaczęło iść mi nieco gorzej (trafiła się i ocena mierna z fizyki na semestr), miałam naprawdę poważny problem z samą sobą.
Okres liceum wspominam bardzo źle.
Odżyłam dopiero na studiach. Może późno, ale dojrzałam i postanowiłam przestać zwracać uwagę na oceny bardziej niż to było potrzebne (z uwagi na swoją ówczesną sytuację socjalną potrzebowałam stypendium, także naukowego).
Od ukończenia przeze mnie studiów upłynęły niemal dwie dekady. Umiem myśleć samodzielnie, iść pod prąd, jeśli to konieczne, by zachować się przyzwoicie. Czemu więc w głowie nadal czai się coś całkiem innego?

Choć broniłam się przed tym rękami i nogami, na prośbę Starszego, któremu na tym zależało, poszłam dziś z nim do szkoły na uroczystość zakończenia roku szkolnego (skończył szóstą klasę i od września rozpocznie naukę w nowej szkole, bo „kontynuacja” nauki w siódmej klasie to obecnie fikcja – większość szkół w naszym regionie nie ma takich możliwości lokalowych by z dnia na dzień stworzyć uczniom taką możliwość).
Nie chciałam tam iść. Byłam pewna, że Hyde przegryzie kraty. Nie pomyliłam się.


sala gimnastyczna w szkole Starszego przed rozpoczęciem apelu
W 22-osobowej klasie Starszego trzynaścioro dzieci otrzymało świadectwa z czerwonym paskiem (informacja dla niebędących na bieżąco: otrzymują je dzieci ze średnią ocen minimum 4,75 i wzorową lub bardzo dobrą oceną z zachowania). Nie było wśród nich Starszego. Jego średnia to 4,63.
Rodzicom jedenaściorga dzieci z jego klasy dyrektorka szkoły wręczyła imienne listy gratulacyjne (za średnią ocen minimum 5,0). Mojego nazwiska nikt nie wyczytał.
Dzieci odebrały nagrody za stuprocentową frekwencję w szkole i na basenie. Starszy przez cały rok szkolny opuścił trzy dni nauki, bo był chory. Nie opuścił żadnych zajęć na basenie, jedynie raz siedział na ławce (było to tuż po owej chorobie), gdyż nie chciałam, żeby wchodził zimą do zimnej wody. Nie dostał żadnej nagrody, nie zasłużył.

Pozwoliłam Starszemu wcześniej na podjęcie ostatecznej decyzji co do wyboru szkoły na przejściowe dwa lata. Wybrał taką, do której chce chodzić, o której dobrze myśli, której nauczycieli (część zna) lubi i szanuje.
Cóż, kiedy z obowiązującego w niej (a ogłoszonego publicznie na początku maja tego roku, bo przecież wszyscy mieli mnóstwo czasu, by przygotować się do zmian w systemie oświaty, nieprawdaż?) regulaminu rekrutacji do klasy VII wynika, że decydować będzie suma punktów: za test, który kandydaci napisali na początku czerwca oraz za „świadectwo z wyróżnieniem”. Bez znaczenia jest to za co i jakie są oceny, liczy się wyłącznie biało-czerwony pasek.
Można napisać test słabo; liczba punktów za „pasek” pozwoli zniwelować dystans do tych, którzy napiszą go bardzo dobrze.
Spośród tych dzieci z klasy Starszego, które także wybierają się do tej szkoły, tylko on nie dostanie dodatkowych punktów.

Poradziłam sobie z problemem jak umiałam. Dorobiłam pasek. Na własnej twarzy.
W trakcie dzisiejszego apelu na zmianę bladłam i czerwieniłam się. Targały mną sprzeczne uczucia. Wstyd. Gniew. Złość.
Na system.
Na siebie, że „nie dopilnowałam” dziecka, przez co znajomi patrzą na mnie z pogardą przynależną „złym” matkom. („Agnieszka powiedziała swojemu, że nie będzie mógł mieć psa, jeśli nie będzie miał paska na świadectwie. I proszę, jak się zmotywował! Nie mogłaś też czegoś takiego wymyślić?”)
Znów na system. Który każdego dnia zmusza mnie do tego, bym zapisała dziecko na listę startową zawodów, w których ani on, ani ja nie mamy ochoty brać udziału.
Na ważną dla mnie i mądrą osobę, która – widząc Starszego, tłumaczącego się dlaczego „nie poszedł na poprawę” - powiedziała po prostu: „Widzę, że on jest bardzo zestresowany. Czy Ty wiesz jakie stres wyrządza spustoszenie w jego organizmie?”, a ja po jej słowach odpuściłam mu sugerowaną w licznych wiadomościach od wychowawczyni konieczność poprawiania dwój ze sprawdzianów.3
Bo przecież, gdyby je poprawił, miałby może teraz lepszą średnią, bez problemu dostałby się do szkoły, którą wybrał a ja mogłabym, dumna niczym pawica (choć może raczej pawianica), przedefilować przed zebranymi w auli, odbierając list gratulacyjny.

Możemy mówić o sukcesie. Średnie ocen jakie uzyskaliście dobrze wróżą waszej przyszłej edukacji. (…) Jako szkoła jesteśmy z Was bardzo dumni. Uważamy, że dobrze przygotowaliśmy Was do życia we współczesnym świecie” – to fragment z długiego przemówienia pani dyrektor szkoły Starszego. Było o średnich, wzorowych ocenach z zachowania. Nie było ani słowa o tym, że to dobre dzieci. Albo, że ktoś zrobił coś bezinteresownie dla innych. Albo cokolwiek innego. Dziś liczyły się tylko piątki i szóstki, i zwycięstwa w konkursach.

Robimy dzieciom krzywdę, a od 1 września na skutek wdrażanej pseudoreformy, demolującej treści, sposób i przekaz uczenia (doprawdy, to czy nauka będzie odbywać się w systemie 6+3 czy 8+4 ma tu najmniejsze znaczenie, choć oczywiście wprowadzanie zmian w taki sposób jak czyni się to obecnie, będzie miało fatalne skutki), będzie ona jeszcze większa.

Na chorobę afektywną dwubiegunową (bo chyba temu właśnie schorzeniu najbliżsi są Jekyll z Hydem) są tabletki, ale wyleczyć się z niej do końca i na zawsze nie można.
Trudno, ja będę stosować się do zaleceń lekarskich, może jakoś przetrwam. Cóż jednak, skoro mam nieodparte wrażenie, że to akurat schorzenie przenosi się z rodziców na dzieci.

Uważam się za świadomego rodzica.
Czytam, myślę, dyskutuję. Staram się zmieniać.
To, co zaszczepili we mnie moi rodzice tkwi jednak we mnie bardzo głęboko („Dostałaś pięć minus? A za co ten minus? A piątki w klasie były? Czyli można było, prawda?!”).
Wkurza mnie to, że mam w sobie takie uczucia i takie myśli.
Cieszy mnie, że umiem nie wypowiadać ich głośno przy moim dziecku.

Proszę, nie piszcie w komentarzach pod tym postem, że nie rozumiecie o co mi chodzi i że jestem jakaś dziwna, bo przecież Wy…
Ja też jestem jak Wy. Jeśli skupię się tylko na Jekyllu, a Hyde’a zamknę w schowku na szczotki i mocno zarygluję drzwi.

Poza tym, dziwna sprawa, w otoczeniu, w którym funkcjonuję na co dzień, widuję głównie Hyde’ów, w których towarzystwie i mój odżywa.
Dla niego dziwne jest to, że nie zapisałam dziecka do szkoły, do której w Szczecinie wożą dzieci wszyscy, którym „leży na sercu dobro ich dzieci i myśl o właściwym zorganizowaniu procesu ich dalszej edukacji”. Do szkoły, która reklamuje się zupełnie otwarcie pisząc, że wyróżniają ją „bardzo wysokie wyniki w nauce i zachowaniu, bardzo wysokie wyniki sprawdzianu po kl. VI, bardzo wysokie wyniki testów zewnętrznych po klasie III i V.” A przy okazji wprowadza we własnym regulaminie wewnętrznym zapis, że uczeń powinien „poprawiać słabe oceny (tj. niedostateczne, dopuszczające, dostateczne).”4
To szkoła, która w lokalnej opinii publicznej funkcjonuje jako „najlepsza podstawówka w Szczecinie”.
W której dzieci mające gorsze wyniki w nauce traktowane są jako zbędny balast.
To szkoła, która buduje podziały. Efekty ciężkiej pracy jej i podobnych jej placówek widać ostatnio w naszym kraju na każdym kroku.

Proszę, nie piszcie też o tych wszystkich rzeczach, o których dobrze wiem, gdyż dowiedziałam się o nich od mądrzejszych ode mnie osób. To znaczy wie o nich Jekyll.
Niepokoić powinna (…) ewentualność, że opór dzieci wobec naszej presji na lepsze wyniki może się wyrazić słabszym przykładaniem do nauki, z oczywistym rezultatem: wyniesieniem ze szkoły mizernej wiedzy. Mniejsza o świadectwo, które nie spełnia naszych oczekiwań: jeżeli będziemy wywierali na dziecko zbyt dużą presję, ono może myśleć mniej samodzielnie.
Oczywiście, istnieje szansa, że przymus zaprocentuje, i w dniu, w którym mocniej przykręcimy śrubę, dzieci rzucą się do książek i przyniosą właśnie takie stopnie, jakich oczekujemy. Może nawet powiedzie się nam umieszczenie ich w dobrej szkole średniej. Jednak podobnie jak w wypadku stosowania dyscypliny, słono zapłacimy za takie zwycięstwo. Co nasze interwencje mają wspólnego z samopoczuciem dzieci i z ich uczuciem do nas? Jak stres wpływa na ich zdrowie psychiczne? Co dzieje się z zainteresowaniem czytaniem i myśleniem? Jeżeli stopnie same w sobie mogą sprawić, że nauka wydaje się katorgą, to wyobraźmy sobie, jak bardzo taki efekt zwielokrotnia ciągła presja rodziców na poprawianie tychże stopni.”5

Dobrych wakacji!
Dopieśćcie przez ten czas Jekylla. 1 września Hyde powróci ze zdwojoną mocą, jestem tego pewna.

Przypisy:
1)   Osobą, którą wielokrotnie wymieniałam w poście, nie podając jej nazwiska, jest Marzena Żylińska. Marzena – razem z coraz większym gronem osób podobnie do niej myślących - próbuje zmieniać polską szkołę i ciągle tryska optymizmem. Wierzę, że ich działania, prowadzone pod szyldem „Budzącej się szkoły” (pisałam o niej tutaj - klik, ale najlepiej sięgnąć do źródła, czyli tutaj - klik) kiedyś wreszcie przyniosą dostrzegalną na większą skalę rezultat.
2)   Ten i kolejny cytat to oczywiście fragment piosenki „Upiorny twist”, której tekst napisał Jeremi Przybora
3)   Tak, tu znów chodzi o Marzenę Żylińską:)
4)   Chodzi o tę szkołę. Podaję ją jako przykład, bo o jej istnieniu i sposobie działania wiem sporo, z różnych źródeł. Szkół podobnych do niej jest ciągle bardzo wiele, a zapotrzebowanie na ich istnienie nie maleje.
5)   Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe”, przełożyła Bogumiła Malarecka. Wydawnictwo MiND, Podkowa Leśna 2013.

A tym, którzy są zaniepokojeni moją różnicującą dzieci postawą, wyjaśniam, że Starszy nie może/nie mógł chodzić do szkoły Młodszego, gdyż nie ma tam jeszcze starszych klas. 

139 komentarzy:

  1. Ojej, obym nie miała Starszego na sumieniu ...
    A z drugiej strony jestem pewna, że w mniej elitarnych szkołach uczniowie mają lepsze warunki do zdrowego rozwoju, więc może ... poszukacie szkoły, która słabiej wypada w rankingach, a za to lepiej dba o uczniów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, jeśli ktoś polegnie, to tylko Hyde!:D
      Zobaczymy jak sytuacja się rozwinie - jeśli będzie trzeba, to faktycznie taki kierunek poszukiwań szkoły wydaje się być jedynym właściwym.

      Usuń
    2. A mój syn, który słyszał, że nie zda do kolejnej klasy, bo nie przestrzega norm i zasad dzisiaj oświadczył mi :"Pani zrozumiała, że eksplorować to doświadczać zarówno dobrych jak i złych rzeczy, a potem już wszystko wiemy. My i nauczyciele.I na szczęście na koniec są wakacje. "

      Usuń
    3. Może pani uda się nie zapomnieć o tym przez wakacje? Szkolne "Nie zdasz do następnej klasy, jeśli..." to dla mnie odpowiednik "Jak nie będziesz grzeczny, Mikołaj nie przyniesie ci prezentów". Oba tak samo urocze.

      Usuń
  2. ja Ci napiszę tylko, że rozumiem Cię aż za dobrze. Niestety nie umiałem gryźć się w język po czwórce albo (o zgrozo) trójce; musiałem się tego nauczyć w przyspieszonym tempie i oby to zadziałało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi moje dziecko kilka razy powiedziało: "mamo, ale ocena dobra to chyba jest dobra, prawda?" i zadziałało znakomicie.
      Myślę, że nasze roczniki zostały tak sformatowane, że trzeba było wiele szczęścia, by wyjść z tego obronną ręką. Ważne, żeby zacząć sobie uświadamiać, że ten sposób myślenia, który nam zaszczepiono, prowadzi prostą drogą w przepaść.

      Usuń
    2. No więc moje też tak mówiło i w końcu do ojca dotarło. Zresztą tak sobie pomyślałem, że na co mi były te piątki w podstawówce? Na nic. Tylko szok był większy w liceum, jak pan od wuefu jednak nie zamierzał stawiać mi piątki tylko po to, żeby mi nie psuć średniej. Czwórki zresztą też nie chciał, dziad wstrętny :P Szczęśliwie liceum brutalnymi kopami zweryfikowało mi światopogląd.

      Usuń
    3. Ho, ho, o "niepsuciu średniej", to ja też mogłabym wiele. Zwłaszcza na przykładzie osób ze średnimi 6,0 (mam w zanadrzu parę opowieści).
      Swoją drogą, moje najbardziej żenujące wspomnienia ze szkoły to te dotyczące rodziców przychodzących do nauczycieli po to, by podciągnęli ich dzieciom ocenę (moi na szczęście nigdy tego nie robili, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem).

