„Był winny jak ocet. Bez dwóch zdań” – to
słowa Joanny Chyłki, głównej bohaterki „Kasacji”, książki Remigiusza Mroza -
Kraszewskiego XXI wieku, człowieka, który doprowadził do zmartwychwstania
czytelnictwa w Polsce. Doktor nauk prawnych, wielokrotnie nagradzany i
nominowany. Każde z jego (licznych) słów jest natychmiast spijane przez
tysiące, ba! setki tysięcy fanów, ba! psychofanów. Od licznych wywiadów grzeją
się ekrany telewizorów, łamy prasy i internetowe łącza. Cała Polska w napięciu
czeka na kolejne jego dzieła, wypluwane – jakież to szczęście – regularnie,
niczym jajka łapane przez wilka w mojej ulubionej swego czasu grze, w którą
grywałam na rosyjskiej matce przenośnych konsoli (przy okazji informuję: można w nią grać też na androidzie, hurra!).
„Jest płaska jak deska. Bez dwóch zdań.” –
to słowa moje, momarty. Kobiety bez fanów i zasług dla rynku czytelniczego. I
bez tytułu doktora nauk prawnych, jestem prostym magistrem. A, zapomniałam
napisać, że nie odnoszą się one do klatki piersiowej Joanny Chyłki, lecz do
książki, której jest główną bohaterką.
Remigiusz Mróz źródło zdjęcia |
Po przeczytaniu „Kasacji”
poczułam gwałtowną potrzebę sięgnięcia do definicji pojęcia „thriller prawniczy” (jak krzyczy
okładka, opisywane dzieło należy właśnie do tego gatunku). Niestety, jednej,
powszechnie obowiązującej, nie znalazłam (być może źle szukałam). Biorąc rzecz na
logikę i doświadczenie życiowe (prawnicy tak lubią), należałoby jednak
oczekiwać, że pod tym pojęciem musi kryć się książka a) wywołująca dreszcz
emocji, b) osadzona w środowisku prawniczym, bądź też c) dotycząca stosowania
prawa (law in action, nie law on the books).
Na pierwszy rzut oka jeśli
chodzi o „Kasację” w zasadzie wszystko się zgadza. Dla wszelkiej pewności
jednak skrupulatnie (po prawniczemu) sprawdźmy.
Po pierwsze, a raczej primo: środowisko prawnicze – jest.
Warszawska kancelaria
Żelazny&McVay – jedna z najlepszych kancelarii prawniczych w Polsce,
aspirująca do zajęcia już za chwilę pierwszego miejsca
w rankingu najlepszych kancelarii w kraju. Prawnicza korporacja, zatrudniająca
prawników-wyrobników, krwiopijczo wypijająca z nich wszystkie soki, rzucająca w
zamian ochłapy w wysokości niższej nawet niż najniższa krajowa. Siedlisko zła,
pracoholizmu, narkomanii, obłudy. Dla nielicznych wybrańców kraina kasą
płynąca.
Słyszałam, że szykuje
się ekranizacja „Kasacji” (a konkretnie serial telewizyjny). Wcale się nie
dziwię, jest to niezły pomysł, pod warunkiem, że autorzy będą całkowicie wierni oryginałowi. Produkcja będzie bowiem bardzo niskobudżetowa. Wystarczy
wyciąć z tektury plansze i figurki kilkudziesięciu ubranych w garnitury
ludzików i już – kancelaria wypisz,
wymaluj jak z kart „Kasacji”. Niby korytarzami przemieszcza się stale ogarnięty
prawniczym amokiem tłum, niby wszyscy pracują tam do późnych godzin
wieczornych, a gwar panujący w otwartej przestrzeni biurowej (nazywanej „norąoborą”,
bo autor jest wszak obeznany z branżowym slangiem i zarazem dowcipny, jak na
doktora nauk prawnych przystało) nie pozwala na skupienie myśli. Niestety,
gdzie się nie rozejrzeć, okazuje się, że tu tektura, tam dykta, a gwar ani
chybi z taśmy.
Nie mam pojęcia, czy to
Mrozowski znak rozpoznawczy, gdyż „Kasacja” jest jak dotąd jedyną książką tego
autora, którą przeczytałam, ale mam wrażenie, że więcej życia niż na
korytarzach wykreowanej przez niego kancelarii znalazłam w czytanych ostatnio
komentarzach do ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych. Ja rozumiem, że
gdy człowiek narzuca sobie określony rytm pracy (codziennie 15 stron, w ściśle
określonych godzinach, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa…), nie może zbytnio
rozglądać się na boki, ale czy doprawdy musi od razu zakładać na oczy klapki
jak dla konia? Na 492 stronach powieści, której akcja w dużej mierze rozgrywa
się właśnie w opisanej kancelarii, poza dwójką głównych bohaterów (wspomnianą
na początku Joanną Chyłką i jej aplikantem, Kordianem Oryńskim) oraz dwoma
właścicielami kancelarii (Żelaznym i McVayem, jak nietrudno się domyślić)
pojawiają się w niej jeszcze wyłącznie 4 (słownie: cztery) postaci: Anka z
recepcji, nieznany z imienia haerowiec (czytaj: pracownik działu kadr), Jacek
od prawa medycznego oraz niejaki Kormak. Przy czym wyłącznie Kormak ma w tej
historii do odegrania jakąś, całkiem zresztą istotną, rolę; pozostali pojawiają
się na momenty krótsze niż mgnienie oka.
Gdybyż jednak choćby w
te postaci autor tchnął jakiegokolwiek ducha. Niestety, wszyscy zachowują się tak,
jakby świat poza kancelarią nie istniał. Ot, fantazją autora powołani do życia,
robią co im kazano. Skąd przyszli, kim są, dokąd zmierzają? A po cóż ci to
czytelniku wiedzieć, skup się lepiej na akcji, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa.
Oczywiście, główni
bohaterowie zostali zarysowani w zupełnie inny sposób.
