„Oszczędność, niestety,
nie jest cechą charakterystyczną polskiej gospodyni. Prawdą jest również, że
praca zawodowa kobiet ogranicza w poważnym stopniu czas przeznaczony na
prowadzenie gospodarstwa domowego. Stąd dążenie do maksymalnego upraszczania
prac związanych z utrzymaniem w porządku mieszkania, a zwłaszcza z
przyrządzaniem posiłków.”
To
wstęp do wydanej 35 lat temu książki kucharskiej – poradnika „Nie tylko dla
jaroszów” autorstwa Zofii Zawistowskiej. Choć służył on wówczas przekonaniu
czytelnika (czy raczej czytelniczki – autorce zdawało się nie mieścić w głowie,
że codziennym gotowaniem dla rodziny mogą zajmować się mężowie i ojcowie) do
dań jarskich, głównie z ekonomicznej konieczności (informacja dla młodszych wiekiem:
w roku 1983 w Polsce obowiązywały kartki na mięso), to jednak wydaje się
częściowo odpowiadać także na pytanie dlaczego dzisiaj, pod koniec drugiej
dekady XXI wieku, marnujemy tyle jedzenia.
Niemarnowanie jedzenia
to teraz temat trendy. Po okresie rozpusty i zachłyśnięcia się powszechną
dostępnością wszystkiego (najgorzej wydaje się obecnie być z pieniędzmi,
wszystko inne jest na wyciągnięcie ręki), przyszedł czas na opamiętanie.
„Ratuj jedzenie, które dla innych jest marzeniem” – to hasło akcji
prowadzonej przez polską Federację Banków Żywności. Kto jest jej adresatem?
Na pewno ja i moja
rodzina. Niestety wyrzucamy, niestety nie przejadamy, niestety kupujemy za dużo
i bez sensu. I tak już od pewnego czasu.
Nie wiem, czy marnowanie
żywności jest tylko problemem lepiej sytuowanych mieszkańców większych miast. Ale
owszem, z mojego punktu widzenia jest to rodzaj nowobogackiej, zglobalizowanej
fanaberii (mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa!). Przeradzającej się coraz
szybciej w chorobę.
Wszystko jest wszędzie i
niemal zawsze.
Chcesz truskawek w środku zimy? Nie ma sprawy.
Masz ochotę dziś na
kurczaka po tajsku, jutro na bigos, zaś pojutrze na łososia z grilla? Nic nie
stoi na przeszkodzie, w końcu żyje się tylko raz.
Lubisz mieć wybór? Cóż
prostszego – wystarczy kupić pięć gatunków sera i drugie tyle rodzajów warzyw
(pomidor, ogórek, papryka, rzodkiewka i sałata), by potem móc wybrzydzać przy
robieniu śniadania. A gdy okaże się, że masz ochotę na brie, podczas gdy w
lodówce jest tylko rokpol, gouda, camembert, półtłusty twaróg i serek ricotta,
zawsze możesz wysłać dziecko do sklepu.
Z drugiej strony, gdy
wychodzisz codziennie z domu o siódmej rano, a wracasz o siódmej wieczorem,
doprawdy ostatnią rzeczą, którą chcesz sobie jeszcze zaprzątać głowę, jest
planowanie zbilansowanych posiłków na kolejny dzień.
Jeśli jednak mimo to przychodzi
Ci do głowy myśl, że tym czego potrzebujesz jest świeżo wydana książka o tym
jak nie marnować jedzenia, pamiętaj – bierz czym prędzej nogi za pas!
Jakaż szkoda, że nie
przeczytałam tego zdania, zanim kupiłam jej książkę. Byłabym kilkadziesiąt zeta
do przodu, a w koszu miałabym dokładnie tyle samo niezużytego jedzenia, ile mam
po zapoznaniu się z jej poradami.
Ale owszem, oficjalnie
moje dzieci też najbardziej na świecie uwielbiają szpinak i kaszę pęczak.