      Usuń
    4. Moi nie robili, panie wychowawczynie interweniowały osobiście u koleżeństwa. Zawsze się zastanawiałem, czy z sympatii do swoich ananiaszków, czy dla przebicia koleżanek wysokością średniej klasowej.

      Usuń
    5. O, widzę że kolega trafia dziś w sam środek mojego zanadrza!:P
      Ostatnia wywiadówka w klasie Starszego poświęcona była w sporej części "problemowi" związanemu z tym, że "nasza klasa przegrała rywalizację o najwyższą średnią w szkole". Ich klasa miała - uwaga! - średnią 4,75, albo jakoś tak, nie zapamiętałam, podczas gdy ta, która była "lepsza" - uwaga, uwaga! - 4,9.
      Ponieważ pani wychowawczyni należy do gatunku "betonu" i to zbrojonego, przez większość wywiadówki zajęta byłam memlaniem w ustach różnych wyrazów...

      Usuń
    6. Kolega nie chodzi z zasady na zebrania. Chociaż jak był ze dwa razy, to szczęśliwie u Starszej zauważył jedynie obustronną chęć jak najszybszego powrotu do domu, a u Młodszej kwestie średniej jeszcze nikomu nie spędzają snu z powiek. No ale to wiejska podstawówka, na dodatek obstawiająca tyły w powiatowych rankingach, więc pewnie wszystkim to wisi zdechłym kalafiorem.

      Usuń
    7. Tak, ojcowie często mają taką właśnie zasadę... A serio, to w tym roku byłam u Starszego na ledwie dwóch (bo po dwóch wcześniejszych latach wiedziałam, że nie ma to sensu); na to poszłam z przyzwoitości (bo ostatnie w tej szkole).
      Wiejskie podstawówki bywają znakomitymi miejscami. Gorzej, jeśli jest inaczej, a brakuje jakiejkolwiek alternatywy.

      Usuń
    8. Ojcowie mają taką zasadę, zaiste. Zresztą zdemoralizowałem też żonę i ona także nie chodzi.
      To nie jest znakomite miejsce, aczkolwiek można trafić lepiej lub gorzej, więc dobrze mieć rozeznanie wśród nauczycieli. Akurat nasze w tej mizerii trafiają lepiej. Mieliśmy nadzieję na podniesienie poziomu stosownym wyborem liceum, ale z powodu deformy ucieszymy się pewnie dowolną placówką :(

      Usuń
    9. A widzisz, ja generalnie uważam, że zebrania z rodzicami/wywiadówki/jak zwał, tak zwał, powinny się odbywać. Nasze dzieci tworzą w końcu w szkole jakąś społeczność, ze swoimi koleżankami i nauczycielami spędzając niekiedy więcej czasu niż z rodzicami. Takie zebrania nie powinny służyć jednak temu, aby "omówić oceny", ale by porozmawiać o tym, co nam się podoba, co nie, jakie mamy problemy. Zobaczyć, posłuchać się nawzajem. W praktyce jednak jest jak jest.
      Jeśli chodzi o szkołę średnią i to co się będzie działo, ćwiczę postawę filozoficzną, której mottem jest: "poszedł do szkoły rok wcześniej, najwyżej teraz - jak będzie miał rok w plecy, bo zabraknie dla niego miejsca z uwagi na kumulację trzech roczników - się wyrówna".

      Usuń
    10. To może umówmy się, że jak zebrania zaczną tak wyglądać, a nie zmieniać się w wielominutowe debaty, czy dzieci powinny przynosić własną wodę, czy móc brać wodę składkową trzymaną w klasie, to ja zacznę na nie chodzić.
      Moja też poszła rok wcześniej, ale ten feralny rok, w razie niepowodzenia, musi gdzieś przezimować. Jakoś nie czuję się na siłach prowadzić edukację domową, a ona na pewno nie będzie miałą motywacji, by się jej poddać. Cały czas głupio liczę, że jednak ktoś się puknie w czółko i jakimś cudem ten skandal zostanie odkręcony. Bo w dzisiejszych czasach chyba nawet na terminowanie u szewca nie ma co liczyć.

      Usuń
    11. No tak, ale żeby zaczęły tak wyglądać, trzeba mieć z kim dyskutować o ich kształcie. Choć oczywiście, są przypadki beznadziejne. Zauważ jednak, że - znów to samo! - problem tkwi zazwyczaj w rodzicach ze świrem level master, nie w nauczycielu.
      Edukacja domowa odpada; może to i dobry pomysł (choć ja mam wątpliwości, zwłaszcza w przypadku nastolatka w wieku dojrzewania. Każdemu by odwaliło, gdyby był z rodzicem przez cały czas, a takiemu nastolatkowi to już na pewno), ale nie dla nas. Ja planuję przez najbliższe dwa lata zbierać dane na temat przyzwoitych szkół średnich w Szczecinie (czytaj: dobrze myślących o swoich uczniach) i je zaatakować w pierwszej kolejności. Liczę na to, że będą fatalnie wypadać w rankingach, stąd też nie będą zbyt popularne:D
      A poza tym, mój jest dobry z wuefu; do jakiejś sportowej zawsze się dostanie, o!

      Usuń
    12. Owszem, w przypadku wody trafił się tatuś świr, na dodatek ojciec koszmarnej córeczki, hodowanej chyba zupełnie bezstresowo na moje oko. Ale skoro na zebraniach nie dzieje się nic istotnego, to nie widzę powodu, by tracić na nich czas. O tym dokąd najbliższa wycieczka i ile składka, dowiem się z wlepki w dziennikczku.
      Nie wyobrażam sobie siebie próbującego nauczyć mojego dziecka czegokolwiek, próby wspólnej nauki matematyki wymagają od obu stron talentów dyplomatycznych i cierpliwości, wyrafinowanych gróźb etc. Mieliśmy nadzieję na liceum językowe, ale chyba lasciate ogni speranza. No chyba że uczeni byle czego ósmoklasiści hurtem odmówią wysilania się lingwistycznie. Szczerze mówiąc, zacznę się martwić za półtora roku. W każdym przypadku Starszą czeka koszmar dojazdów.

      Usuń
    13. Absens carens, jak już chcesz tak bardzo porozumiewać się w językach obcych:P Ja też nie lubię zabierać głosu na wilczym forum, ale ilekroć to robię, okazuje się potem, że przyłącza się do mnie najpierw jeden cichy głosik, potem drugi, a na końcu okazuje się, że coś co wydawało się przypadkiem beznadziejnym, jest głosem większości.
      Języki to dobry kierunek. Zwłaszcza gdy ma się silne wsparcie w domu (u Was to nawet dubeltowe). I w prywatnych lekcjach. W związku z czym będzie jak zwykle - ci bogatsi z domu znów będą mieli lepiej.
      A do dojazdów można się przyzwyczaić. Ja i moje dzieci robimy tygodniowo jakieś 600-700 kilometrów, i żyjemy.

      Usuń
    14. Zważywszy że doprawdy o niczym istotnym się nie rozmawia, to niewiele tracimy.
      Prywatne lekcje są, jak najbardziej, bo języki to chyba jedyne co Starszą interesuje (poza tonami młodzieżowych powieścideł), więc nawet kosztem wyzywienia będzie chodziła na kursy. Zważywszy, że na 6 lat edukacji ma bodajże czwartą panią od angielskiego, to jesto to jedyna droga. Już widzę ten marny szkolny niemiecki od września, wrr.
      Wy sobie śmigacie samochodem, a my wrzucimy 14-latkę w odmęty komunikacji podmiejskiej, co da jakieś 3 godziny dziennie w autobusach. Już mi jej żal.

      Usuń
    15. A widzisz, Starszy chce iść do tej a nie innej szkoły dlatego, że organizowała ona wcześniej kursy językowe (za śmieszną odpłatnością) i tak bardzo spodobali mu się nauczyciele. A wyniósł z nich bardzo wiele. W tej szkole jest zresztą w planie zdaje się, że osiem godzin niemieckiego tygodniowo (w tym z nativ speakerem) plus angielski; każdy by się nauczył języka, nawet przypadkiem.
      Samochodem jak samochodem, ja śmigam z Młodszym, Starszy niekoniecznie. Wozimy go tylko rano, żeby nie musiał się zrywać o świcie. Od półtora roku wraca natomiast sam autobusami; dojeżdża też sam na zajęcia sportowe. Poza tym ja swoje dojazdy do szkoły (zaczęłam od liceum) wspominam bardzo dobrze - nigdy nie miałam tyle czasu na czytanie co wtedy:P

      Usuń
    16. Ja też uwielbiałem czytanie w autobusach, ale jako nastolatek miałem autobusem 20 minut do domu. To trochę co innego niż w wieku 14 lat wstawać o 5.30, żeby potem dylować jakimś rzęchem do miasta. No ale mus będzie, to pojeździ. O ile będzie dokąd :P Może na fali tej zbitki roczników ktoś wpadnie na pomysł, żeby tu gdzieś bliżej otworzyć prywatne liceum. Już nawet poniosę koszta.

      Usuń
    17. Komputer sam mi opublikował nieskończony komentarz - tak być nie mogło!
      Wracając do wątku: myślę, że może za bardzo rozpieszczamy nasze dzieci. Miałam do szkoły (od liceum) godzinę autobusem w jedną stronę. A niektóre lekcje "na zerówkę", czyli na 7.20. Pewnie, że lepiej mieć wszędzie blisko, ale teraz tak się nie da.
      A koszta to poniesiemy wszyscy. Najwyższe zaś będą straty moralne, o! Węszę raj dla prawników:D

      Usuń
    18. Nie przesadzajmy, usamodzielniliśmy dziecko jak tylko wiek pozwolił, od połowy drugiej klasy chodzi i wraca sama, od dawna sama biega też na zajęcia po lekcjach. My nie z tych, coby wozili pół kilometra do szkoły autem. A u nas prawie sami tacy, nawet babcia nam wypomina, że ganiamy dzieci piechotą. Chwilowo sobie i tak tych dojazdów nie wyobrażam, ale okrzepniemy i my, i Starsza i jakoś to będzie. Teraz by pewnie zadziałało powiedzenie, że to dla niej za trudne w tym wieku :P Ambicja by jej ruszyła jak złoto.

      Usuń
    19. No właśnie, pytanie o to, kto najbardziej martwi się tymi dojazdami - Wy czy ona? U nas często jest tak, że gdy dzwonię do Starszego, mówiąc, że mogę po niego przyjechać (taksówkarzowi to już wszystko jedno czy jedzie 50 czy 80 km), on mówi mi, że nie chce i że wróci sam. Na początku pikało mi, że "taki biedny", ale na szczęście zdechło:P

      Usuń
    20. Jej, mam wrażenie, ten aspekt przyszłości jeszcze nie turbuje; obowiązuje perspektywa góra tygodniowa. A my, wiadomo, będziemy się truć przez dwa lata, żeby potem z ulgą odkryć, że nie ma problemu :D Chyba też się przerzucę na perspektywy krótkoterminowe :P

      Usuń
    21. Sam widzisz, że warto uczyć się od dzieci:P

      Usuń
    22. Wolałbym, żeby to działało w dwie strony :D

      Usuń
    23. Cierpliwości, za 20 lat zobaczysz efekty!:P

      Usuń
    24. A, to już zależy od tego jak bardzo pojętny się okażesz:)

      Usuń
    25. Ja to już słabo reformowalny jestem :P

      Usuń
    26. No weź! Zamierzasz przez resztę życia robić za w pełni ukształtowany autorytet? Padniesz z nudów (albo wcześniej trafi Cię grom z jasnego nieba:P)

      Usuń
    27. Ależ kto mówi o byciu autorytetem? To i za 20 lat mi nie wyjdzie.

      Usuń
    28. No wiesz? Więcej wiary w siebie, mój drogi.

      Usuń
    29. Może jak odeśpię niedobory na urlopie :P

      Usuń
    30. No tak, ten wątek będzie teraz powracał cyklicznie. Ja jeszcze miesiąc, a Ty?

      Usuń
    31. Spoko, i tak muszę zabrać chałturę.

      Usuń
    32. A, tego to nie pochwalam. NIGDY nie pracuję na urlopie (bo na zwolnieniu to mi się zdarza, niestety).

      Usuń
    33. Też nie pochwalam, ale życie mnie czasem przerasta.

      Usuń
    34. W sumie to byłaby całkiem niezła puenta do tego posta...

      Usuń
    35. Z tymi puentami? Że tak bezbłędnie i błyskotliwie, ba! wręcz sentencjonalnie trafiasz w samo sedno?:P

      Usuń
    36. Z puentami też. Ale niestety głównie z życiem :(

      Usuń
    37. Myślę, że gdyby założyć Klub Przerośniętych Przez Życie byłby on dużo bardziej liczny niż Klub Rozdwojonych Rodziców... Możesz dostać legitymację z numerem 1, ale ja rezerwuję dla siebie numer 2.

      Usuń
    38. Ale prezesem nie zostaję, nie mam głowy to prac organizacyjnych :P

      Usuń
    39. Nie? Nie tęsknisz za tytułami i stanowiskami?:D

      Usuń
    40. Nie. Co najwyżej za dodatkiem służbowym.

      Usuń
    41. Akurat. Czasem na wakacjach trzeba na te wakacje zarobić, nie cieszy mię to specjalnie.

      Usuń
    42. Bo też zachciewa Ci się ekscesów w postaci egzotycznych wyjazdów nad polskie morze:P

      Usuń
    43. I nawet w góry mi się zachciewa dodatkowo :P Ale nad polskim egzotycznym morzem pracuje mi się wyjątkowo dobrze, kwestia mikroklimatu zapewne.

      Usuń
    44. Uuuuu, pewnie w Hymalaje, co?:P

      Usuń
    45. Nad morzem nie zarobiłbym na Hymalaje. Nie, skromne, niskie górki w sam raz dla starszego pana z gromadką kobiet.