O Joannie Chyłce wiemy
bowiem, że ma około czterdziestu lat, nosi taliowane żakiety i obcisłe
spódnice, pali Marlboro, je dużo mięsa (osobiście niekoniecznie mi się to
komponuje z obcisłymi spódnicami, ale co ja się tam, prosta magister, znam), lubi
mocne brzmienia i Kubę Wojewódzkiego, a także jeździ (brawurowo, czytaj: łamiąc
wszelkie przepisy) BMW X5. A, przepraszam, i że ma siostrę. Ale teraz naprawdę
już skończyłam.
Z kolei Kordian Oryński
jest aplikantem I roku w Okręgowej Radzie Adwokackiej w Warszawie, nie ma ojca
ani matki i chyba żadnej innej rodziny też nie. Pali Dawidoffy, nie je mięsa,
lubi rap Willa Smitha. Koniec.
Jednym słowem, masz
czytelniku deskę, a nawet kilka i obrób ją sobie sam, jeśli koniecznie musisz.
Wróćmy jednak do badania,
czy zostały spełnione wszystkie przesłanki do uznania „Kasacji” za thriller
prawniczy.
Przesłanka druga: law in
action – jest. Niestety, w tej właśnie – anglojęzycznej - wersji.
Mam wrażenie, że
Remigiusz Mróz przeczytał bardzo dużo książek Grishama, kto wie, może nawet
wszystkie. Przypuszczam także, że w czasie lektury zrobił sobie bardzo dużo
bardzo porządnych notatek. To widać.
Ja rozumiem, że z
polskiego procesu trudno jest zrobić emocjonujący spektakl. W pierwszej
instancji w sprawie o zabójstwo potrafi on trwać rok. Do tego trzeba doliczyć
kolejne pół roku na postępowanie międzyinstancyjne, rok oczekiwania na termin
pierwszej rozprawy apelacyjnej, a gdy chce się – jak Joanna Chyłka – wnieść kasację,
trzeba dodać, lekko licząc, jeszcze jakieś dwa lata. Żółw by zasnął, co dopiero
czytelnik.
Nie rozumiem jednak
czemu autor, który – jak napisał w posłowiu – starał się poruszać w granicach prawa, nie pozwalając sobie na większe
odstępstwa, uczynił tak wiele, by zrobić z rozprawy w polskim sądzie nie
wiadomo co. Czyżby za bardzo skupił się na swoich notatkach?
Pominę tempo
rozpoznawania sprawy, która jest głównym tematem „Kasacji” (wiadomo tylko, że było ono szybkie, choć nie wiadomo
jak bardzo. Autor starannie unika informowania
czytelnika o czasie akcji; wiadomo, po co kłopotać się zbędnymi szczegółami,
raz, dwa, raz, dwa). Zarówno tempo, jak i sposób rozpoznawania sprawy i
zorganizowania rozpraw bliższe są wprawdzie procesom amerykańskim niż polskim,
ale nie bądźmy drobiazgowi.
Pominę, choć z większym
trudem, fakt, że Kordian Oryński, aplikant – przypomnę – pierwszego roku, przed
upływem pierwszych sześciu miesięcy trwania aplikacji radośnie galopuje
najpierw na rozprawę w sądzie okręgowym, potem apelacyjnym, by wreszcie stawić
się (ubrany w czerń i biel) w Sądzie Najwyższym. Niemożliwe przecież, aby
doktor prawa nie znał treści przepisu art. 77 ust. 1 Prawa o adwokaturze, stanowiącego
że „po sześciu miesiącach aplikacji
adwokackiej aplikant adwokacki może zastępować adwokata przed sądami, organami
ścigania, organami państwowymi, samorządowymi i innymi instytucjami, z
wyjątkiem Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego, Trybunału
Konstytucyjnego i Trybunału Stanu”. Być może jednak Grisham nie wspomniał o
tym w żadnej ze swych powieści, wybaczmy to naszemu autorowi.
Nie mogę jednak pominąć
kluczowego – w sensie prawnym – momentu akcji (spokojnie, to nie będzie spojler,
w każdym razie nie taki, który obejdzie przeciętnego czytelnika, skupionego
całkiem na czym innym), polegającego na znalezieniu przez jednego z głównych bohaterów
TEGO orzeczenia, prawniczego „Sezamie, otwórz się!”, mającego w założeniu
doprowadzić do intelektualnego powalenia sędziów Sądu Najwyższego i
doprowadzenia do korzystnego dla naszych bohaterów zwrotu akcji.
O co chodzi? Oddam głos Joannie Chyłce: „zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego z dnia szóstego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku, sygnatura II KKN sześćdziesiąt trzy, łamane na dziewięćdziesiąt sześć, Sąd Najwyższy kontroluje nie same ustalenia faktyczne, ale sposób ich dokonania”.
O co chodzi? Oddam głos Joannie Chyłce: „zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego z dnia szóstego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku, sygnatura II KKN sześćdziesiąt trzy, łamane na dziewięćdziesiąt sześć, Sąd Najwyższy kontroluje nie same ustalenia faktyczne, ale sposób ich dokonania”.
Łał.
Gdyby przypadkiem czytał
te słowa ktoś, kto książki Grishama zna na wyrywki (całkiem inaczej niż ja),
bardzo uprzejmie proszę o informację w ilu z nich w kluczowym momencie akcji
obrońca wyciąga – niczym asa z rękawa – informację o precedensowym orzeczeniu. W
jednym? W pięciu? We wszystkich? Nic dziwnego, amerykański system prawa jest
systemem opartym na precedensach, tj. tym, że w jakiejś sprawie, w zbliżonym
stanie faktycznym, zapadł już określony wyrok. Kto zna ten wyrok, ten wygrywa
(oczywiście upraszczam, ale mniej więcej o to chodzi). Z pewnością to właśnie Remigiusz
Mróz miał w swoich notatkach.