Gdybym miała konto na którymś z serwisów społecznościowych, ustawiłabym sobie
jako profilowe ich zdjęcie, koniecznie bosonogich, nad miską z tymi boskimi
pokarmami, a zachwyceni rodzice innych dzieci lajkowaliby mnie, spijając z mych
internetowych ust wszystkie kolejne wyrazy. Kto wie, zachęcona sukcesem, może
nawet wydałabym książkę o tym jak żywić dzieci. Choć może raczej o tym, jak
ładnie ustawić je do zdjęcia.

Przeczytawszy „Gotuję,
nie marnuję”, opatrzoną podtytułem „Kuchnia Zero Waste po polsku” (bo w tym
kraju najlepiej sprzedają się angielskie nazwy, wiadomo), dowiedziałam się, że
wszystko jest bardzo proste, a najlepiej zacząć od tego, że w sobotnie
przedpołudnie wszyscy członkowie mojej rodziny usiądą razem i opowiedzą, na co
mają apetyt. Wystarczy wówczas zanotować ich sugestie i wziąć pod uwagę przy
tworzeniu domowego jadłospisu na najbliższy tydzień. Ponadto nie należy kupować
na zapas, gdyż „nawet na niewielkich
wsiach (…) sklepy otwierają się o świcie”, zaś „jeśli kończysz pracę w nocy, w drodze do domu na pewno spotkasz
miejsce, gdzie uzupełnisz lodówkę”.
Dowiedziałam się
również, że źródłem moich problemów jest chęć ugotowania posiłku z
przeznaczeniem na więcej niż jeden dzień, gdyż na to, co zjadłam wczoraj, dziś
nie będę już miała ochoty.
Poczułam się wprawdzie
skonsternowana, gdy w innym miejscu dowiedziałam, że autorka zna „takie idealne domy, w których jadłospis
powstaje na cały tydzień i nie ma odstępstw od ustalonej wizji. Zakupy robione
są najczęściej w weekend i potem sukcesywnie wykorzystywane zgodnie z
określonym harmonogramem.” Wytłumaczyłam to sobie jednak tym, że mieszkańcy
owych domów z pewnością posiadają także idealne kubki smakowe, które zawsze
mają ochotę na to, co na dany dzień z góry zaplanowano im w jadłospisie. Potem
przypomniał mi się również mój nieżyjący sąsiad, który przez 30 lat niezmiennie
żądał w niedzielę rosołu, w poniedziałek pomidorowej, we wtorek ogórkowej i tak
dalej, a jego żona była z tego powodu zachwycona, gdyż nie musiała martwić się
i wymyślać co by tu ugotować na obiad. Czym prędzej zapragnęłam być więc jak ona. No,
może bez brodawki na policzku.
 |
Wiem, to z mojej strony czysta złośliwość,
ale nie mogłam sobie odmówić umieszczenia
tej książki w mojej szafce z zapasami na czarną godzinę |
Następnie okazało się, że nie powinnam mieć w domu więcej niż jeden rodzaj ulubionej kaszy
i jedno opakowanie jednego rodzaju makaronu. Szkoda, że nie wiedzą tego moje dzieci,
namiętnie jadające pomidorówkę z makaronem nitki, który jednak nijak nie nadaje
się do innych niż zupa dań obiadowych. Poza tym promocja na włoskie makarony (50% zwykłej ceny,
a to robi różnicę) nie zdarza się codziennie, ale być może nie da się
jednocześnie oszczędzać i nie wyrzucać.
Dalej autorka zapewniła
mnie, że moje życie odmieni się, gdy zacznę mrozić, suszyć, kisić i wekować. Ponieważ
dotąd wykonywałam tylko pierwszą i ostatnią z wyżej wymienionych czynności
(dzięki czemu moja zamrażarka od dawna jest najzimniejszym koszem na śmieci w
całym domu, a regał w piwnicy stał się miejscem eksperymentów chemicznych [czy
ten słoik wybuchnie po 10 latach od zawekowania, czy dopiero po 12?]), poczułam
się mała i nic niewarta. A że naprawdę bardzo pragnę zmiany, postanowiłam czym
prędzej wcielić w życie wszystkie przeczytane porady.