      Usuń
    46. No może Ty jesteś starszym panem; ja na pewno nie jestem starszą panią. Niedoczekanie!
      A jakbyś tak zaszył się w tym domku nad morzem i pracował bez przerwy, ani razu nie wychodząc, na pewno starczyłoby na jakiś trekking, o!

      Usuń
    47. To już jak będę bogatym starcem, to się będę zaszywał i zarabiał jak jakiś Scroodge :P Na razie pozostaje chałturzenie bladym świtem i ciemną nocą :)

      Usuń
    48. Phi, faktycznie. Tak chałturząc do niczego w życiu nie dojdziesz. Wystartowałbyś chociaż w konkursie na "chałturnika roku", albo wystąpił w jakimś talent show!

      Usuń
    49. Spoko, czekam aż któraś z telewizji zakupi odpowiedni format, a potem casting i wygrana.

      Usuń
  3. Dziękuję, dziękuję, po trzykroć dziękuję za ten tekst. Prawie się popłakałam że złości na siebie samą. Też jestem przypadkiem schizofrenicznym, też całą podstawówkę przeszłam że średnią 5.0. Na szczęście w liceum trafiłam na świetnych nauczycieli i świetną klasę. I wiedziałam, że najważniejsze to pasja, znalezienie umiłowania do jakiejś dziedziny, a nie czerwone paski i wzorowe zachowanie. Dziś sama jestem matką i codziennie budzi się we mnie mister Hyde. Młody pierwszy raz wrócił bez tego upiornego paska. Nie, nie dlatego, że miał za niską średnią. Dlatego, że zachowanie miał jedynie dobre. I jestem rozdarta. Bo nie wiem co lepsze, tłumaczyć, że szkoła to nie miejsce na posiadanie własnego zdania, czy jednak wspieranie go w mówieniu prawdy i bronieniu swoich racji. Przykre to, ale popadłam w rozdwojenie jaźni. Będę walczyć z tą ciemną stroną mocy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja dziękuję za ten komentarz. Jestem pewna, że jest nas więcej. Ważne, by mówić o tym głośno; ważne, by sobie to uświadamiać. Raz wygra Jekyll, a raz Hyde, to chyba nieuniknione, ale może uda się stopniowo odchodzić od remisu w tych pojedynkach.
      Czasem myślę też, że to najlepszy dowód na to, że średnia ocen i formalne wykształcenie znaczą naprawdę niewiele. Jestem bardzo dobrze wykształcona, wykonuję odpowiedzialny i - jakkolwiek to zabrzmi - na swój sposób, elitarny, zawód a okazałam się tak głupia życiowo i wychowawczo i do tego tak późno to sobie uświadomiłam. Zgroza, doprawdy.
      To co? Do boju? W kupie siła!:)
      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Wg mnie lepsze "wspieranie go w mówieniu prawdy i bronieniu swoich racji".

      Usuń
    3. Najlepsze jest to co dziecko może udźwignąć w danym momencie i to co samo chce zrobić, do czego jest gotowe. Ale jasne, ja też nie uważam, że należy uczyć dziecko postaw konformistycznych.

      Usuń
  4. Napisze tak: jestem z pokolenia które chodziło do takich szkół jak Twój Starszy. Byłem tym z czerwonym paskiem, ale nie miało to dla mnie wtedy żadnego znaczenia. Uczyłem sie, a raczej przeskakiwalem kolejne lata nauki z łatwością bo szkola nie wymagała ode mnie za wiele. Niestety. Teraz wiem, ze dla mnie dzisiejszego lepiej byłoby gdybym przechodził od porażki do porażki. Ale co z tego wynika dla Ciebie? Stwórz Starszemu normalna przestrzeń w domu, dzieki czemu to co próbuje mu zrobic jego szkoła, nie zablokuje go na lata tak jak wielu z mojego pokolenia. Bedzie mu trudniej, ale przy twoim wsparciu moze poradzić sobie w przyszlosci jeszcze lepiej. Albo rzeczywiście zmień mu szkołę, choć moze dla niego ważniejsze sa przyjaźnie niz to co nam rodzicom wydaje sie ważniejsze. Cokolwiek zdecydujesz, wiem po tym co napisałaś, ze bedzie to dobra decyzja. Dobrych wakacji :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dotknąłeś kolejnego problemu, pisząc, że "choć może dla niego ważniejsze są przyjaźnie niż to co nam rodzicom wydaje się ważniejsze".
      Wielu osobom wydaje się, że 12 czy 13-latek (w takim wieku są szóstoklasiści) nie potrafi podjąć "mądrej" decyzji w sprawie szkoły. Bo nie bierze pod uwagę tego, co powinien. Pewnie i nie bierze, ale skąd pewność, że to rodzic robi to tak jak należy? Jakiś czas temu przeprowadziliśmy się, myślałam wtedy o zmianie szkoły, ale syn prosił, żeby tego nie robić, właśnie z uwagi na przyjaźnie. Z punktu widzenia moich dzisiejszych rozterek, może lepiej gdybym wtedy doprowadziła do zmiany szkoły, ale czy jemu faktycznie dobrze by to zrobiło? Nie wiem i nigdy się nie dowiem.
      Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Nieważne jak się starasz, ani jak twój syn lub większość myślących ludzi. Nigdy nie miałem świadectwa z czerwonym paskiem mimo, że zawsze intelektualnie przewyższałem wyróżnionych. System edukacji jako element szerszego systemu społecznego jest oparty na wszechogarniającej przemocy, przeniesieniu systemy pańszczyźnianego na współczesne realia. Starszy da sobie radę choć będzie gontów kosztowało . Młodszy nie, bo nie da się go w nieskończoność trzymać w bańce. Kosztownej z resztą..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow, to co? Samobójstwo?
      Nie lubię takiego sposobu myślenia, przykro mi. Ale dobrze, że mamy różne poglądy, to właśnie ich ścieranie prowadzi do najwartościowszych wniosków.
      Pozdrawiam, przesyłając nieco z własnych zapasów optymizmu:)

      Usuń
    2. Jesteś w totalnym błędzie. Myslenie ze bycie ofiarą mr'hyde'a jest dobrym przygotowaniem do życia to totalna bzdura. Tak samo bzdurą jest to ze dobra montesoriańską szkoła to trzymanie pod kloszem. Dobra szkoła daje to ze jak ja skończysz to nic ci nie straszne. Nawet zgrana wilków. Bo wiesz ze jesteś coś wart.

      Usuń
    3. Dokładnie tak! Poczucie własnej wartości - to coś, co zyskują dzieci w szkołach/rodzinach nie nastawionych na ocenianie i rywalizację, a na wspieranie. A od tego zależy potem wszystko.
      Zareklamuję się tutaj trochę (ale to w końcu mój blog, więc mogę) - o tym, do czego prowadzi brak poczucia własnej wartości i podporządkowywanie się regułom, pisałam już ponad dwa lata temu, w tym poście. Od tamtego czasu tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że mam rację. W mojej pracy mam stały kontakt z ludźmi i ich problemami. Widzę, jak wiele zależy od tego, co sami myślą o sobie. Dobra relacja z samym sobą, to dobra relacja ze światem. Jeśli ktoś zastanawia się nad tym dlaczego u nas jest jak jest, niech o tym pomyśli.

      Usuń
    4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    5. Mam nadzieję, że nie będzie jednak aż tak źle. Wychowując Starszego popełniłam mnóstwo błędów (odkąd jestem matką, utwierdzam się w przekonaniu, że powinniśmy mieć najpierw możliwość otrzymania dziecka "na próbę":P), ale od kilku lat staram się coraz bardziej. Trzeba być czujnym, rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać i reagować na wszystkie sygnały świadczące o tym, że dzieje się coś złego.
      To dotyczy jednak tych dzieci, które mają wsparcie w domu. A pozostałe? Te, które mają rodziców zabieganych, zajętych zarabianiem (czasem dlatego, że chcą, ale często dlatego, że muszą)? Te z rodzin dysfunkcyjnych? Widzę ludzkie życiorysy; niektóre przypadki aż krzyczą, czarno na białym widać kiedy przekroczono moment krytyczny - zazwyczaj właśnie w szkole. Ech.

      Usuń
  6. W klasie mojego syna (edukacja 1-3) wyróżnienie dostało 5 dziewczynek, które śpiewają w chórku... Każda wywiadówka to dla mnie okropne wydarzenie - z jednej strony widzę, że syn świetnie czyta, liczy, jest empatyczny, uprawia sport, ma liczne zainteresowana. Kiedy klasa miała akademię i jeden z kolegów nie przyszedł z powodu choroby, syn nauczył się wiersza kolegi przed akademią i go zastąpił. A na wywiadówce: dzieci nie potrafią trzymać ścierki do tablicy, zapominają przyborów szkolnych, niestarannie piszą i wiele, wiele innych ciągłych narzekań. Zalet w klasie brak. Za każdym razem myślę co oni słyszą codziennie i pojawiają się wyrzuty sumienia, że moje dziecko chodzi do takiej szkoły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najprościej jest napisać: to przenieś syna do innej szkoły. Wiem dobrze, że nie zawsze jest to możliwe (to sposób myślenia cechujący głównie lepiej sytuowanych rodziców wielkomiejskich, do których sama się zaliczam).
      Trzeba jednak robić to, co się potrafi. Ja rozmawiałam z panią dyrektor szkoły Starszego, zabierałam głos na wywiadówkach, próbowałam buntować rodziców dzieci w jego klasie (przy okazji problemu opisanego w poście o Budzącej się szkole). Coś wtedy drgnęło. Koleżanka z kolei zabrała swoje córki ze wspominanej w moim poście szkoły, co kosztowało ją i dzieci trochę nerwów, ale ostatecznie przyniosło dobry skutek. Każdy musi znaleźć takie rozwiązanie jakie potrafi, pamiętając o tym, że najważniejsze jest dziecko. To strasznie trudne.

      Usuń
    2. No pewnie. Dzieci są nie takie. Gdyby pani trafiły się dobre, fajne dzieciaki, wtedy rozwinęłaby skrzydła jako nauczycielka. Ale z tymi tu, co ścierki nie trzymają - no ona zrobi tylko to, co się da. Wrrrr.
      TAk, dzieci słyszą w szkole permanentną i na ogół bezsensowną krytykę i zrzędzenie. I nie ma na to sposóbu. W niczym to nie pomaga ani nie rozwija.

      Usuń
    3. Na szczęście zawsze można wcześniej zrobić selekcję i przyjąć do szkoły tylko dzieci zdolne i utytułowane, nieprawdaż?
      Przyznam się teraz: gdy Starszy posłał przedszkole, rozważałam możliwość posłania go do prywatnej szkoły. Poszedł nawet na egzamin (miał wtedy 5,5 roku). Najpierw okazało się, że nie zdał. Potem szkoła do mnie zadzwoniła, że jednak zdał. A ja popatrzyłam na niego i razem stamtąd zwialiśmy. Mimo wszystko nie żałuję.

      Usuń
  7. Ocena mierna była jest w sześciostopniowej skali ocen. W 4-stopniowej jej nie bylo, a skali 5-ciostopniowej nie wprowadzano. Zamieniono ok 1990 4-st na 6-st. Wiec 6-ski byl musialy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tylko tyle wyniosłeś/wyniosłaś z mojego posta? Szkoda.
      Szkołę podstawową skończyłam w 1990 roku. Wtedy nie było skali pięciostopniowej. Naukę w liceum rozpoczęłam też w roku 1990; wtedy ją wprowadzono (brawo za notatki). Proszę jeszcze raz przeczytać mojego posta; okaże się, że nie ma tam sprzeczności. A może przy okazji dostrzeżesz inne rzeczy.

      Usuń
    2. Ach, teraz się dopatrzyłam błędu (a jednak!) Zdanie "wtedy nie było skali pięciostopniowej", powinno brzmieć: "wtedy nie było skali sześciostopniowej".

      Usuń
  8. Będąc starą nauczycielką, wyjaśniam dzieciom złożony system oceniania. Złożony z nieadekwatnych kryteriów, niemądrych programów, frustracji nauczycielskich i całej masy rzeczy, które wcale nie odnoszą się do moich dzieci. Dziecko ma np. dost. z fizyki. Nauczycielka widocznie nigdy nie zaznała radości z odkrywania, kiedy mój dzieciak, uczeń szkoły aetystycznej, rzucił się dowiadywać, co się dzieje komuś, kto siedzi obok pierwiastka, który promieniuje. Bo ja takie pytania zadaję, kiedy czasem mam chwilę, żeby z nimi pogadać o nauce.
    Drugie dziecko popadło w konflikt z nauczycielką ang, ponieważ zaprotestowało, że painting to nie rysunek. W końcu ma brata artystę, to odróżnia. Dziecku wytłumaczyłam, żeby odpuścił, bo nie każdy jest taki uzdolniony językowo, jak on (a jest niezwykle uzdolniony), nie każdy rodził się w UK, jak on i że niech mówi pani na przerwie, a nie przy całej klasie. Na koniec roku zażyczył sobie dodatkowy kwiatek właśnie dla tej pani. Pani od etyki mu podpadła, bo nie uważała, że człowiek to zwierzę. Przestał chodzić. Zaleciłam ustalenie powierzchni dyskursu i terminologii. Dogadali się wrócił. Moje dzieci nie dostają pasków. Jeden ma dysleksję, ale nie załatwiłam mu papierów, choć wiem, jak. Nasrabia inteligencją. Drugi ma dostatecznie z plastyki w kl. V. Jak niegdyś jego brat, zanim dostał się do szkoły plastycznej i otrzymał stypendium wydz. rzeźby na ASP w wieku 13 lat.
    Nie, nie wymagam pasków. Miałam całą teczkę wypchaną swoimi. Nawet nie wiem, gdzie teraz są.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój syn ma ocenę dobrą z muzyki, podczas gdy większość klasy ma oceny bardzo dobre i celujące. Jest zarazem jedynym w tej klasie dzieckiem, które przez cały rok szkolny regularnie raz w miesiącu było w filharmonii, zna i odróżnia wszystkie instrumenty wchodzące w skład orkiestry, zna różne gatunki muzyczne, rozpoznaje utwory różnych klasycznych kompozytorów. A gdyby miał z muzyki piątkę, starczyłoby na "pasek":P
      Fantastyczne jest to co napisałaś o rozwiązywaniu konfliktów na linii nauczyciel-uczeń. Gdybyż wszyscy tak do tego podchodzili, nasze późniejsze dorosłe życie wyglądałoby całkiem inaczej. A tak kręcimy się w kółko, gdyż nikt nie wytłumaczył nam podstawowych rzeczy.