Tymczasem w Polsce, o
czym wiedzą wszyscy praktycy prawa, a i teoretycy w większości również, obowiązuje
system zupełnie inny. Wyroki wydawane są w oparciu o przepisy, nie zaś
precedensy. Owszem, strony często powołują się na treść orzeczeń wydanych przez
sądy w podobnych sprawach, jednak – jak rany! – starają się znaleźć, zwłaszcza gdy idzie o postępowanie przed Sądem Najwyższym, takie, z których faktycznie wynika coś więcej poza
jednym zdaniem, wytezowanym przez tworzące stosowny program
prawniczy wydawnictwo (na marginesie: „Kasacja”, jeśli chodzi o program
prawniczy, ewidentnie zawiera lokowanie produktu).
rozprawa przed Sądem Najwyższym źródło zdjęcia |
W książce, po zaprezentowaniu przez bohaterską (i błyskotliwą) Joannę Chyłkę przywołanego orzeczenia, wchodząca w skład składu orzekającego sędzia „Bazan prychnęła, spoglądając na swoich towarzyszy.”
Abstrahując od tego, że w Polsce sędziowie Sądu Najwyższego nie prychają w czasie rozpraw (być może w USA jest inaczej, podobnie jak być może w USA sędziowie poprzedzają ogłoszenie wyroku długą tyradą, w Polsce nie jest to praktykowane, co Remigiuszowi Mrozowi w niczym nie przeszkadza), to taka reakcja wydaje się być adekwatną do odkrywczości prezentowanego jako kluczowe orzeczenia. Trudno się jednak dziwić, gdy czas nagli (raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa…), nie ma czasu na poważne poszukiwania.
Ponieważ ten post
rozrósł się już do gargantuicznych rozmiarów, czas czym prędzej przejść do
punktu trzeciego. Dreszcz emocji.
Hm.
Przyznaję, Remigiusz
Mróz miał przyzwoity pomysł i zrobił dobry szkic swojej powieści. Taki na jedną
stronę. Na czterystu dziewięćdziesięciu dwóch prezentuje się on jednak znacznie
gorzej. Sztucznie i przewidywalnie (poza samym zakończeniem, które mnie,
owszem, zaskoczyło). Wiadomo mniej więcej kto, komu i kiedy obije mordę. Poza
tym większość problemów z akcją autor rozwiązuje w taki sam sposób.
Swego czasu niejaki John Baldwin stworzył listę dziesięciu elementów niezbędnych do napisania bestsellerowego thrillera medycznego. Pozycja numer 10 brzmiała: jeśli ugrzęzłeś w fabule, po prostu kogoś zabij. Remigiusz Mróz radę tę nieco zmodyfikował, stosownie do swoich potrzeb (w końcu chodzi o thriller prawniczy, nie medyczny). Na jego liście brzmi ona tak: „Jeśli ugrzęzłeś w fabule, każ któremuś ze swoich bohaterów użyć swoich wpływów, żeby rozwiązać problem”.
Swego czasu niejaki John Baldwin stworzył listę dziesięciu elementów niezbędnych do napisania bestsellerowego thrillera medycznego. Pozycja numer 10 brzmiała: jeśli ugrzęzłeś w fabule, po prostu kogoś zabij. Remigiusz Mróz radę tę nieco zmodyfikował, stosownie do swoich potrzeb (w końcu chodzi o thriller prawniczy, nie medyczny). Na jego liście brzmi ona tak: „Jeśli ugrzęzłeś w fabule, każ któremuś ze swoich bohaterów użyć swoich wpływów, żeby rozwiązać problem”.
W zasadzie tłumaczyłoby to olbrzymią popularność tej książki. W końcu naród wie, że żeby coś załatwić w sądzie, trzeba mieć dobre wpływy, inaczej nie da rady. A naród nie może się mylić.
Nie mam złudzeń, Remigiusz Mróz wkrótce zabierze się za powieści fantasy (na razie "obrobił" powieść kryminalną, historyczną, thriller prawniczy, powieść sensacyjną, political fiction, ale zapowiada już, że będzie też science-fiction, skąd do fantasy ledwie krok). Tam bez problemu będzie mógł
używać magii. A zachwycona publiczność z pewnością będzie biła brawo. Na ten czas postaram się o dobre zatyczki do uszu.
Remigiusz Mróz „Kasacja”.
Czwarta strona, Poznań 2015.
A gdyby ktoś chciał dowiedzieć się czym powinien być prawdziwy thriller prawniczy, odsyłam do tego tekstu. Z tezami jego autora w pełni się zgadzam.
S-f nie musi zapowiadać, ta książka istnieje na rynku już od jakiegoś czasu (rok, a może więcej).
OdpowiedzUsuńOj, i wyszło szydło z worka. Jestem jak Mróz. Reaserch słabiutki, byle napisać dużo słów, zyskując czytelników:P
UsuńA czytałaś może?
Owszem, opinia tu: http://mcagnes.blogspot.com/2015/09/chor-zapomnianych-gosow-remigiusz-mroz.html
UsuńPodsumowanie: "w pamięci zostały mi dwie rzeczy: raz, że to całkiem dobrze napisana książka i czytałam z przyjemnością; dwa: treść niebawem zapomnę."
Ale czekam na drugi tom, miał być, jakoś nie ma... a przeczytałabym.
Dla mnie znamienny jest inny fragment Twojej opinii; ten, w którym piszesz o braku miniobjawień.
UsuńTo nie jest z mojej strony zarzut, a wyłącznie konstatacja: mam wrażenie, że ta książka jest kolejną potraktowaną przez autora jako produkt. Z pewnością również i tym razem jej napisanie zostało poprzedzone szeregiem lektur i zrobieniem solidnych notatek. W świecie Googla podpowiadającego nam czego tak naprawdę szukamy, bo przecież my, tacy głupiutcy, tego nie wiemy i możemy się biedactwa pogubić, jak widać jest to dobra recepta na sukces i napisanie czegoś, co da się przeczytać bez większego bólu.
Ja jednak zazwyczaj od książek oczekuję czegoś więcej.
Tak naprawdę takich miniobjawień jest w literaturze s-f mało, więc Mróz jakoś się specjalnie nie wyróżnia in minus.
UsuńJeśli oczekujesz więcej, to jego książki nie są dla Ciebie, to fakt; mnie tam czasem dobrze robi taka lektura. Cały czas oczywiście piszę o tej jednej książce, o tych prawniczych pojęcia nie mam.