Wróciwszy zziajana do
domu w sobotni poranek (wstałam o świcie, gdyż tylko wtedy mogę odpracować
weekendową porcję sportu, którego niezmiennie domaga się mój kręgosłup), zjadłam
szybko śniadanie, które przygotował mi małżonek (nie, żebym narzekała, ale
zrobił mi kanapkę z nowym hummusem, podczas gdy na drugiej półce lodówki, w jej
prawym rogu, tuż za słoikiem z musztardą, stało już otwarte opakowanie z połową
starego), po czym odwiozłam młodsze dziecko do szkoły muzycznej, a następnie
(odsiedziawszy w szkole czterdzieści pięć pełnych strasznych dźwięków minut) przywiozłam
je stamtąd. Wówczas (a było południe) spróbowałam zlokalizować pozostałych
członków rodziny (młodsze dziecko przezornie trzymałam na krótkiej smyczy).
Niestety, okazało się, że w międzyczasie rozpełzli się w niewiadomych
kierunkach.
Przekląwszy szpetnie pod nosem i skonsultowawszy się wyłącznie z Młodszym, udałam się na samodzielne
zakupy. Kupiłam wszystko do sobotniego makaronu oraz niedzielnego kurczaka.
Gdy wróciłam, usłyszałam,
że mąż nie chce makaronu w sobotę, zaś starszy syn kurczaka w niedzielę. Zgrzytnęłam
zębami i oświadczyłam, że będzie makaron i już, a jak im się nie podoba, niech
zrobią sobie coś innego. W odpowiedzi mąż ostentacyjnie udał się samodzielnie do
najbliższego sklepu, po czym przystąpił do gotowania grochówki. W zamierzeniu
miało być jej troszeczkę, jednak niechcący sypnęło mu się za dużo grochu.
W niedzielę przy
śniadaniu nie obyło się bez zgrzytów, gdyż mąż zrobił wszystkim kanapki ze
starym hummusem, który trzeba było skończyć. Niestety, nikt nie miał na niego
ochoty (ja też).
Następnie starszy syn
oświadczył, że na obiad to on zjadłby najchętniej szparagi, a kurczaka nie
chce. Może ewentualnie zgodzić się na pomidorówkę (akurat nie było). Grochówki
też nie chce.
Ostatecznie na obiad Starszy
zjadł kanapki z dżemem (otworzył słoik truskawkowego, gdyż nie lubi
porzeczkowego, którym zajada się z kolei Młodszy). Mąż grochówkę. Ja z Młodszym
dojedliśmy wczorajszy makaron. Kurczak został się niczym sierotka.
W poniedziałek wstałam o
świcie, aby kupić pieczywo (w sobotę zapomniałam, a w niedzielę sklepy były
nieczynne). Niestety, najbliższy otwarty od rana sklep z pieczywem jest oddalony od naszego domu o
dwadzieścia minut drogi pieszo. Do listy zakupów czym prędzej dopisałam więc psa,
uznając, że dzięki niemu poranny spacer będzie miał więcej sensu. Po powrocie
zorientowałam się, że zapomniałam powiedzieć mężowi, który wstał w
międzyczasie, aby przygotować śniadanie, żeby nie otwierał nowego opakowania
sera, bo w lewym rogu trzeciej półki lodówki jest otwarte poprzednie. Kanapki
ze świeżym serem są jednak znacznie smaczniejsze niż ze starym, przyznaję.
Oba słoiki z dżemem
zostały tego dnia otwarte i nietknięte. Dzieci nie mogą jeść przecież
codziennie tak niezdrowych rzeczy, nieprawdaż?
Przygotowanie wypełnionych
zdrową zawartością śniadaniówek dla dzieci zajęło mi tak dużo czasu, że dla
siebie zdążyłam chwycić tylko jabłko. Pocieszyłam się myślą, że w pracy zamówię
zdrowy obiad z pobliskiej wegańskiej knajpy, a ugotowana w piątek kasza
jęczmienna (przez jakiś czas łudziłam się, że zdążę wrzucić ją do termosu)
wytrzyma jeszcze jeden dzień.