      Usuń
  9. Byłam dość słabą uczennicą, miałam tróje w podstawówce i w liceum. Zrobiłam doktorat, piszę habilitację. Moje dzieci też uczą się tak sobie, ale mają sprecyzowane zainteresowania. Mam gdzieś poziom szkół, dbam o to aby moje dzieci rozwijały te predyspozycje, które są im dane. Jeśli, ktoś ich nie doceni, mówię przyzwyczaj się do tego, ważne jest, że zrobiłeś, to co mogłeś najlepiej, jeszcze wiele razy spotkają osoby, które nie będą umiały docenić ich pracy. Byłam ostatnio na spotkaniu mojej dawnej klasy. Wszyscy zaczęli opowiadać, jakie dzieci mają osiągnięcia, jakie konkursy wygrywają. Tak słuchałąm tych wypowiedzi i rzuciłam, że nie wiem co będą robić, gdzie pójdą ect. Chce, żeby nauka była dla nich efektywna i żeby były szczęśliwe i umiały dogadać się z ludźmi, bo to jest akurat potrzebne do szczęścia. Przy stoliku zrobiło się najpierw cicho a potem wszyscy zaczęli się przkrzykiwać, że to jest najważniejsze. Moje dzieci też wygrywają konkursy, bardzo mnie to cieszy, jeżeli ich cieszy i jeśli chcą same. W szkole ja sama nauczyłam się niewiele, sama się kształciłam i w taki proces kształcenia wierzę. Mam studntów i widzę, że ci zachęcani a nie zmuszani robią najlepsze rzeczy. Trzymaj się może trzeba poszukać szkoły bardziej przyjaznej dla dzieci a nie jakiegoś mordoru, może wyluzować się w tych oklicznościach jakie są. Poodzenia, zawsze sobie mówię, że to mija a dzieci wyrosną na wspaniałych ludzi, pod każdym względem i tej wersji się trzymam.:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wiem, że są takie osoby jak Ty i bardzo im tego zazdroszczę. Mam jednak nieodparte wrażenie, że stanowicie zdecydowaną mniejszość, dlatego jest jak jest.
      Ja się staram, z różnym skutkiem, mój mąż również (co najczęściej oznacza, że umie zamknąć usta, które otworzył po to, by wygłosić którąś z ludowych mądrości). Cóż, jeśli moi rodzice (a dziadkowie moich dzieci) potrafią jednym celnym strzałem doprowadzić do nokautu. Mam nadzieję, że ja - zanim na świecie pojawią się moje wnuki - rozwinę się na tyle, że będę co najmniej tak mądra jak Ty:D
      Swoją drogą, pocieszające w Twojej opowieści jest to, że ci przy stoliku nie zaczęli Cię krytykować i tłumaczyć, jakie to straszne błędy popełniasz. Znaczy się: coś im dzwoni, tylko jeszcze nie zauważyli, że to im, a nie w cudzej torebce.

      Usuń
    2. Ważne to, co napisałaś: przyzwyczajaj się do tego,że ktoś Cię nie doceni, bo niestety tak na pewno będzie. I chyba to jest najważniejsza wartość, jakiej nauczą sie nasze dzieci w szkole. Tylko my, rodzice, musimy im pomóc z godnością i rezerwą do tego wyścigu szczurów podchodzić. Żeby nie tłumaczyć ich niepowodzenia tym, <>. Nauczymy ich wtedy zrzucania odpowiedzialności na innych za ich osobiste niedoróbki i nauczymy roszczeniowej postawy.Na szczęście znajdą też pewnie jakiegoś zakręconego pasjonata, który może zaszczepić w nich jakąś pozytywną pasję.Inka

      Usuń
    3. No tak, tylko że w szkole - dobrej szkole - można nauczyć się jeszcze paru innych rzeczy.
      Smuci mnie to, ilekroć muszę tłumaczyć Starszemu takie rzeczy, wyjaśniać mu rozdźwięk między tym jak być powinno a jak jest.

      Usuń
    4. Nie opublikowało mi się to, co napisałam między<>. Chodziło mi o to, żeby nie tłumaczyć niepowodzenia dziecka tłumaczeniem: ,,Głupia baba, uwzięła się na Ciebie".Inka

      Usuń
    5. Dzieci sa mądre i doskonale rozumieją takie rozdźwięki. Żyją wtedy bardziej w swoim świecie i po prostu nie słyszą, co się wokół nich dzieje, szukaja po swojemu tego, co ich kręci.Zostawiają dorosłym podstawy programowe i inne twory. Uczniowie po prostu żyją i mimo usilnych starań dorosłych mają się dobrze. I jak się w nich wsłuchać, to można się pozytywnie zdziwić. Na szczęście. Inka

      Usuń
    6. To prawda, dzieci są bardzo mądre. Dorośli często dwoją się jednak i troją, by tę mądrość w nich zabić i sformatować je tak jak im wygodnie. Zawsze będą takie dzieci, które będą stawiały opór do końca, większość jednak, w tym często te bardziej delikatne i wrażliwe, ulegnie. Przez sześć lat obserwowałam dzieci w klasie Starszego; podejrzewam, że wnioski z tej obserwacji starczyłyby nie tylko na doktorat, ale i może na habilitację. Widziałam jak z fajnych dzieci powstali mali dorośli - podgryzający się nawzajem, donoszący pani o najdrobniejszych przewinieniach, jeśli to tylko może mieć wpływ na obniżenie oceny rywalom (i komentarz wychowawczyni, opowiadającej o jednym z takich zdarzeń: "bo ja mam w klasie takich swoich zaufanych powierników"), zanoszący się histerycznym płaczem przy najmniejszym niepowodzeniu.
      Dlatego myślę, że to co napisałaś, opisuje tylko niektóre przypadki. Niestety.

      Usuń
  10. A ja myślałam ze jestem jedyna w Polsce która przechodzi to co Ty ..... moja córka uczęszczała do przedszkola montessori, szkole wybraliśmy waldorfska tez z wolnym systemem. Mój syn uczęszcza do klasycznej podstawówki mimo ze jego wrażliwość niempozwala mu na to żeby tam był on się uparł . Szanuje to ale ciężko mi zaakceptować . Piszesz o rożnym traktowaniu mam tak samo przez to ze córka nie ma ocen i rywalizacji ciagle się bawi i ma luz .... tym samym ja mam luzzz. Do starszego ciężko mi w ten sposób podejść mimo iż jestem otwarta i świadoma. Dziękuje ci za ten tekst i życzę udanych wakacji

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak myślałam, pisząc ten post, że może okazać się on oczyszczający dla jeszcze kilku osób:) Jasne, możemy się oszukiwać, czytając mądre książki, jacy to jesteśmy wspaniali, mądrzy i rozwinięci. Ba, można nawet obnosić się ze swoją "fajnością" w internecie, zbierając mnóstwo lajków. Cóż, kiedy potem przychodzi nam skonfrontować się z życiem i okazuje się, że to wszystko lipa. Ja w każdym razie tak mam (może pomijając lajki i obnoszenie się w internecie, bo nie mam na to czasu, ale wystarczą własne myśli:P), choć pocieszam się, że już nie tak często jak kiedyś. Już wiem kiedy robię źle i staram się poprawić, a to bardzo wiele.
      U Ciebie pewnie jest/będzie podobnie. Dużo optymizmu w wakacje i w ogóle! Uściski!

      Usuń
  11. Ja się bałam rozdwojenia jaźni. Nawet chodziliśmy po różnych alternatywnych szkołach by gdzieś zapisać młodszego, ale ostatecznie zdecydowalismy się na państwową podstawówkę. Właśnie ze względu na starszego, który juz "siedzi w systemie". Nie miałam szans przenieść starszego do sprawdzonej alternatywnej szkoły. A bałam się, że będzie problem, gdy jeden będzie miał czas wolny po szkole, a drugi prace domowe...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Problem jest, nie przeczę. Poczucie niesprawiedliwości i uświadamianie sobie braku sensu we własnych szkolnych działaniach u Starszego narasta. Trzeba rozmawiać, tłumaczyć, wyjaśniać, aż Ci język kołkiem stanie. A czasem staje, gdy znienacka orientujesz się, że to Hyde gada.
      A poza tym w pełni Cię rozumiem. Miałam to szczęście, że przed podjęciem ostatecznej decyzji mogłam zadzwonić do Marzeny (Żylińskiej) i przegadać sprawę także z nią. Gdy ktoś taki powie ci, że nie fisiujesz z tą edukacją alternatywną i że nawet jeśli się nie uda, to nie powinno być z tego szkód, jest Ci łatwiej. Choć i tak niełatwo.

      Usuń
  12. Czuję to samo! Też mam rozdwojenie i nawet jeśli wydaje mi się, że już uzyskałam spokój i jestem dr. Jekyllem, wystarczy, że pójdę na zebranie, posłucham innych rodziców, zobaczę ich parcie na oceny i budzi się Hyde! I gryzę się w język, aby dzieciom nie przekazać tych myśli, ale wyczuwają i są strapione.
    Moja starsza jest w klasie gdzie 80% uczniów ma pasek. Średnia klasy 4,8. Niektóre paski zasłużone, niektóre "wychodzone" przez rodziców. Klasa V, więc świadectwo nie ma żadnego znaczenia na dalszym etapie wyścigu szczurów. A jednak jest niesamowity nacisk. I rodzice sami nawzajem się nakręcają. A ja czuję się wyalienowana z moimi "dziwnymi", nieambitnymi oczekiwaniami. Moje dziecko ma średnią 4,55. Dla mnie super, ale ona potrzebowała kilku godzin terapii z matką ;), aby przetrwać zakończenie roku z festiwalem gratulacji, listów dziękczynnych dla rodziców (że takie super dzieci porodzili ;)) i nagród w postaci nietrafionych (zwykle) książek.
    Tak więc wspieram Cię duchowo. Jest nas więcej :)
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jak to świadectwo na tym etapie nie ma znaczenia? A zniżka w markecie ze sprzętem elektronicznym?!:P (swoją drogą, uważam, że coś takiego powinno zostać prawnie zabronione)
      A to co napisałaś, jest dowodem na to, że problem tkwi głęboko i po obu stronach. Winna jest tak samo "zła" szkoła, jak i rodzice. Ba! Rodzice potrafią rozłożyć nawet najlepszą szkolną inicjatywę. Znam przypadek z podszczecińskiej miejscowości, w której nauczycielka (w najzwyklejszej na świecie publicznej podstawówce), z pełną aprobatą dyrekcji postanowiła uczyć dzieci w klasach I-III metodą Montessori. Po pierwszym roku (choć tego nie jestem pewna, mogło to też trwać dwa lata, nie pamiętam już dokładnie), po awanturach i naciskach większości rodziców, zarządzono powrót do "normalnej" nauki - takiej z ocenami, rysowaniem szlaczków itepe. Moi znajomi, którzy posyłali tam dzieci (bo tam mieszkali), podjęli w związku z tym decyzję o przeprowadzce do Szczecina. Ale to są baaardzo świadomi rodzice, bardzo nastawieni na dobro własnych dzieci (on jest trenerem, prowadzącym kursy w zakresie metody Gordona).

      Usuń
  13. O jeny!! Dzięki za ten tekst!! Mam starszego - czekającego na wyniki 6 lipca i młodszą - w edukacji domowej. Dwoje dzieci, dwa życia, dwa kompletnie różne (moje) podejścia do ocen.
    Starszy - napisał ten chrzaniony test najlepiej w szkole. I ma średnią 4,85. No, ale zachowanie miał mieć dobre. Dobre, a więc do dupy. Na szczęście (?) szkoła ten jeden, jedyny raz zachowała się przyzwoicie i popodciągała te cholerne zachowania. Ale - żeby nie było za wesoło - okraszając to wieloma groźbami ("zaraz wam te zachowania obniżymy!! będziecie mieć DOBRE i się nigdzie nie dostaniecie!!").
    Nienawidzę naszego systemu edukacji, a jeszcze bardziej nienawidzę swojego zakorzenienia w nim. Mam rozdwojenie jaźni i im starszy jest starszy - tym bardziej przegrywam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ proszę bardzo! Bardzo cieszą mnie takie reakcje, bo - nie ukrywam - czasem się zastanawiałam czy aby nie powinnam udać się do psychiatry. Zawsze, jeśli udamy się tam w grupie, będzie raźniej:)
      Po przeczytaniu Twojego komentarza sądzę, że nie powinnaś myśleć o sobie jak o przegrywającej - skoro przeczytałaś ten tekst i napisałaś ten komentarz, ta sytuacja musi Cię uwierać (jak mnie). To nie jest proste (wiem to bardzo dobrze), ale może trzeba spróbować po prostu uczciwie porozmawiać z dzieckiem (starszym) i go posłuchać. Niekoniecznie uda się za pierwszym razem (mam na myśli Ciebie jako rodzica, bo może nie będziesz potrafiła powiedzieć mu tego, co naprawdę chcesz i schowasz się za jakimiś banałami), ale za którymś razem coś może się uda.
      Ja w chwilach zwątpienia sięgam po raz kolejny po książki, które już czytałam, a które powinnam czytać codziennie, wszystkie jednocześnie: "Twoje kompetentne dziecko" Juula, "Wychowanie bez nagród i kar" Kohna, "Wychowanie bez porażek" Gordona. Liczę na to, że wreszcie coś mi się utrwali:D

      Usuń
  14. Kochana, siedzisz w mojej głowie!!
    Jestem, tak jak Ty, mamą dwojga. Starsza - mądra, inteligentna, oczytana, ironiczna, samodzielna, nadwrażliwa, nieśmiała, wycofana. Skończyła 6 klasę. W tym roku wyciągnęła na pasek dzięki szóstkom z religii, plastyki i WF, kiedy przyniosła zaświadczenie ze stadniny, że jeździ konno (kocha to!). Nigdy nie wystąpiła na akademii, nie zgłosiła się w klasie, nie poprowadziła rozgrzewki... katorga. Więc z zachowaniem było krucho, bo trzeba być aktywnym!! Nadrobiła projektami i gazetkami. Teraz idzie do 7 klasy. Powoi nabiera dystansu d siebie i akceptacji tego, jaka jest.
    Młodszy - wydawałoby się przeciwieństwo. W przedszkolu wygadany, śmiały, odważny. Poszedł do szkoły w wieku 6 lat (jedyny rocznik zmuszony do tego). Najmłodszy w klasie, z ogromną jeszcze potrzebą ruchu. Z przerażeniem patrzyłam, jak staje się smutnym dzieckiem, jak spada mu poczucie własnej wartości, jak wciąż stara się dogonić grupę (niektórzy starsi 2 lata!) i jest mu coraz trudniej... W końcu powiedzieliśmy dość.
    Ja jestem pedagogiem specjalnym. Zawsze kierowałam się zasadą "najpierw dziecko, potem program". Ten system, który kompletnie tego nie stosuje, po prostu mnie zgniata.
    Od września moja schizofrenia się pogłębi. Mały idzie do 2 klasy do szkoły Montessori :-)
    Pozdrawiam serdecznie. Dobrze, że odkryłam Twojego bloga :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednej strony to bardzo niewesoła konstatacja, że ze swoimi - niewesołymi - przemyśleniami siedzę w głowach tak wielu osób.
      Z drugiej, oznacza to, że jest nas tak wiele! Marzena (Żylińska) ma rację - kropla drąży skałę, a im więcej kropel, tym sukces szybszy i pewniejszy. Ok, należy się spodziewać, że strona przeciwna postawi falochrony (najpewniej z betonu) ale i im damy radę!:P
      Tylko tak bardzo chciałabym, żeby efekty tych działań odczuły już nasze dzieci a nie wnuki...
      Mój blog ostatnio pikuje, ale może uda mi się go zreanimować (od dwóch dni, na skutek tego posta, zachowuje się jak po terapii elektrowstrząsami:D). Trochę już jednak piszę, więc może znajdziesz gdzieś w archiwum jeszcze parę interesujących Cię tekstów.
      Uściski!