Napisałam, że "zazwyczaj" oczekuję więcej;) Nie wiem, może przyjdzie moment, w którym zapragnę gwałtownie przeczytać właśnie coś takiego. Dam wtedy znać!
UsuńZ literaturą sf już dawno nie jestem na bieżąco, niestety. Nie mam więc pojęcia czy, co i komu się w niej objawia:D
O kurczę, nie muszę już pisać recenzji "Kasacji" (do której zbierałam się kilka miesięcy), bo napisałaś dokładnie wszystko to, co chciałam w niej ująć!
OdpowiedzUsuńNo może jeszcze zauważyłam takie szczególiki, jak to iż w trakcie rozprawy przed SN adwokat występował razem z aplikantem i oboje byli obrońcami :D. Gdzieś mi się też rzucił w oczy temat togi dla aplikanta.
I tak się długo zastanawiałam, bo nie chciałam wierzyć w to, że jednak ten Grisham tu jest, czy może w innych miastach Polski są takie ciekawe praktyki, może w samej Warszawie?
Wszak ja z prowincjalnego Krakówka, gdzie aplikant przez pierwsze 6 miesięcy aplikacji nie ma czasu, aby zajmować się czymkolwiek (nawet Sądem Najwyższym), bo z praktyk w sądzie biegnie do kancelarii, a z kancelarii na zajęcia, a w sądzie to maksymalnie może fotokopie akt zrobić o ile ma już legitymację. Nie mówiąc już o tym, że zazwyczaj powołując się nawet na kilka orzeczeń SN dotyczących jednego zagadnienia i tak przegrywamy... (może nie znaleźliśmy tego jednego, jedynego?)
Na koniec mam jeszcze taką smutną refleksję, że panu Remigiuszowi Mrozowi nasz rodzimy proces karny musi się wydawać naprawdę nudny skoro go tak ładnie urozmaica. A przecież nawet jeśli na co dzień nie dzieją się w sądach spektakularne rzeczy to i tak raz na jakiś czas trafia się jakaś super perełka (u mnie z trzech lat aplikacji się uzbierało - może powinnam zabrać się za thriller prawniczy?!).
Serdecznie pozdrawiam w przerwie przygotowań to egzaminu adwokackiego :)
Jeśli chodzi o szczególiki, to było ich znacznie więcej (np. przesłuchiwanie oskarżonego przed SN w charakterze świadka - interesująca konstrukcja, swoją drogą; Joanna Chyłka, która wstając w czasie rozprawy poprawia poły żakietu (str. 126), przez co niewątpliwie wyglądała jak ksiądz, który w czasie mszy szuka w kieszeni spodni chusteczki do nosa - kto widział, ten wie o co mi chodzi). Myślę jednak, że tego rodzaju błędy z jednej strony mogą się zdarzyć, zaś z drugiej - skoro nie jest to podręcznik do kpk - tym bardziej można je wybaczyć. Dlatego też mnie np. bardziej ruszył zamieszczony na samym początku (str. 18) fragment o wypowiedzeniu umowy o pracę (że wystarczy jeśli pracownik udaje, że nie widzi wypowiedzenia, a już można je uznać za niedostarczone i niemające mocy prawnej). To jest już ewidentnie pokaz wiedzy prawniczej autora (bo zamieszczenie tego w tekście nijak nie służyło fabule), niestety wyszło dokładnie odwrotnie. Ja rozumiem, że takich książek nie czyta się po to, by podszkolić się z prawa pracy, jednak po co pisać coś, co jest ewidentnie błędne?
UsuńMoim zdaniem problemem autora jest brak praktyki prawniczej. Nie twierdzę przy tym, że dobry thriller prawniczy może zostać napisany tylko przez adwokata, sędziego, prokuratora czy radcę prawnego (bo o rzeczniku patentowym chyba nie ma co wspominać?). Rzecz w tym, by ktoś, kto się na to porywa, znał rzecz nie tylko z teorii, ale i praktyki (choćby była ona związana np. z byciem ławnikiem czy dziennikarzem zajmującym się prawem), a im ona dłuższa, tym więcej się widziało i zrozumiało. Inaczej mamy do czynienia z wydmuszką, jaką - moim zdaniem - jest "Kasacja".
I na koniec - napisałaś trafną rzecz. Oczywiście, że na co dzień nie dzieją się w sądach wyłącznie rzeczy spektakularne. Czasem w trakcie rozpraw nie mogę powstrzymać ziewania; nie-prawnik w tym czasie z pewnością pięć razy umarłby z nudów (i miałby rację). Jednak im dłużej się w tym siedzi (Ty trzy lata, ja już osiemnaście, jak właśnie policzyłam), tym więcej się dostrzega. Emocji, tragedii, zaskakujących zwrotów akcji. Trzeba tylko umieć patrzeć i wiedzieć po co sięgnąć.
Autor pisać umie; jeśli wyciągnie wnioski i wprowadzi do swojego planu dnia jeszcze jakieś inne elementy (gdy się tylko pisze i biega, nie ma szans, żeby dowiedzieć się czegoś o prawdziwym życiu), może za kilkanaście lat napiszę całkiem inną recenzję jego książki.
Trzymam kciuki za egzamin. Niech Moc będzie z Tobą!:)
Tych szczególików jest faktycznie bardzo dużo, na część z nich można przymknąć oko, ale mnie tam wpadają do głowy i jakoś nie mogą nie wpłynąć na ocenę całej książki. Tego fragmentu o wypowiedzeniu nie pamiętam, muszę go poszukać, bo mnie fascynuje :)
UsuńMnie bardzo raziło też takie luźne podejście autora do zawodów korporacyjnych. Chociażby Zordon ma takie przemyślenia, że mógł nie pchać się do wielkiej korporacji tylko "Lepiej już było iść do małej kancelaryjki radcowskiej na Bródnie i mieć święty spokój". Otóż z trzy razy czytałam to zdanie i wciąż się zastanawiam, czy aby na pewno Kordian był aplikantem adwokackim, czy takim uniwersalnym ;)
O, albo takie kilka fragmentów, gdzie adwokat Joanna Chyłka (sic!) wspomina o tym, że rachunki za obronę oskarżonego płaci jego ojciec więc tylko on może rozwiązać "łączący nas stosunek prawny", co stoi troszeńkę (tyci, tyci) w sprzeczności z istotą pełnomocnictwa procesowego, ale cóż...