Tego dnia do domu
wracałam o 20.30, marząc, by znaleźć się w nim czym prędzej i zalec w wannie. Na śmierć
zapomniałam o kurczaku. Gdy dotarłam, okazało się, że starszy syn za nic nie
umie zrobić zadań z matematyki, zaś młodszy zapomniał jak gra się gamę
harmoniczną b-moll, którą miał tego dnia wyćwiczyć na blachę. Ponieważ w naszej
rodzinie to ja mam wykształcenie muzyczne oraz udzielałam onegdaj korepetycji z
matematyki, mąż spojrzał tylko wymownie i powiedział, że zrobi tego kurczaka, a
ja mam zająć się dziećmi. Zanim powiedziałam mu, że w lodówce na drzwiach jest
otwarta pomidorowa passata, przyniósł z piwnicy kolejny słoik i otworzył,
dodając jego zawartość do sosu.
Myjąc tego dnia zęby,
przewertowałam po raz kolejny książkę Sylwii Majcher, niestety nie znalazłam
informacji na temat tego, jak poradzić sobie w takiej sytuacji.
Gdy kładłam się spać,
była 23.30. Budzik nastawiłam na 5.00, bo starszy syn miał następnego dnia
lekcje na 7.10, a przygotowanie zdrowego, zbilansowanego śniadania (najlepiej z
resztek) zajmuje nieco więcej czasu niż posmarowanie chleba dżemem.
Tej nocy spałam
fatalnie. Śniły mi się liście rzodkiewki wypełzające z kosza na śmieci i łypiące
na mnie z wyrzutem. W związku z tym inne wyrzuty (sumienia) obudziły mnie o
4.58.
Rozpoczął się kolejny
fascynujący dzień mojego życia.
W którym – wiem to już
teraz na pewno – nie ma miejsca na książkę Sylwii Majcher z jej przepisami i
poradami.
Być może mój problem
polega na tym, że doskonale wiem, co należy zrobić, aby być tak świetnie
zorganizowanym i uporządkowanym jak pani Majcher.
Rzucić mianowicie
wszystko w cholerę. Męża i dzieci najlepiej też, bo tylko psują wszystkie
plany.
Wiem również i bez
czytania w książkach, że to co robię (marnuję jedzenie), jest złe.
Jeśli ktoś pogrozi mi w
związku z tym palcem, przywołując szereg liczb (cytuję za autorką: „Federacja Polskich Banków Żywności
policzyła, że czteroosobowa rodzina z powodu nieprzemyślanych zakupów i
nieumiejętnie wykorzystanych produktów traci rocznie 2500 złotych”), z
pewnością bardzo się zmartwię.
Jeśli jednak ów ktoś
będzie przy tym epatował swoją doskonałością, rzucając co chwila, niby od
niechcenia: „każdy może zmienić te
liczby. Trzeba tylko dostrzec w resztkach potencjał”, trafi mnie jasny
szlag. A w ślad za nim ciemna cholera.
Nie twierdzę, że zmiany
nie są możliwe, nie szukam usprawiedliwienia dla własnej nieudolności. Moje
życie wygląda jednak tak a nie inaczej i na razie nie zanosi się na to, aby
mogło się zmienić (chętnie porozmawiam z panią Majcher za parę lat, gdy jej
dzieci będą nieco starsze, a moje jeszcze starsze. Kto wie, może udzielę jej
nawet wówczas kilku porad).
Nie chcę żyć wyłącznie w
kuchni, przygotowując codziennie coś nowego (i cóż, że zgodnie z planem?), bo
wiem czym to pachnie. Jakiś czas temu z przyczyn zdrowotnych przez pół roku
musiałam skoncentrować się głównie na przygotowywaniu jedzenia: owszem, byłam wtedy dużo bardziej
sprawna i zorganizowana, znacznie mniej marnowałam, lepiej też się odżywiałam.