      Usuń
    2. Piszesz:
      "Na ważną dla mnie i mądrą osobę, która – widząc Starszego, tłumaczącego się dlaczego „nie poszedł na poprawę” - powiedziała po prostu: „Widzę, że on jest bardzo zestresowany. Czy Ty wiesz jakie stres wyrządza spustoszenie w jego organizmie?”, a ja po jej słowach odpuściłam mu sugerowaną w licznych wiadomościach od wychowawczyni konieczność poprawiania dwój ze sprawdzianów"

      Hiehiehie. Ile czasu upłynęło, zanim uwierzyliśmy, że młody nie podchodzi do popraw nie z olewactwa, ale ze stresu. Tak naprawdę uwierzyliśmy w to dopiero po diagnozie psychiatrycznej "zaburzenia lękowe".
      Tylko że wtedy to już było za późno.
      Wcześniej coś podejrzewaliśmy. Próbowaliśmy rozmawiać z nauczycielami "wie pani, dla niego przyjście na poprawę jest trudne. Wiem jednak, że nauczył się w domu, bardzo porządnie. Czy widzi pani możliwość poprawy w inny sposób? Np ustnie, na lekcji? Albo pisemnie, w czasie lekcji - tak, żeby nie musiał stawać przed wyborem "iść - nie iść"?
      "Proszę pani, ja tam nie widzę, żeby on się bał. Ja nie będę za nim chodzić. Jak uczeń umie, to nie ma się czego bać"
      I tak w kółko Macieju. Oficjalna diagnoza nic nie zmieniła. "No wie pani, my tutaj pwątpiewamy w tę jego nerwicę. Widzę, że gdy robi to co lubi, to jest zaangażowany. I kolegów ma. Ja raczej wątpię. Będę go traktować jak wszystkich. Mnie się wydaje, że jemu trzeba dac kopa, a nie trzymać pod kloszem. On nas tu wszystkich oszukuje"
      Obraz zaburzeń lękowych sytuacyjnych u mojego syna jest klasyczny, typowy dla wieku i płci (nastolatek płci męskiej. Ale szkoła nie wierzy. I już.
      Po co o tym piszę - a tak ku przestrodze, skoro temat stresu Starszego stanął na wokandzie. Uwierzyłabym na Twoim miejscu. Nie zawsz też da się dogadać z nauczycielami. Nas kosztowało to mnóstwo energii i dobrej woli a efekt żaden.
      My i terapeuta namawialiśmy go na zmianę szkoły (gimnazjum), nie udało się. Zaparł się, że on sobie poradzi, że tu ma kolegów. Niestety nie poradził sobie. Teraz, po fakcie przyznaje, że był głupi, że dla towarzystwa podjął złą decyzję.
      Jednak jeśli ma się jeszcze wpływ na dziecko, a uczeń ewidetnie "nie pasuje do szkoły" - zmieniać.
      Ja mam Młodszą, rownież w publicznym gimnazjum. Szkoła lepsza, nauczyciele niektórzy bardzo nowocześni. Dziecko ambitne, ale ma szczęście - rodzice dużo się nauczyli na żywym starszym obiekcie i nie "Hyde'ują". W ogóle. Wszyscy są zdrowsi. Nerwicy brak.



      Usuń
    3. Przepraszam, źle się podpięło. Miało być pod wpisem na blogu.

      Usuń
    4. Spokojnie, tu nie promuje się kultury błędu:P
      To co piszesz, jest przerażające; tym bardziej, że tak prawdziwe.
      Nie mogę pojąć czemu się o tym nie mówi głośno.
      Ja - niby taka mądra, światła i wyedukowana - też potrzebowałam, żeby ktoś puknął mnie w łeb. Potrzebowałam tego, mimo że i tak miałam łatwiej - ponieważ zajmuję dość wysoką pozycję społeczną (mniejsza z tym dlaczego), a szkoła Starszego dobrze wie co robię, podchodzili do mnie z respektem. Nie było żadnego szturchania, pogardliwych uwag (co zdarza się w przypadku innych rodziców); co najwyżej kolejne, "pełne troski" emaile pt. "co się dzieje z Pani synem?". A i to, sączone z odpowiednią częstotliwością, wystarczyło, bym popychała go (może i w miarę delikatnie, ale to w zasadzie żadna różnica) w niewłaściwą stronę.
      Czy Ty wiesz, że niektóre dzieci z jego klasy, gdy w poniedziałek wyjeżdżali na wycieczkę szkolną, przygotowały się do poprawy w autokarze, bo tylko w poniedziałki można było poprawiać ten konkretny przedmiot, którego nauczyciel jechał razem z nimi? (nie wiem czy do poprawy doszło, bałam się zapytać)
      Masakra.
      Czemu nam, jako przyszłym rodzicom, nikt tego nie wszystkiego nie powiedział? Czemu nie wierzymy własnym dzieciom? Czemu nikt we właściwy sposób nie kształci - ale i nie diagnozuje! niektórzy nigdy nie powinni pracować z dziećmi - nauczycieli?
      Och.

      Usuń
    5. A ja tam nie wiem. Wydaje mi się, że w naszym przypadku nasze rodzinne tradycje edukacyjne, noszone dumnie tytuły naukowe i ogólnie niezła sytuacja rodzinna tylko pogrążyła sprawę. Bo zamiast pójśc się kłócić, pisac do kuratorium, że szkoła ignoruje zalecenia poradni, nie wypełnia własnych procedur, stosuje metody zakrawające na gnębienie uczniów (7 jedynek na jednej lekcji albo grożenie ucznowi, że nie zda z religii), podjęliśmy mrówczą pracę własną, realizowaliśmy wytyczne, płaciliśy za terapię, a do szkoły chodziliśmy grzecznie romawiać, wyjaśniać, naświetlać. Co oczywiście nic nie dało. Ja wyszłam z założenia, że to przecież NIEMOŻLIWE, żeby grono było tak zamknięte na cokolwiek. Oni na pewno nie mają wiedzy, oni na pewno chcą zrozumieć, oni na pewno mają dobrą wolę, oni na pewno chcą pomóc :). Wyszło ze mnie nauczycielskie dziecko. W naszych rodzicielskich rozmowach ze szkołą to my byliśmy tymi, którzy chcieli, którym zależało. Ponieważ grono nie wierzyło w diagnozę lekarską, zaproponowaliśmy, że zorganizujemy takie luźne, informacyjne spotkanie wychowawcy i pedagoga z naszym terapeutą, na nasz koszt. Nie dało się. Prosiliśmy, żeby nauczycielka matematyki wczytała się w opinię - nie dało się. Byliśmy za grzeczni, definitywnie :)
      Piszę o tym, bo często pada "rodzice muszą się angażować, trzeba rozmawiać, do każdego można trafić. Otóż nie do każdego.
      Dodatkowy pech w tym, że nasz syn nie jest zalęknioną osobą, które pochlipuje w kąciku. U niego zaburzenie (fobia sytuacyjna) objawia się typowo dla wieku - wesołkowatość, maska pajaca, rozkojarzenie. "Proszę pani, niech on się zacznie uczyć to mu lęki przejdą" I wtedy rodzic, który usiłuje powiedzieć, że dziecko w domu dużo pracuje, wychodzi na nadopiekuńczego idiotę. W końcu przychodzi ten moment, kiedy dzieciak przestaje rzeczywiście uczyć się w domu, bo niby po co. I przychodzi ten moment, w którym rodzic dochodzi do wniosku, że nie z każdym nauczycielem można się dogadać.
      CZasem myślę, że wystarczyłby nauczyciel z powołania, nawet starej daty. Nauczycielowi nie ubędzie, jeśli przypomni, ułatwi, znajdzie drogę do ucznia. Udowodni dziecku, że ono potrafi, a nawet jeśli jeszcze nie umie, to już prawie-prawie. Ośmieli. Doda energii. Czy to naprawdę taka rewolucja i czy to takie okrutne, wymagać od nauczycieli, żeby mieli serce do dzieci? Nie do wyników, średnich i olimpiad. Do swoich uczniów.
      Ja mam w pamięci właśnie takich nauczycieli. Bywali różni. Ale mieli serce.
      Pamiętam z mojej pierwszej czy drugiej klasy taki epizod. Mieliśmy w klasie słabego, zaniedbanego ucznia, niezbyt grzecznego na dodatek. Malowaliśmy na plastyce jakieś kwiatki, on jak zwykle od niechcenia, demonstracyjnie, byle jak, farby miał wyschnięte, pędzel brudny.
      Ale pani (nie, nie była wyjątkowo miła, nie była słodka, była dość zasadnicza) była PEDAGOGIEM. Widząc, że klasa już zaczyna go wyśmiewać "popatrzcie jak Sławek brzydko maluje", kazała nam siedzieć cicho. Usiadła koło Sławka, spytała go, jakie kolory lubi. Wyjęła swoje farby i namalowała te kwiatki za niego. Po czym podpisala jego nazwiskiem i powiesiła na środku wystawy.
      Wszystkim nam zrzedły miny i już się nie śmialiśmy.
      Sławek potem już zawsze się starał. Co takiego zrobiła pani? Wzięła stronę słabego, niezrozumianego ucznia. Tylko tyle.

      Usuń
    6. Pytasz,czemu nie wierzymy własnym dzieciom. Może dlatego, że sami się staramy w naszych pracach i w życiu, nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że dorosły człowiek, mający tak odpowiedzialny i ważny zawód, może się nie starać? Że może być zabetonowany i czuć się z tym dobrze? Może też dlatego, że dzieci nie chcą nas martwić, wolą skłamać, niż widzieć wyraz troski na twarzy rodzica, że "znowu nie piątka"
      Może dlatego, że przyprowadzając w dobrej wierze pierwszaka do szkoły, słyszymy "uczymy się do trzecioteściku", "prosze państwa, moi uczniowe mają zawsze świetne wyniki w trzecioteście" "prosze państwa, dzieciaczki muszą trochę podszkolić w domu ... (wstawić dowolne).., bo jeszcze się mylimy , a ja musze lecieć z programem... Właściwie tylko Janek i Zuzia opanowali to bez zarzutu" (tu wszyscy patrzą z zazdrością na rodziców Janka i Zuzi jak na nadludzi) Nie mamy doświadczenia jako rodzice uczniów, więc szkoła wciąga nas w chore standardy. To idzie tak szybko, że nie przyjdzie nam do głowy zapytać, czemu dzieciaczki nie nauczyły się w klasie i czemu mamy przejmowac zadania szkoły.
      Ocena opisowa 1-3? Śmiech na sali. Zamiast 6 - szerokie uchachane (uhahane?) słoneczko, zamiast 5 słoneczko z uśmiechem bez uchachania, zamiast 2 chmurka, zamiast 1 "pracuj więcej". Czy ktoś dzieci ma za idiotów? One od pierwszej lekcji wiedzą, że uchachane to 6. Rodzic też w domu od razu widzi, były za słabe starania, trzeba zintensyfikować. Dziecko pisze z jęzorem na brodzie, ale za mało się stara najwyraźniej. I tak aż do matury. Zastanowić się, skąd się biorą trudności dziecka? Nie ma potrzeby. Niech pracuje więcej w domu.
      Ocena opisowa na świadectwie 1-3? O moim synu powiedziała mi tylko tyle, że rozumie obieg wdy w przyrodzie. I jeszcze parę zagadnień z programu. To nie jest ocena opisowa, to kpina z rodzica. W takim układzie już oceny lepsze, przynajmniej konkret.
      Oczywiście, dużo zalezy o charakteru dziecka. Wiele dzieci sobie radzi, inne po prostu uczą się lekceważyć, jeszcze inne cierpią.
      Potem przychodzi 4 klasa, huk zadań domowych zupełnie ze sobą niepowiązanych, konieczność poznania i "nauczenia się" nauczycieli. I proszę, niech nikt nie porównuje do dawnej podstawówki, bo ja całą przechodziłam "za komuny", więc wiem, co mówię. Owszem, nikt się nad nami nie roztkliwiał. Ale sprawdziany z każdego przedmiotu były ze 3-4 w semestrze i to zapowiedziane, kartkówki może z rosyjskiego. Zadanie domowe z matematyki? 1-2 przykłady a nie kilka stron uzupełniania w zeszycie ćwiczeń. Nie było w ogóle konkursów! Olimpiady owszem, ale to dopiero 7-8 klasa i dla nielicznych. Sama byłam laureatką 2 miejsca olimpiady wojewódzkiej z ważnego przedmiotu i proszę mi wierzyć, nikt mnie na apelu nie wyczytywał. Owszem, przy całej klasie, gdy przyszły wyniki, i tyle. Byłam dumna z siebie, nauczycielka i rodzice byli dumni i nie musiałam być prezentowana jak małpka w cyrku przed całą szkołą. Czy brak konkursów i brak pokazywania "ci lepsi, ci gorsi" upośledził moje pokolenie jeśli chodzi o umiejętność wygrywania, przegrywania czy rywalizacji? Sądzę, że wątpię :)

      Presja na paski czy średnią była minimalna. Ja w dzisiejszej szkole na pewno nie miałabym "paska". Przez gadanie na lekcjach, które moi nauczyciele uciszali po prostu położeniem mi ręki na ramieniu, obecnie miałabym jakieś 3000 ujemnych punktów i pękającą skrzynkę rodziców na librusie.