Takich podkreślonych fragmentów (bo czytałam "Kasację" na czytniku i co rusz sobie coś zaznaczałam) mam jeszcze bardzo dużo, może po egzaminie coś o nich więcej napiszę.
Natomiast w 100% zgadzam się z tym, że po tej książce widać, że autor nie ma praktyki prawniczej. Myślę, że gdyby miał to ta powieść byłaby super. Ale z drugiej strony to przecież nic wstydliwego czy urągającego, nawet doktorowi nauk prawnych, udać się po prostu do sądu na rozprawy karne jako publiczność, posłuchać i nabrać tej wiedzy praktycznej. Swojego czasu czytałam książkę Heleny Kowalik pt. "Warszawa kryminalna", która była zbiorem reportaży sądowych i śmiem twierdzić, że ta autorka (będąca dziennikarką) napisałaby dużo lepszy "thriller prawniczy" :)
Mam jeszcze takie wrażenie, oparte na swoim doświadczeniu, że myślenie akademickie o prawie nijak nie broni się w zetknięciu z praktyką. Mam wrażenie, że po 5 latach studiów, gdy poszłam na aplikację adwokacką to uczyłam się wszystkiego od początku. I nie mówię tu o przepisach prawa, bo te co do zasady pozostają niezmienne (co do zasady, bo wiadomo, jak to z tymi reformami ostatnio), ale o praktyczne wykorzystanie tych wszystkich malutkich paragrafów w wielkiej machinie jaką jest sąd.
A jeszcze tak dla równowagi dodam, że postaci przedstawione w książce, cała ta atmosfera wielkiej korporacji, intrygi są na wysokim poziomie i gdyby odjąć te nasze minusy (których zwykły czytelnik pewnie nie zauważy) byłaby z tego naprawdę świetna książka.
Za kciuki nie dziękuję, aby nie zapeszyć :D
Istotnie, po przekroczeniu pewnej granicy, trudno jest nie zwracać uwagi na to, że coraz mniej rzeczy trzyma się tu kupy. Trzymając się terminologii prawniczej: dokonując oceny zeznań świadka, nie sposób jest nie wziąć pod uwagę tego, że skłamał, zeznając na temat jednej, malutkiej, pozornie nieistotnej kwestii. Bo jakąż mamy wówczas gwarancję, że reszta jego zeznań jest prawdziwa?
UsuńMi niezwykle spodobał się jeszcze system pracy pani mecenas Chyłki (strona 23). Do 12.00 pracuje w swoim gabinecie, potem "pozoruje robotę", w tym m.in. bierze udział w rozprawach. Cóż za uprzejmość ze strony sądów, że biorą to pod uwagę, wyznaczając (jakżeż mało istotne) rozprawy dopiero poczynając od 12.00!
Spór praktycy-teoretycy był, jest i będzie. Moim zdaniem nie ma jednego bez drugiego. Praktyk nieznający dobrze (na wyrywki i we wszystkie strony) teorii i poglądów doktryny, będzie słabym prawnikiem. Jeszcze słabszym będzie ktoś, kto wszystko zna tylko w teorii. Za pierwszym razem, gdy spotkałam na sali rozpraw któregoś z moich (posiadających tytuł naukowy inny niż magister) wykładowców ze studiów, było mi tylko smutno, że oto mit prysł. Teraz przywykłam i zrozumiałam. Na szczęście po obu stronach są tacy, którzy umieją znaleźć złoty środek.
Co do wysokiego poziomu, pozwolę sobie zgłosić zdanie odrębne:P Ani postaci nie są dla mnie wiarygodne (którakolwiek z nich), ani intryga. Chyba, że faktycznie potraktować to jako powieść fantasy, wtedy będzie chociaż pionierska w tym gatunku (o prawniczym fantasy chyba jeszcze świat nie słyszał).
Moje kochane, wiecie co mnie bolało najbardziej, że Kordian, jest tak skandalicznie niedouczony, że chyba przespał się z kimś żeby zdać egzemin z kapeku o egzaminie na aplikację nie wspomnę. Dzielnie brnę przez całość serii, jest dynamiczna, bardzo amerykańska, rodem z serialu Suits w którym co i rusz pojawiają się precedensy. A Autorowi zazdroszczę samodyscypliny
UsuńNie przesadzałabym z tym niedouczeniem, Oryński nie odbiega w niczym od ogółu prawników, w tym również aplikantów. Skończenie studiów prawniczych nie jest obecnie niczym nadzwyczajnym, dostanie się na aplikację również. Te testy są tak idiotyczne i tak bardzo niczego nie sprawdzają, że to czy ktoś je zaliczył, czy też nie, o niczym nie świadczy.
UsuńJeśli lubisz Polskę, która udaje, że jest 51 stanem USA, brnij dalej, na zdrowie. Ja pasuję.
Natomiast samodyscypliny owszem, można autorowi pozazdrościć. Tudzież pomysłu na karierę i umiejętności jego konsekwentnej realizacji.
Mnie to zdziwiło. Braki Oryńskiego mnie zszokowały, chociaż robię w nauczaniu prawa, już pięć lat
UsuńA ja między innymi uczę absolwentów prawa. Już ponad 10 lat. Dlatego nic, żaden stopień braków w wiedzy, mnie nie zdziwi. To zresztą jest najmniejszy problem; to można nadrobić. Jeśli jednak ktoś w wieku 25 i więcej lat nie umie logicznie myśleć i czytać ze zrozumieniem, to dopiero jest tragedia.
UsuńA tak, brak tych umiejętności jest, bywa tragiczny w skutkach ;)
UsuńToteż na salach sądowych co i rusz zdarzają się tragedie...