Przez te sześć miesięcy chodziłam jednak stale niewyspana (żeby zdążyć wszystko
przygotować, musiałam wstawać wcześniej, później też chodziłam spać, gdyż np.
dania obiadowe na następny dzień przygotowywałam wieczorem) i nie miałam czasu
na nic innego poza planowaniem posiłków i ich przygotowywaniem. Przykro mi, na dłuższą metę chromolę takie życie.

Poza tym, w moim domu
poszczególni członkowie rodziny mają różne preferencje. Ja jem mało mięsa, a
okresowo wcale, mój mąż mógłby żywić się wyłącznie nim. W efekcie często każde
z nas przygotowuje sobie inny posiłek, uwzględniając dodatkowo, co nie ułatwia
sprawy, życzenia dzieci (każde z nich ma inne, jakież szczęście, że nie jesteśmy rodziną wielodzietną!).
Żywe są też wszelkiego
rodzaju uprzedzenia: ugotowanie bulionu z obierek, na który przepis podaje
Sylwia Majcher, spowodowałoby, że miałabym do dyspozycji dwa litry tego płynu
wyłącznie dla siebie, gdyż nikt inny w moim domu nie tknąłby go nawet palcem u
nogi. Ale tak, owszem, czy wspominałam już, że moje dzieci, mając do wyboru
chipsy i szpinak, zawsze wybiorą szpinak?
Czepiając się jeszcze
bardziej, dodam, że w książce „Gotuję, nie marnuję”, nie znalazłam najmniejszej
choćby wzmianki o tym, że owszem, można z powodzeniem wykorzystywać w kuchni liście
rzodkiewek czy obierki z ziemniaków, jednak pod warunkiem, że pochodzą z warzyw
ekologicznych. Nie przeczę, że ideałem byłoby wykorzystywanie wszystkiego do ostatniego
okruszka, jak to robiły nasze babcie (pani Majcher zachęca: „z kilograma ziemniaków można mieć nawet 300 gramów obierek, które
zamiast do śmieci trafią na stół jako chrupiąca przekąska”). Babcie te
jednak posiadały zazwyczaj własne grządki, na których hodowały własne,
niepryskane marchewki czy rzodkiewki. Tymczasem te warzywa, które są
współcześnie dostępne w sklepach, obfitują głównie w pestycydy (ziemniaki od
lat znajdują się na tzw. liście „brudnej 12-tki”, czyli najbardziej zanieczyszczonych
pestycydami warzyw). Z dwojga złego wolę więc wyrzucić, niż zmarnować swoje
zdrowie.
Wreszcie, nie można
zapominać, że nie każdy jest talentem kulinarnym, który potrafi „z teoretycznie pustej lodówki (…) wyczarować
rewelacyjny posiłek”, jak „autorytarnie”
stwierdza Sylwia Majcher. Otóż, ja jestem kulinarnym głąbem, który owszem, umie
ugotować coś dobrego, a nawet bardzo dobrego, o ile ktoś najpierw mu powie jak
ma to zrobić. Przez lata spędzone w kuchni wyuczyłam się wielu rzeczy, jednak
brakuje mi owego kulinarnego zmysłu, polotu, który sprawi, że zwiędłe rzodkiewki
zobaczę w innej niż tylko kompostowej roli. Potrzebowałabym więc książki dla
nielotów, z prostymi jak budowa cepa poradami. Parę takich w omawianej książce
znalazłam, za mało jednak, bym uznała, że jest ona warta wydanych na nią
pieniędzy.
„Spróbuj zawsze myśleć w taki sposób, który pozwoli ci zaoszczędzić
czas, energię i w efekcie pieniądze”, zachęca Sylwia Majcher.
Następnym razem pomyślę zatem.
Zanim kupię książkę.
Sylwia Majcher „Gotuję,
nie marnuję. Kuchnia Zero Waste po polsku.” Buchmann, Warszawa 2018.