      Usuń
    7. O rety, ale wywaliłaś! Bardzo dobrze, ja już knuję plan wykorzystania tego w jakiś sposób. W zbożnej sprawie, znaczy się.
      Jeśli masz więcej takich historii, to wal śmiało.
      U nas było inaczej - w klasach I-III pełna rewelacja. Żadnych chmurek i słoneczek; pani o super kwalifikacjach pedagogicznych - życzliwa i serdeczna, w nosie mająca to, że "nie przerabia" podręcznika do końca (rodzice też nie naciskali, na szczęście). A potem wszystko się rypło. Nawet nie miałam czasu zastanawiać się nad tym, że coś jest nie tak, całe wieczory i popołudnia spędzałam ze Starszym nad jego zadaniami domowymi (z lekcji nie wynosił niczego). Dopiero w piątej klasie udało mi się jako tako ogarnąć i zacząć myśleć. A i tak, jak widać, za mało intensywnie.
      Jak opisałaś swoją podstawówkę, to przypomniało mi się, że faktycznie tak to wyglądało - mam na myśli konkursy i olimpiady. Tu kolega ZWL jest aktywny (ZWL - to do Ciebie, odzew!), też podstawówkowo w pełni komunistyczny, to może napisze czy u niego było tak samo. A tymczasem dziś pełen szał ciał - koleżanki zapobiegliwe z myślą o przyszłych karierach własnych dzieci mają pełne teczki dyplomów, wyróżnień i odznaczeń. Moje własne dziecko brało udział (w pełni dobrowolnie akurat) wyłącznie w gminnych konkursach; doszedł całkiem wysoko (ale nie na tyle, by czerpać z tego profity) i był z siebie zadowolony. Tymczasem w piątek dowiedziałam się, że to wszystko pikuś, bo tu - pani - liczą się tylko sukcesy ogólnopolskie (nawet, wyjątkowo, wpisano do "honorowej księgi szkoły" dziewczynkę ze średnią ledwie 5,3 (wszystkie pozostałe miały najmarniej 5,7), bo odniosła sukces w skali ogólnopolskiej).
      Rozmawiałam z koleżanką, której siostrzenica chodzi do szkoły w Irlandii - tam świadectwa przychodzą do domu pocztą, nie ma żadnych apeli, wyczytywań, honorowych ksiąg. W Holandii, z tego co mi wiadomo, jest jakoś podobnie. Można?

      Usuń
    8. Na co mi przyszło? Za relikt komunizmu robić :P
      Ale potwierdzam. Olimpiady to była 7 i 8 klasa. Z polskiego i matematyki, kilka osób pod dużą presją pani od rosyjskiego również z tego języka. Ponieważ nasza wychowawczyni była geografką, to ja w szóstej klasie wziąłem udział w olimpiadzie geograficznej. Akurat temat mi pasował, ale co się narobiłem, to moje, drugie miejsce zająłem (na dodatek chyba na nic mi się nie przydało, bo jak zdawałem do liceum, to jeszcze nie wprowadzono przepisu, że dowolna olimpiada daje wstęp, to weszło chyba rok później). Ale (poza panią od rosyjskiego) nikt nie naciskał. Grupa uczestników wyłaniała się niejako naturalnie spośród a) wzorowych uczniów w ogóle i b) pasjonatów, szczególnie matematyki. I na dodatek pamiętam, że byliśmy do tych olimpiad przygotowywani na kółkach. Pojęcia nie mam, czy nauczycielom liczyło się to do pensum, czy mieli za to płacone, czy robili w czynie społecznym. Ale robili. Z zaangażowaniem, ciekawie, wychodząc poza program. I - powtórzę - bez presji. Odpadłeś na etapie szkolnym, ok. Odpadłeś w dzielnicowym czy stołecznym - też ok. Wygrałeś - dostałeś dodatkową linijkę w dedykacji w książce na koniec roku i wpis do świadectwa (Dodatkowe umiejętności i zaangażowanie). I miejsce w gablotce "Nasi olimpijczycy" :D
      Pamiętam, że kiedy jeszcze uczyłem w szkole (1996-1997) presji olimpijskiej nie było wcale. Znaczy pani dyrektor przekazywała ogłoszenie o konkursie nauczycielowi, a jak ten znalazł chętnych, to ich prowadził. Szału nie było, pamiętam, że mieliśmy z kolegą trójkę chętnych na 90 ósmoklasistów.

      Usuń
    9. Fakt, teraz to niebezpieczne robić za taki relikt. Mogą zmienić nam imiona i nazwiska:P
      Ciekawe kiedy to wszystko się tak spsuło. Bo dlaczego to mniej więcej wiadomo. I przecież model szkoły mamy cały czas ten sam, czyli pruski.

      Usuń
    10. Moim zdaniem przełomem było wprowadzenie ujednoliconych testów na każdym poziomie plus pojawienie się tych wymagań w stylu amerykańskim, że sama średnia to mało, koniecznie trzeba mieć w CV redagowanie szkolnej gazetki, przeprowadzenie staruszek przez ulicę i własną wystawę w Zachęcie/patent na nowy rodzaj plastra z opatrunkiem/wygrany konkurs na łazika marsjańskiego. Kiedy szkoły zaczęły sobie dobierać wyłącznie najlepszych uczniów, żeby wygrywać rankingi.

      Usuń
    11. Ależ można, tylko zaraz podniosą się głosy, że tam poziom niski, że tylko nasi uczniowie mądrzy. I "wogle". Jakim cudem tamte kraje się w ogóle rozwijają, z taką marną edukacją? To uczniowie w Irlandii nie są przygotowani do życia, na to wychodzi. Nie umieją rywalizować, nie są nauczone doceniać sukcesów i znosić porażek.
      Dobrze mi się dziś pisze, temat interesuje mnie i lokalnie (bo dzieci własne) i bardziej globalnie (bo kocham wiedzę we wszelkich przejawach) i historycznie (rodzinnie) i od strony nauki o uczeniu się.
      Pani I-III u syna też nie była zła, nie narzekaliśmy, wtedy syn problemów nie miał, nie zwracałam uwagi, mały tylko dyskomfort czułam. Ale wtedy jeszcze syn "Kangurkował" z sukcesem - ten sam, który 6 lat później nie dał rady wybronić się z matmy na koniec gimnazjum - i Hyde we mnie był dokarmiony. Pani u córki była bardzo prodziecięca, zidentyfikowawszy specyficzne a dość uciążliwe dla klasy zachowania Młodej, poprosiła mnie o rozmowę, miłą rzeczową, w czasie której wypracowałyśmy podział zadań - jak pracujemy nad tymi zachowaniami w domu, jak w szkole. Obyło się bez uwag i e-maili. Można.
      Dyplomy przy rekrutacji do gimnazjum (czyli teraz VII kl) - tu oblewam się rumieńcem - kiedy mąż poszedł po zakończeniu roku złożyć świadectwo w wybranej przez syna szkole i zobaczył te pliki dyplomów u innych, nie powstrzymał się i po powrocie do domu podzielił się na głos refleksją, że inni rodzice "mają się czym chwalić". Tak wiem, straszne to było, tym bardziej, że syn nie miał wcale złych ocen na koniec podstawówki i test też mu ładnie poszedł. Jednak do wybranej szkoły się nie dostał.
      Wpisano dziewczynkę z tak żałosną średnią jak 5,3 do księgi honorowej? Upadek obyczajów. Dlaczego ktoś nagradza dziecko, które pewnie jest leniwe i nie mogło się postarać na te 5,7? Skoro inne mogły. To niesprawiedliwe wobec tych "5,7 i powyżej". xD, jak mówią nasze dzieci :)
      W samych konkursach nie ma nic złego, jeśli są dla zabawy, sprawdzenia się, porównania. Za "moich" czasów też były, ale w domach kultury. Kto uczestniczył w jakichś zajęciach, z reguły brał udział w konkursach. Jest jednak istotna różnica - to były wszystko dobrowolne zajęcia, konkursy dla zabawy i satysfakcji. A nie jako składowa życiowego sukcesu.
      Konkursoza szkolna jest fatalna. Na zakończeniu roku w podstawówce (w gimnazjum nie chadzałam programowo) miałam zawsze wrażenie, że w szkole nie chodzi o naukę, tylko o konkursy. Drażniło mnie to i drażni nadal, mimo że moje dzieci miewały sukcesy w owych konkursach.

      Usuń
    12. ZWL: przeprowadzanie staruszek przez ulicę to może kiedyś; teraz na pewno nie. Teraz liczą się wyłącznie sukcesy udokumentowane. No, chyba żeby staruszka za każdym razem kwitowała fakt przeprowadzenia, to co innego.

      Aleksandra: w tej Irlandii to w ogóle dno i bąbelki. Dobrze, że tylu tam Polaków, to może pokażą im stopniowo na czym polega prawdziwa nauka.
      Tak naprawdę to wszystko wesołe nie jest jednak ani trochę (choć mam wrażenie, że tylko dystans i poczucie humoru mogą nas uratować). Teraz wypisałam się (gdy napisałam tego posta, poczułam się nie tylko jak po usunięciu ropnia z tyłka, ale wręcz jak po reinkarnacji:P), poudawałam bardzo mądrą, odpowiadając na wszystkie komentarze i jest mi znacznie lepiej. Tym lepiej, że jutro Starszy nie idzie do szkoły. I pojutrze, i za tydzień , i w ogóle hurra! Boję się jednak tego co będzie, że nie uda mi się wystarczająco zaimpregnować przez wakacje. A jeśli okaże się jeszcze, że nie dostał się do tej szkoły, to w ogóle będzie jazda, bo jako "zła" matka nie zatroszczyłam się o plan awaryjny. A wystarczyło przecież bardziej się postarać...

      Usuń
    13. W dobie smartfonów wszystko się da udokumentować.

      Usuń
    14. No nie wiem, wchodzimy tu w kolizję z ochroną prawa do wizerunku (staruszek). Musiałyby jednak podpisać chociaż zgodę na przetwarzanie ich danych osobowych:P

      Usuń
    15. Ktoby się przejmował jakimiś zgodami na wizerunek. Piractwo, pani kochana, ale ku chwale edukacji.

      Usuń
    16. O, kochany, widać, że nie jesteś na bieżąco. Ja (w obu szkołach, żeby nie było) podpisuję niemal codziennie jakąś zgodę. Za chwilę trzeba będzie wyrażać zgodę na korzystanie przez dziecko ze szkolnej toalety. Bez podpisu staruszki nie zaliczą zasług, nie ma mowy!

      Usuń
    17. U nas tak nie szaleją z tymi aktywnościami, to nie trzeba wiele podpisywać.

      Usuń
  15. Nie zdążyłem wszystkiego przeczytać, rozpisaliście się. To dobrze, to znaczy, że wciąż są w narodzie ludzie, którzy widzą i rozumieją. Nie ze wszystkim się zgadzam. Mam prawo do własnego zdania, gdyż sam, jako jeden z tych "zdolnych, ale leniwych" (takie pojęcie funkcjonowało do lat 70-tych) czerwony pasek dostawałem od mamy, zazwyczaj kablem od żelazka. Siostry, słabsze w nauce, radziły sobie lepiej z ocenami (ciche i grzeczne). Ja, niesforny, zdałem elitarny, jak na rok 1973, egzamin do L.O., skończyłem je z problemami. Nudziły mnie lekcje, wiedzę z semestru byłem w stanie połknąć w tydzień. Ale to nikogo nie interesowało, wyłamywałem się z rygorów.. Już wówczas dojrzało we mnie to, co zaowocowało kilka lat później. Zapamiętałem moje koleżanki z klasy, dostające biegunki ze strachu przed lekcją fizyki czy matematyki. Sparaliżowane przy tablicy, obśmiewane przez tyrana Saszkę... Zaowocowało tym, że rozpoczynając swoją "karierę" nauczyciela matematyki (nigdy nie przypuszczałem, że nim będę) obiecałem sobie pracować tak, by żadne dziecko nie bało się przychodzić do mnie na lekcje. Czy udało się? - pewnie nie całkiem, ale w bardzo dużym stopniu. Dlatego nie dostawałem nagród, wyróżnień, nigdy nie walczyłem o I miejsce klasy.. Kiedy przeniesiono mnie do pracy w liceum, normą były wojny z dyrekcją o małą ilość ocen. Nie dawała się przekonać, że żaden z moich uczniów nie odwoływał się od oceny końcowej, uznawał ją za sprawiedliwą, dla kolegów, koleżanek i władz liczyły się średnie, średnie ze średnich , średnie osobowe, klasowe, szkolne... Nie walczyłem o olimpijczyków, większą satysfakcję miałem z dziecka, które przyszło do szkoły z trójką, a maturę zdawało na 4... Ale to nie wszystko... Największym moim problemem byli... rodzice. Za mało zadawałem, ich zdaniem, do domu (zazwyczaj wcale). Dzieci, które paraliżowało wystąpienie publiczne, nie odpytywałem przy tablicy, siadałem koło niego i razem robiliśmy zadania. Nie kazałem wkuwać regułek, tylko nauczyć się korzystać np. z tablic matematycznych.. Rodzice (i dyrekcja) byli przeciwni takim metodom.
    Ech, wiele by o tym pisać... Dzisiaj przynajmniej macie Montessori, a ja miałem dyrektora, który chciał mnie wylać z pracy, gdyż Dorocie G. postawiłem 4 na końcowym świadectwie, a on uczył całą wcześniejszą rodzinę G. i to były "niedouki", żaden nie zasłużył na pozytywną ocenę. Siostra nie mogła być wyjątkiem. I jeszcze wiele innych historyjek...
    Nie zwariowałem, ale w ramach "wdzięczności" władzy, ostatnie lata jechałem na gołym etacie, więc emeryturkę (obecnie chyba nauczycielskie świadczenie kompensacyjne) mam niziutkie... Ale sumienie spokojne..
    Ot, takie skojarzenia. Pozdrawiam wszystkich myślących!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądząc po tym ile osób zainteresowało się tym postem (nawet uznając, że spora część z nich po jego przeczytaniu narysowała sobie kółko na czole) i widząc jaki odzew wywołał zarówno tu, jak i na facebooku, możemy uznać, że jest nas kilkanaście tysięcy. To całkiem niezły wynik, jak sądzę:)
      Wątek "tępienia" nauczycieli także pojawił się w tej dyskusji (na profilu Marzeny Żylińskiej), tyle że tam w kontekście tępienia ich przez rodziców. Niestety, a wiem o tym bardzo dobrze, bywa i tak jak opisałeś. I to dziś, a nie kiedyś tam. Światły dyrektor potrafi pociągnąć za sobą nawet początkowo opornych nauczycieli; zły dyrektor - ech!
      I bardzo lubię takie "rozpisane" komentarze (nawet gdy nie mam czasu, by na nie odpisać). Pozdrawiam!