UsuńMam wrażenie, że Zordon ma taką wiedzę jaką ma naprawdę duża część aplikantów rozpoczynających 1 rok aplikacji. I upatrywałabym tutaj niestety tragedii w wszechobecnych testach na studiach (sama miałam całe 2 egzaminy ustne na UJ - z czego jeden na swój wniosek, z uwagi na złamanie ręki wiodącej). Pod tym względem to bardzo realistyczna postać :)
UsuńBo być może aplikanci obudzeni o 2 w nocy (o ile jeszcze nie śpią pisząc te kasacje i szukając tych jedynych orzeczeń) potrafiliby wyrecytować rozdział 55 k.p.k., ale już niekoniecznie potrafią w praktyce wykorzystać te przepisy.
I tutaj na przód takim aplikantom wychodzą kolokwia, których na mej aplikacji było raptem 3, lecz wszystkie ustne. Niektórzy się burzyli - wszak egzamin zawodowy jest pisemny, ale mnie wydaje się, że jest to naprawdę super, bo przecież na sali sądowej głównie mówimy i do tego nic nie może lepiej przygotować jak ciągłe gadanie. A pisma procesowe można spokojnie tworzyć w zaciszach gabinetów z użyciem wszelkiej literatury, kodeksów, podręczników, wzorów, komentarzy, czy Internetu.
Kiedy ja studiowałam, testy jeszcze nie były modne (a prawo handlowe było jednym z najbardziej "nowoczesnych" przedmiotów:P), a z wiedzą absolwentów było podobnie. Nie do końca wiem jak teraz wygląda typowe kształcenie na tym kierunku, ale mam wrażenie, że wiele się nie zmieniło. Od pewnego momentu (trzeci, czwarty rok?) trzeba po prostu ożenić teorię z praktyką; dopóki człowiek tylko wkuwa puste przepisy, nie widząc skutków ich działania, marne szanse, aby się tego naprawdę nauczył, tzn. nie tylko potrafił wyrecytować, jak napisałaś, ale i wiedział kiedy i po co do tej formułki sięgnąć.
UsuńJeśli chodzi o kolokwia, to ćwiczyłam z aplikantami i pisemne, i ustne. Oba są moim zdaniem potrzebne, choć obecny program kształcenia aplikantów adwokackich (narzucony przez ministerstwo) jest moim zdaniem z roku na rok coraz gorszy i pozostawia coraz mniej czasu właśnie na możliwość faktycznego sprawdzenia ich umiejętności wcześniej niż na egzaminie. Niestety, jeśli człowiek nie ma nic w głowie, to i na ustnym, i na pisemnym kolokwium wypadnie tak samo blado.
A jeśli już mam narzekać, to dorzucę, że dla mnie osobiście największym problemem jest obecnie brak kultury na sali rozpraw. A tego nie uczą na studiach, tylko zupełnie gdzie indziej.
Nu, pogodi! Dzięki za ciekawą i barwną opinię – wychodzi na to, że właściwie powieść fantasy już napisałem, tylko dla niepoznaki nazwałem ją "Kasacja". :)
OdpowiedzUsuńMiłej niedzieli!
Za ten komentarz punkt dla Pana!:)
UsuńPozdrawiam (w Szczecinie pada; pewnie za karę:P)
A ja myślę, że autor nie jest szczery, kiedy dziękuje za negatywną recenzję. Kiedyś widziałam, jak pod opinią bardzo płytką, wtórną, napisaną fatalną polszczyzną, z licznymi błędami, zamieścił komentarz w stylu "Jaka ciekawa, ładna recenzja!". Więc albo nie zauważył błędów, albo dziękuje każdemu i do każdego się uśmiecha. Ot, taki sposób na zjednanie sobie czytelników i recenzentów. :)
UsuńWiesz co, nie wiem czy masz rację i chyba nie chcę wiedzieć. Ja generalnie lubię ludzi i wolę zakładać ich dobrą, nie zaś złą wolę. Nawet jeśli uważam, że napisali słabą książkę:)
UsuńA mnie nie da się zjednać jednym komentarzem; samodzielność sądów ćwiczę od wielu lat i jestem w tym coraz lepsza.
Pani Agnieszko, jeśli się kogoś cytuje, warto podać źródło. Czy mógłbym prosić o wskazanie bloga, na którym zamieściłem taki komentarz? A za krytykę warto podziękować, jeśli jest konstruktywna – tak jak w tym wypadku.
UsuńTeż zawsze wychwalam P.T. Autora za fantastyczne podejście do krytyki. Ach, gdyby inni autorzy tak reagowali polski rynek wydawniczy byłby inny(lepszy).
Usuń@ Kasiek
UsuńJa akurat mam inne zdanie w tej kwestii. Fantastyczne podejście do krytyki byłoby wtedy, gdyby autor zamieszczał na swojej stronie linki do krytycznych recenzji i odniósł się do zarzutów. A tutaj nie wiadomo, czy przyznaje Momarcie rację, czy nie.
@ Remigiusz Mróz
Dopiero teraz zobaczyłam Pana komentarz. Nie, nie mogę wskazać, bo nie będę przekopywała się przez dziesiątki blogasków. Ale zgadzam się, że cytując, trzeba podać źródło. Skoro nie podałam, wycofuję swój poprzedni wpis. Przy okazji proszę o wskazanie, gdzie na swojej stronie zamieszcza Pan linki do recenzji krytycznych, za które Pan dziękuje. Bo nie mogę znaleźć. Czytelnicy mają prawo do poznania różnych opinii o książce, a nie tylko tych pozytywnych. :)
Naród nie może się mylić- cóż za gorzko-prawdziwe podsumowanie, z którym niestety muszę się zgodzić odczytując w nim sporą dawkę ironii. No i podziwiam, że przez te niemal pięćset stron przebrnęłaś.
OdpowiedzUsuńObecnie mam wrażenie, że pozostaje mi tylko ironia. Jeśli zacznę traktować to wszystko, co dzieje się wokół, poważnie, raz dwa zwariuję.
UsuńNie nazwałabym przeczytania tej książki "przebrnięciem". Czyta się to przyzwoicie, a w odróżnieniu od dzieł takiej np. Camilli Lackberg (które niestety wciągały), nie ma się przez pierwsze kilkadziesiąt stron lektury wrażenia, że ktoś tu nie umie poprawnie sklecić dwóch zdań. Jeśli ktoś chce się odmóżdzyć, przeczytać, nie myśląc i natychmiast zapomnieć, polecam.
Z mojego punktu widzenia, osoby wychowanej na klasycznych kryminałach, czytaj Chandler, Christie, Simenon - zwłaszcza Simenon! - i kilku polskich autorów, jedną z największych zalet cyklu o Chyłce jest ta, że autor nie usiłuje przy okazji historii kryminalnej zamieścić pogłębionej analizy socjologiczno-psychologicznej poszczególnych warstw społeczeństwa, nie opisuje szczegółowo życia bohaterów mniejszych i większych, a główni protagoniści bronią się czynami. Widzę niedociągnięcia - te stricte prawne zapewne mniej, bo nie jestem specjalistką, dopóki nie zgrzyta mi na granicy logiki, może być - w sferze, nazwijmy proporcji, bo czasem zdarza się, że wątek rozwijany dłużej, kończy się nagle po łebkach, a nie powinien.
OdpowiedzUsuńInaczej mówiąc - R.Mróz nie robi tego, co przeszkadza mi np. w książkach Bondy, czyli nie każe mi czekac do osiemsetnej strony na zakończenie.
Dobry kryminał powinien mieć interesujących bohaterów, wartką akcję, oryginalną intrygę i - maksymalnie 400 stron, a najlepiej 300:)
Pozdrawiam:)
Nie jestem znawczynią kryminałów, choć dość dobrze znam twórczość wszystkich wymienionych przez Ciebie klasycznych autorów (akurat Simenona najmniej, co nie znaczy, że wcale). Z całym szacunkiem, ale panu Mrozowi "nieco" do nich brakuje.
UsuńPoza tym moim zdaniem analiza psychologiczna akurat u Chandlera była ważna. Z kolei Christie fantastycznie budowała tło swoich opowieści, dbając zarazem o zwięzłość formy i szanując inteligencję czytelnika. Tymczasem w czytaniu "Kasacji" inteligencja raczej przeszkadza (z góry przepraszam wszystkich, którzy poczują się urażeni, ale dyplomacja nie jest moją mocną stroną).
Czy Mróz jest lepszy niż Bonda, nie mam pojęcia, gdyż nie przeczytałam jak dotąd niczego nowej królowej polskiego kryminału (w każdym razie zdaniem Narodu).
Pozdrawiam wzajemnie!:)
Owszem, ale im, klasykom, wystarczyło do nakreślenia sylwetki tudzież tła, kilka zdań czy stron, a nie kilkadziesiąt czy kilkaset, czyli krótko, trafnie i na temat; o to mam pretensje do współczesnych autorów kryminałów, że idą w stronę rozbudowanych nadmiernie epopei kryminalnych, nie potrafią zachować proporcji, między tym co mniej i bardziej istotne dla akcji, serwują czytelnikowi przerost formy nad treścią; podejrzewam ich nawet o zbytnią chęć wykazania się erudycją;)
UsuńChyba wrócę do Simenona:)
P.S. Panu Mrozowi jeszcze brakuje, chyba za szybko publikuje, co sprzyja niedoróbkom, ale ma niewątpliwie dobre pióro i rokuje:)))
Tym razem zgadzam się z Tobą w całej rozciągłości:) W tym w szczególności co do erudycyjnych popisów. Dla mnie momentami sztucznych. To co toleruję w książkach dla młodego czytelnika (cpatrz np. Lemony Snicket), tu mnie raziło jako sztuczne.
UsuńA jeśli chodzi o tempo pisania książek przez autora, to z tego na ile udało mi się pobieżnie zorientować wynika, że jego fani narzekają na to, że nie nadążają z czytaniem tego, co wychodzi spod jego pióra. To mówi chyba samo za siebie.
Cóż...:)
UsuńMoże gdyby autor pisał i wydawał mniej, miałby czas na solidną korektę? A gdyby - to, powtarzam, widzę potencjał na dobrego pisarza.
Powiem tak - przeczytałam cały cykl o Chyłce, za jednym zamachem, chwilami się krzywiąc, bo niektóre kwestie są tak sztuczne, że zęby bola, i, jak wspomniałam, proporcje zachwiane, ale muszę też przyznać, że jest coś w głownym tandemie bohaterów, co nie pozwala o nich zapomnieć, polubiłam ich.
Przy okazji - Bannaleca, Flipo, Horsta, von Schiracha czytałaś/masz zdanie?
Cały cykl za jednym zamachem? Fiu, fiu! Mnie po pierwszej części nie przekonali do siebie, nie mówiąc już o polubieniu.
UsuńPotencjał też widzę, ale myślę, że potrzeba więcej niż tylko korekty. Pytanie tylko na czym zależy samemu autorowi? Bo jeśli traktuje pisanie tylko jako rodzaj pracy, która przynosi pieniądze, na razie nie ma potrzeby niczego zmieniać. Nie zarzyna się wszak kury znoszącej złote jajka. A że niektórzy gdaczą, że jajka jakieś krzywe? Cóż, jeszcze się taki nie urodził...
Jeśli chodzi zaś o postawione mi trudne pytanie, to w trosce o swój image najchętniej odpowiedziałabym, że owszem, znam twórczość wszystkich wymienionych na wyrywki, po czym dorzuciłabym parę zaczerpniętych z internetu mądrości. Ponieważ jednak zaczynając pisać tego bloga obiecałam sobie, że nie będę kreować się na kogoś, kim nie jestem, wyznam w tym miejscu ze skruchą, że nie znam ani jednej książki choćby jednego z wyżej wymienionych autorów. Ba! O dwóch pierwszych nawet nie słyszałam. W tym miejscu chciałabym jednak podkreślić, że braki w oczytaniu nadrabiam inteligencją:D
PS. A "Przestępstwo" Schiracha mam od dwóch lat na półce, z autentycznym zamiarem przeczytania "wkrótce". Proszę o potraktowanie tego jako okoliczności łagodzącej.