      Usuń
  16. Momarto, nie znamy się, trafiłam tu przypadkiem z "Budzącej...":)
    Urodziłam się rogata, więc mimo podobnych komentarzy Hyde się jakoś u mnie nie wylągł. Może jak próbował mi deptać po głowie to się potknął i zleciał? Nie wiem. Wiem za to, że jak uczeń oleje stopnie, średnie i całą resztę, to system nie ma na niego sposobu. Co zresztą powoduje, że maleje on w oczach rzeczonego do rozmiarów komara - tyle jego, co pobrzęczy ;) Jako matka stwierdzam, że to straszne i śmieszne, że trzymamy się jak pijany płotu czegoś tak bezradnego i nieefektywnego. W sumie to kupa czasu jest - serio mamy go takie nadmiary?
    Nieważne, nie o tym chciałam... Chciałam napisać, że prztulam Cię serdecznie, a Ty obiecaj, że przytulisz Hyda :) Nie wiem z czego się je robi, ale się rozpuszczają po wpływem ciepła ;) Może są z czekolady? :P W każdym razie warto tak myśleć o swoim ;)
    A Starszemu wybierz szkołę "bez ambicji", najlepiej z w miarę młodą dyrekcją, której jeszcze się chce. Warto poczytać, popytać, pojeździć i pooglądać osobiście - wbrew pozorom bardzo dużo widać od razu, jeśli się zadaje dziwne pytania i wie na co patrzeć. Tylko najpierw utul Hyde'a, żeby spał cichutko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rogatym łatwiej:)
      Hyde z czekolady? Hm, chyba że z gorzkiej. I z chilli, bo czasem pali w przełyku, jak człowiek dopuści go do głosu.
      Ale w sumie taką właśnie lubię:D
      Na razie bliżej mi do pożarcia Hyde'a (to też się robi z czekoladą) niż do jego przytulenia, ale kto wie, kto wie...
      Ściskam i dziękuję za ten uroczy komentarz:))

      Usuń
  17. Nie przeczytałam wszystkich komentarzy, za dużo! Widzę wiele podobieństw między nami - ta średnia 5,0, ta mierna z fizyki, to parcie na oceny. Musze się powstrzymywać przed komentarzami, często je obracam po prosto w żart, jak mi się wymskną. Na szczęście nie przynależymy do tego systemu i z przerażeniem czytam takie komentarze z Polski. Średnia 6,0 jest dla mnie niewyobrażalna, gdy byłam w liceum wprowadzono 6, ale ta 6 to był wyjątek, dla osób wybitnych, wybiegających daleko poza program. Ale żeby z wszystkiego mieć sześć? Nie wierzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No fakt, trochę się rozpisaliśmy:) Ale to dobrze, ja w każdym razie się cieszę.
      Myślę, że na naszym przykładzie widać jak trudno uwolnić się od tego, co kładziono nam do głów w dzieciństwie. Skąd to się jednak wzięło naszym rodzicom?
      Mam kilka koleżanek kilka lat starszych (powiedzmy, że urodzone na początku lat siedemdziesiątych i pod koniec sześćdziesiątych) - miały dokładnie tak samo.
      Chętnie poczytam jak to wygląda w Portugalii. Napisz coś, jeśli znajdziesz chwilę.
      Szóstka jako ocena chyba dość mocno się zdewaluowała. A w przypadku dziewczynek ze średnią 6,0 (bo to praktycznie same dziewczynki, nie słyszałam o żadnym chłopcu z taką średnią, choć może jakiś się gdzieś trafił, nie wykluczam - to też symptomatyczne, zresztą), nie chcę ich deprecjonować, bo być może są wśród nich umysły wybitne i wszechstronne, ale w szkole Starszego to działa na zasadzie automatu - kilka szóstek pociąga za sobą kolejne, zwłaszcza gdy dziewczę grzeczne (zachowanie oczywiście wzorowe).

      Usuń
    2. Nie napiszę ci jak to jest w Portugalii, bo moje dzieci są w brytyjskim systemie edukacji i ja też przecieram ze zdumieniem ciągle oczy. Oczywiście zdumienie inne, nie zawsze pozytywne. Na angielskim nie ma lektur i miałam ostatnio na ten temat rozmowę z panią starszej i sama nie wiem, co o niej sądzić. Właściwie to temat na dłuższy post. A z tego co mnie słuchy donoszą w Portugalii raczej pamięciówa, mnóstwo materiału i zakuwanie. Wiesz nawet w przypadku jednostek wybitnych w same szóstki nie uwierzę, bo to przecież i polski i w-f, i matematyka i muzyka. Poza tym osoby wyjątkowo uzdolnione najczęściej wcale samych dobrych ocen nie mają, bo są na to zwyczajnie za mądre.

      Usuń
    3. Szkoda, liczyłam na jakieś dobre wieści ze świata:)
      Brak lektur w takim rozumieniu w jakim funkcjonują one w Polsce to chyba dobra wiadomość? Pamiętam jak kiedyś pisałaś jak to wyglądało w szkole, do której Twoja córka chodziła w Berlinie i choć niewiele z tego pamiętam, mam wrażenie, że był to dowód na to, że można inaczej i znacznie bardziej efektywnie.
      Nasze życie pokazuje na co dzień dobitnie, że nie da się być "wybitnym" na każdym polu, pewnie stąd nasza nieufność wobec współczesnych "celujących" dzieci/ Być może gdyby nie średnia 5,0 w podstawówce, nie musiałabym tak długo codziennie walczyć ze sobą i światem (zwłaszcza ze sobą), usiłując udowodnić sobie i światu (a zwłaszcza sobie), że da się być jednocześnie Pracownikiem Roku, Matką Roku, Żoną Roku, Perfekcyjną Panią Domu Roku, Człowiekiem Obeznanym w Świecie i Do Tego Na Bieżąco z Kulturą, a przy tym zadbaną, szczupłą i wysportowaną. Otóż, tadam, do czego doszłam w czwartej dekadzie życia, brawo dla mnie: nie da się!!!

      Usuń
    4. Musiałabym wyłuszczyć dokładniej - mnie ten brak lektur nie zatrważał w podstawówce, ale moja córka skończyła siódmą klasę, jest w secondary, a na angielskim uczą się pisać różne teksty, rozumieć tekst pisany, pracują nad słownictwem, a jeśli coś czytają to razem i nie w celu analizowania charakterów czy tego, co autor chciał powiedzieć tylko technik pisarskich. Przerabiania lektur i epok literackich nie będzie, chyba, że sobie w 10 klasie wybierze literaturę, a i tam są wybrane książki lub fragmenty. Czyli angielskie dziecko, zdając maturę wcale nie musi mieć pojęcia kto to był Byron czy Austin, co więcej wcale nie musi mieć przeczytanego Szekspira. Dzieci jednak muszą czytać, ale czytają to, co chcą. Gdy opowiedziałam, jak to wygląda w Polsce, pani spytała, czy w takim razie Polacy są takim oczytanym i zaczytanym narodem. Sama sobie wyobrażasz pewnie jaka była konkluzja. A ja teraz zastanawiam się czy takie podejście jest dobre czy to przegięcie w drugą stronę. Dodam, że Starsza czyta blisko 200 książek rocznie, takich, jakie chce. Na innych przedmiotach też całkiem inaczej. Na science nie ma zakuwania wzorów, formułek, mitozy i mejozy, przerabiają na przemiennie fizykę, chemię i biologię ale uwaga, koncentrują się na scientific method robienia eksperymentów, które potem robią, tworząc hipotezy, weryfikując je i analizując. Na biologii pracują z mikroskopem, odrysowują to, co widzą. Geografia jest totalnie łatwa i jakaś chaotyczna, ale wszystko eksperymentalne na zasadzie: uczą się o powodziach, to w domu mierzą linijką, co by się zniszczyło, gdyby była powódź, badają przyczyny powodzi itp. Historia nie jest chronologiczna, przerabiają po porostu rózne cywilizacja, w 7 klasie mieli chińską, arabską, egipską i rzymską. Uczyli się pisać arabskie i chińskie litery itd. Więc wyobrażasz sobie, jak muszę nad sobą pracować, żeby taką postać rzeczy zaakceptować. Co do drugiej części Twojej wypowiedzi nic dodać, nic ująć. Mam to przerobione.

      Usuń
    5. Rozumiem Twoje rozterki, pewnie miałabym tak samo. Ale - doprawdy - czy od wiedzy kto to był Byron czy znajomości "Wesołych kumoszek z Windsoru" dzieci staną się lepsze? Czy uniemożliwi im to funkcjonowanie we współczesnym świecie? Jakoś wątpię.
      Wydaje nam się, że pewne rzeczy "trzeba wiedzieć" i "trzeba przerobić", bo to składa się na inteligenckie wychowanie i że trzeba to zrobić w szkole, bo potem to nikt dobrowolnie tego wszystkiego nie przeczyta. Być może czas zrewidować nasze poglądy, bo to po prostu nie działa. Od nauczenia się na pamięć co to jest mejoza i wyrycia najwyższych szczytów Ziemi nie przybył jeszcze chyba na świecie ani jeden wybitny naukowiec czy podróżnik.
      I zobacz, Ty i tak masz lepiej, bo żyłaś w różnych miejscach, masz jakieś tam porównanie, a mimo to - jak to ujęłaś - "musisz nad sobą pracować". My zaś, tkwiący w polskim zaścianku, którym wmawia się, że tylko tak a nie inaczej jest dobrze, mamy jeszcze bardziej przerąbane.

      Usuń
    6. Dokładnie do tych wniosków dochodzę. Mimo to muszę się oswoić z myślą, że przeciętny Anglik z maturą wcale nie musi znać kanonu lektur. Co do rycia na pamięć tak, zgadzam się, aktualnie i tak wszystko można w sekundę wyszukać więc na cholerę zakuwać. Fakt, wy macie gorzej, ale też wydaje mi się, że zdecydowana mniejszość rodziców się w ogóle nad tym zastanawia.

      Usuń
    7. I są to wnioski z naszego punktu widzenia rewolucyjne, nic dziwnego, że wywołują nasz opór. Choć może należałoby potraktować je jako ewolucyjne, byłoby prościej. Nie dalej jak wczoraj mój osobisty dentysta poinformował mnie, że mutujemy zębowo, gdyż młodemu pokoleniu zaczynają rosnąć dziewiątki. Jeśli więc oni mają dziewiątki, czemu nie mogą mieć kanonu lektur i w ogóle wszelkich kanonów tam gdzie my mamy dziewiątki czyli nigdzie?
      Patrząc z mojej perspektywy, uważam Twoje ostatnie zdanie za trafne. Ale spójrz niżej (w sensie umiejscowienia komentarzy) - Maniaczytania widzi świat całkiem inaczej.
      No, ale o tym, że prawda nie istnieje pisałam w poprzednim poście. Co się będę powtarzać:P

      Usuń
    8. O, teraz dopiero dostrzegłam kluczowe zdanie. Postrzegam inaczej, bo przede wszystkim nie czuję, żeby ktokolwiek mi wmawiał, że tylko tak a nie inaczej jest dobrze. Ja to czasem słyszę, ale nie słucham. Od zawsze w wychowaniu dziecka kieruję się wyłącznie instynktem i obserwacją, a także tym, że pamiętam dobrze, co mi się jako dziecku podobało, a co denerwowało i staram się nie popełniać błędów moich rodziców. Nie przyjmuję do wiadomości wyścigu szczurów, nie będę do niego wstawiać swojego dziecka. Ma jedno życie, którego nie przeżyję za niego i nie mogę go ustawiać pod swoje wyobrażenia, jak jego życie i kariera powinny wyglądać. Moja rola to pokazać mu możliwości, pomóc w decyzjach, dawać wsparcie.

      Usuń
    9. Nic dodać, nic ująć. U mnie teoria przerobiona (ale dopiero na kursach wieczorowych), zajęcia praktyczne ciągle trwają. Czy zaliczę, okaże się za parę lat.

      Usuń
  18. Tekst mi wyszedł za długi - muszę podzielić :)
    Przeczytałam wpis i większość komentarzy, resztę pobieżnie i nie wiem, czy pisać, czy nie.

    Bo ja jestem trochę 'wywrotowa' i ogólnie do edukacji mam luźne podejście. To tylko jeden z etapów życia, a wprowadzanie nadmiernego stresu nie służy budowaniu poczucia siły i wartości, które przydaje się później. Oceny, zwłaszcza w klasach, które nie kończą danego etapu, są tak naprawdę bardzo mało istotne (oczywiście głośno tego dziecku nie mówię ;)). Dlatego u mnie nie ma żadnego nacisku, ale dla zachowania 'pozorów' ;) - mamy umowę, że 1 poprawiamy, 2 zazwyczaj też (choć przy odpowiednim uzasadnieniu często daruję). Ale ja nie stawiam też szkoły na piedestale, uważam , że na szacunek i autorytet nauczyciele pracują sami, jeśli nie potrafią i robią 'głupie' rzeczy, nie mam problemu, żeby o tym z dzieckiem porozmawiać.
    Z powodu tego 'luzu' do nowej reformy też podchodzę raczej z zainteresowaniem, a nie z nastawieniem, że na pewno będzie gorzej. Moim zdaniem, gorzej być nie może niż było teraz. To, jak bardzo nauka została zinfantylizowana, to jakiś dramat. Dopóki moje dziecko nie zaczęło chodzić do szkoły, nie miałam o tym pojęcia, jak bardzo zeszliśmy z tekstów do 'obrazków'. A potem zdziwienie, że dzieci nie chcą czytać lektur ... Przez trzy lata klas IV-VI moje dziecko, poza przedstawieniami szkolnymi, nie uczyło się niczego na pamięć (poza kilkoma wierszami czy dialogami na 6 z angielskiego - angielski to jego ulubiony przedmiot), nawet jednego głupiego wiersza z polskiego. A przecież w nauce na pamięć nie chodzi wcale o to, by po latach pamiętać ten wiersz, ale o to, że ćwiczy się pewne umiejętności, które się potem w życiu przydają do różnych rzeczy. Ale jeśli króluje testomania i wkuwanie pod klucz (a jak, nie daj Boże, odpowiedź jest dobra, ale wyszła inaczej niż było w kluczu - to już 'kaplica'), to nic dziwnego, że jest jak jest - w testach PISA po gimnazjum geniusze, a wyniki maturalne pokazują, że po liceum to chyba z połowa 'zgłupiała', chociaż próg zdania matury to 30% podstawy (gdzie są zadania i testowe!).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po latach obserwowania edukacji widzę jednak, że dużo ważniejsza od programu, systemu jest po prostu dobra szkoła. Taką można znaleźć i publiczną. Najważniejsze, żeby stawiała ucznia w centrum. My mieliśmy dużo szczęścia, dlatego też zdecydowaliśmy się (jak większość rodziców) pozostać w tej szkole na pozostałe dwa lata. Ale to szkoła, której dyrektorką była kiedyś Maria Łopatkowa, autorka "Pedagogiki serca". Tą pedagogiką serca kieruje się u nas dyrekcja i nauczyciele. Dzieciom się pomaga, nie stoi nad nimi z batem. Dzięki temu w zwykłej gminnej zbiorczej rejonówce, do której nie trafiają 'wyselekcjonowane' dzieci, udawało się mieć bardzo dobre wyniki w testach szóstoklasisty (średnia z angielskiego to było 98%). Bo wspólnymi siłami uczniów, nauczycieli oraz rodziców te dzieci były do tego przygotowywane, nie ciągłym rozwiązywaniem testów.

      Mam w bliskim otoczeniu jednak sporo rodziców podobnych do Ciebie, Ty masz już na szczęście samoświadomość, to pierwszy wielki krok. Bo, jeśli się nad sobą nie pracuje w tej kwestii, to niestety zdarza się, co właśnie obserwuję u koleżanki (która jednakże była zawsze głucha na wszelkie sygnały i zawsze wiedziała lepiej) i jej dziecka, które kończy liceum - nie mają ze sobą dobrego kontaktu, ich rozmowy ograniczają się w zasadzie do skontrolowania przez nią, co w szkole, a w szkole też nie jest niestety za dobrze, bo przy takiej presji oraz napięciu zaczęły się pewne kłopoty ze zdrowiem, a do tego pewnego rodzaju bunt, który idzie w niedobrą stronę). Ty na szczęście dla Starszego i Młodszego - wiesz o tym, wiesz, nad czym pracować i jak - teraz pozostaje mi trzymać za Ciebie, za Was mocno kciuki, zwłaszcza przy wyborze dalszych szkół. Najważniejsze pozwolić dziecku współdecydować, przekonywać argumentami, a nie 'władzą rodzicielską", wtedy duża szansa na uniknięcie poważnych problemów. Bo czy zostanie lekarzem, czy mechanikiem samochodowym, ma być po prostu szczęśliwe. Wiem, jak trudno jest sobie odpuścić wymagania i pozwolić dziecku wzlatywać samodzielnie.
      O, jeszcze mi się przypomniała dobra lektura - bardzo mi bliska, bo ja świetnie rozumiem tego ojca, mam takie samo podejście (wiem, wywrotowe) i chciałabym, jeśli trafi mi się godzina próby, zachować się tak, jak on. To "Klub filmowy" Davida Gilmoura - książka, która wywraca większości rodziców, sposób myślenia o wychowaniu.

      Usuń
    2. Nie wiem na ile się zrozumiałyśmy, ale mam wrażenie, że zbyt małą uwagę przywiązujesz do tego co napisałaś w drugiej części komentarza. Dobra szkoła - owszem, oto klucz. Jeśli funkcjonujesz (Ty jako rodzic, ale i - co najważniejsze - Twoje dziecko) w dobrej szkole, Hyde zdycha (lub też, jak wolałaby jedna z anonimowych komentatorek i pewnie ma rację) rozpuszcza się. Być może jesteś jedną z tych nieskażonych, która od początku wiedziała, że tak trzeba, w związku z czym nie przeszkodziłaby Ci nawet zła szkoła - wówczas zazdroszczę.
      Na dobrym gruncie nawet nie do końca dobrze zorientowany rodzic pójdzie w dobrym kierunku (o ile zechce); jeśli natomiast wszędzie wokół i wszyscy wokół mówią co innego i karmią Hyde'a, rodzicielski Jekyll ma marne szanse na przetrwanie. I o tym przede wszystkim był mój post.
      I, owszem, szkoły publiczne też mogą być dobre. Rzecz nie w publiczności czy prywatności, a w ludziach. Pedagogach, którym się chce. Takich jest sporo - najwięcej niewątpliwie wśród nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej (to moim zdaniem najbardziej "światła" grupa, choć oczywiście jak wszelkie generalizacje i ta jest ułomna).
      I - och, jakżeż wielu znam rodziców, którzy głośno deklarują dokładnie to, co napisałaś, właśnie takimi słowami: "nieważne czy będzie lekarzem, czy mechanikiem - ważne żeby był szczęśliwy". Po czym postępują wobec swoich dzieci dokładnie na odwrót.
      A jeśli chodzi o reformę - nie mam tego luzu. Również jako Jekyll. Bo to nie jest reforma pomyślana w celu głaskania Jekylli; jeśli ktoś dostanie swoją porcję karmy to tylko Hyde. Bo czym innym (złym) jest bałagan i bylejakość, które dotkną nasze dzieci uczone - jako przejściowe - byle jak i byle czego i byle gdzie, a czym innym (znacznie gorszym) model idealnego ucznia, do którego nasze dzieci mają się upodobnić.
      A książkę sprawdzę - dzięki za polecenie:)

      Usuń
    3. widzisz, ja nie jest do końca tak różowo - ja akurat mam odmienne zdanie na temat edukacji wczesnoszkolnej, być może spaczone przez to, że moje dziecko poszło jako sześciolatek i musiało się zderzyć z kompletnie do tego nieprzekonanymi nauczycielami. To pięknie wyglądało tylko na papierze, w rzeczywistości nauczyciele nie chcieli sześciolatków, zresztą do dziś nie chcą (przypadek mojego znajomego, którego syn właśnie w tym roku skończył I klasę z 'etykietką', której zasadność pani 'udowadniała' cały rok). Bo, jak napisałaś, w całym procesie szkolnym najważniejsi są nauczyciele.
      Ale prawda - u mnie Hyde odzywa się bardzo rzadko, i nie w sytuacjach związanych z edukacją. Jednak nie wydaje mi się, żeby to wszyscy wokół karmili Hyde'a - sama go karmisz, bo wyłącznie od Ciebie zależy, czy i co mu dasz 'jeść'.
      Ja takich wielu nie znam - fałsz w takiej deklaracji wyczuwam zazwyczaj z daleka. Swojemu dziecku pozwalam odkrywać własne pasje, które mogą, choć nie muszą, prowadzić do pracy zawodowej z nimi związanej. Nie są postrzegane jako "prestiżowe', ale ja nie mam z tym problemu, obydwoje z mężem nie mamy i od kilku lat wspieramy go w tym, na tyle, na ile możemy, podporządkowując nierzadko temu dużo czasu, energii oraz innych rzeczy. Mam koleżankę, która, żeby pozwolić synowi rozwijać jego wielką pasję sportową w idealnych dla niego warunkach - podporządkowała temu całe swoje życie - po 2 lub 3 klasie podstawówki rodzice zrezygnowali z pracy i wyprowadzili się do innego kraju - jak wielu znasz takich rodziców? Przecież mogła, jak większość rodziców, dopuścić do głosu Hyde'a i traktować to wyłącznie jako hobby i kazać mu się uczyć, żeby miał 'zawód'.
      Ja nie widzę, żeby reforma wprowadzała model idealnego ucznia, ale co ja się tam znam ;) Bylejakość już miały - sama piszesz w poście obok o powierzchowności wiedzy. Zresztą - teraz to gdybanie, zobaczymy, co będzie za jakiś rok - będzie można wyciągać wstępne wnioski.
      A co do zrozumienia, w pisaniu gubi się czasem przekaz, najlepiej byłoby po prostu porozmawiać - nie wybieracie się czasem do stolicy? :)

      Usuń
    4. Do stolicy owszem, o ile na początku sierpnia przeniosą ją do Krakowa:P Ale Szczecin też ładny, przypominam:)
      Nasze poglądy na edukację muszą być subiektywne, bo i nie mamy szerszego oglądu.
      Ale uwierz mi, w gronie moich znajomych naprawdę mam odosobnione poglądy, jeśli chodzi o podejście do kwestii edukacji, ocen i tego co dziecko-uczeń w szkole "powinno". Im bardziej wykształceni, tym gorzej.
      Do takiego jak opisane przez Ciebie poświęcania wszystkiego dla dziecka mam mieszane uczucia. Pomijając już to, że nie każdego na to stać (z czegoś jednak żyć trzeba), to nie wydaje mi się to najlepszą drogą. Ok, być może jeśli ktoś ma zostać drugim Kubicą tak trzeba (tu zadziałał zdaje się ten sam model), ale zazwyczaj to nie kończy się dobrze. Mam na myśli relacje, a nie "sukces" dziecka.

      Usuń
    5. no wiem, że ładny :) A "Sedinum" czytałaś?
      Co do rodziców, to wiem. Mamy podobnych w klasie - ojciec jednego chłopca przyszedł do pani z matmy z pretensją, że syn dostał 4+ z klasówki, a przecież on tyle na korepetycje wydaje (od 4 klasy zresztą ...)! O milionie zajęć dodatkowych nie wspomnę ;)
      Ja też nie wiem, czy byłabym skłonna do końca przemeblować życie aż tak - dużo zależy również od zawodu rodziców. Ta moja koleżanka jakoś tam się urządziła, są tam już kilka lat, chłopaczek odnosi coraz większe sukcesy w swojej kategorii wiekowej, a co najlepsze - jemu to wciąż sprawia wielką frajdę, on to autentycznie uwielbia (ja to bym się nie nadawała - sumienności nie mam - po blogu widać ;)). Co do relacji - właśnie dlatego zdecydowali się wyprowadzić razem - bo w innym wypadku być może wyjściem było wysłanie go do szkoły z internatem i wtedy rzeczywiście relacje by się rozluźniły.

      Usuń
    6. Niestety, "Sedinum" ciągle mam na liście. Mój mąż straszliwie się z tą książką męczył i nieco mnie to odstraszyło. Ale planuję, zwłaszcza że znam także pozytywne opinie.
      Ja od szeregu lat słyszę, że od gimnazjum (teraz trzeba to przerobić na VII klasę) muszę załatwić dziecku korepetytorów (najlepiej od wszystkiego), o ile chcę, żeby: a) dostał się do porządnej szkoły średniej; b) dostał się na porządne studia; c) wyszedł w ogóle na ludzi. Teraz widzę, że przegapiłam jeszcze moment, w którym powinna była zacząć się awanturować o stopnie. Zła matka, zła.

      Usuń
    7. Ja też jeszcze nie przeczytałam 😉 Moje koleżanki z rodzinnych stron zachwycone ☺ Teraz Twój mąż trochę ostudził mój entuzjazm haha 😁

      Ty zła matka? A wiesz, co ja przegapiłam? Jak byłam w ciąży sąsiadka przyszła zapytać, czy chcę, żeby ona zapisała moje dziecko do przedszkola!Bo tam tylko z polecenia przyjmują, no i z egzaminami oczywiście, ale to już jak dziecko ma 2 lata 😂😂😂 A jej grzecznie podziękowałam, Chyba wygrałam?

      Usuń
    8. Z przyjemnością oddaję Ci palmę zła! A dziecko sąsiadki zdało egzaminy?

      Usuń
  19. Rany! Jak bym o sobie pisała. Starszy syn właśnie idzie do IV klasy. Pod koniec roku na zebraniu przyszła nowa wychowawczyni (polonistka). Pierwsze co zrobiła, to poinformowała, że ma opinię wymagającej i mamy spodziewać się jedynek od samego początku. Normalnie miałam ochotę udusić kobietę. Już współczuję mojemu dziecku. Na szczęście sp nr 81 w Łodzi jest blisko nas i damy sobie rok (córka za rok idzie do pierwszej klasy) i może uda nam się tam umieścić dzieciaki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdybym miała pod nosem SP 81, nie zastanawiałabym się ani chwili. Zwłaszcza po takiej deklaracji wychowawczyni.
      Ale na szczęście ciągle jeszcze są wakacje, uf!
      Pozdrawiam i trzymam kciuki!

      Usuń