Uff, odetchnęłam, któż z nas lubi 'besserwisserów':)
UsuńDaj znać, jak przeczytasz.
Mama zawsze mi mówiła, że mówienie prawdy popłaca:P
UsuńNa "Przestępstwo" pomału nabieram coraz większej ochoty; może uda się wkrótce? Ostatnio jednak u mnie przeczytać to jedno, a napisać cokolwiek to całkiem co innego:(
Nic nie napiszę, bo jeszcze Kitek tu zajrzy przez przypadek i po co mi to? :P
OdpowiedzUsuńKitek wielbi Autora (w tym kontekście koniecznie przez duże A), a Ty wręcz przeciwnie, czy odwrotnie? Chyba że tertium datur:P
UsuńWielbi, to może słowo na wyrost, ale bardzo lubi czytać, a nie lubi słuchać mojego jojczenia. Przyznaję, że moja niechęć do kontynuacji przygody z prozą pana Remigiusza wzięła się z przeczytania li tylko "Kasacji". Symptomatyczne, że po książki pani Bondy też nie sięgam po "Pochłaniaczu". Jedynie :P
UsuńJak tak, to nie kryguj się tylko dawaj. W razie czego będzie na mnie. Zmusiłam Cię przy użyciu groźby karalnej albo coś w tym rodzaju. Poza tym Kitek nie lubi słuchać Twojego jojczenia, o czytaniu jojczenia nie ma tu mowy.
UsuńChętnie poznam Twoją opinię, bo moja ewidentnie jest wypaczona prawniczym spojrzeniem:P
A nie wystarczy sam fakt, że nie kontynuuję znajomości? Ja to dawno czytałem i nawet jeśli na gorąco miałem jakieś argumenty na nie, tak teraz mogę jedynie postrzelać ogólnikami. Na pewni nie pomagał fakt, że żadnego z bohaterów nie polubiłem. Nawet Chyłki, której bezpardonowość i gusta muzyczne, teoretycznie powinny do mnie trafić :P
UsuńWidzę, że musi wystarczyć. Ale dobrze o Tobie świadczy, że nie lubisz dykty, do tego - moim zdaniem - niezbyt dobrze połączonej z kilku różnych kawałków. Może w dalszych częściach to się jakoś składa w spójną całość, ale w pierwszej według mnie - ni hu hu.
UsuńZ drugiej strony, patrząc w ten sposób i idąc tym tropem, walnąłby w kąt Nessera już po pierwszym tomie, a tak dziś zacząłem 3ci idę po następne, bo po co kończyć coś co zaczęło się podobać (o ile podobać się, to dobry zwrot na określenie uczuć towarzyszących lekturze cyklu o VV). Może więc daj szansę Chyłce i Zordonowi (czyt. poświęć się, żebym ja nie musiał :P )?
UsuńPS. Pierwszy tom Nessera miał innego tłumacza i cały czas się zastanawiam, czy to czasem nie sprawiło, że był taki "drewniany", a czasem wręcz zaskakujący (i to nie pozytywnie) w warstwie językowej (tom, nie tłumacz).
Jedyna możliwość, abym mogła się tak "poświęcić", to początek letniego urlopu. Wtedy przez pierwszych kilka dni i tak zwykle nie rozumiem, co czytam:P
UsuńPierwszy tom cyklu o VV faktycznie nieco odbiega od kolejnych. Tłumacze się zmieniają, o ile pamiętam, ale ten z pierwszego tomu faktycznie wystąpił chyba tylko jeden raz (nie pamiętam jak było w cyklu o Barbarottim, ale nie kojarzę faceta).
Natomiast nie da się porównać najsłabszego Nessera z najlepszym nawet Mrozem, to całkiem inna liga. Myślę, że właśnie gdzieś pod koniec trzeciego tomu docenisz jak fantastycznie buduje on postaci drugoplanowe, tło, także psychologiczne. Ach! Ze wszystkiego co jego autorstwa przetłumaczono dotąd na polski została mi tylko "Kim Novak kąpała się w jeziorze Genezaret"; jak mogę, odwlekam moment przeczytania tej książki. Potem pozostanie mi tylko nauczyć się szwedzkiego albo liczyć na galopującą sklerozę, która już wkrótce pozwoli mi na ponowne przeczytanie obu serii:(
Zagnieździłem się na dobre w serii i ze smutkiem stwierdziłem, że moja biblioteka dysponuje tylko czterema tomami. Całe szczęście nadchodzi nowy zakup, więc może uda mi się użebrać ze dwa kolejne, a potem dosztukuję z WBP, bo zdaje się mają całość :) Nesser pisze specyficznie i jeszcze nie wiem, czy mi się podoba czy nie (w połowie 3go tomu, phi!), ale skoro wziąłem do domu czwartą część, to coś w tym musi być. Oby nie syndrom sztokholmski :P
UsuńPS. Współpracownicy VV opisani świetnie o czym świadczy fakt, że mam już swoje zdanie na temat każdego z nich :)
Witaj w klubie bibliotekokrążców:P Ja zjeździłam pół Szczecina, pielgrzymując od filii do filii MBP w poszukiwaniu kolejnych tomów cyklu o VV.
UsuńGdybym miała teraz napisać coś o tym jak pisze Nesser (w tym czy specyficznie, czy nie), zrobiłabym tylko "yyy", po czym, drapiąc się po głowie, dodałabym, że "fajnie", "podoba mi się" i "polecam":P Chyba powinnam przeczytać te książki jeszcze raz, tym razem pod kątem językowo-literackim...
A którego ze współpracowników VV lubisz najbardziej?
Sama widzisz, że powtórna lektura coraz bliżej, a ja witam w klubie sklerotyków. Wczoraj próbowałem sobie uporządkować sprawy VV i dopiero w ostatniej chwili, w drodze do książki, przypomniałem sobie o co chodziło :P
UsuńKażdego chyba za co innego, ale tak na szybko to Münstera za niepokój jaki odczuwa w związku z problemami na linii praca - rodzina i Reinharta za złote myśli. Reszta też ma w sobie coś co wzbudza moją sympatię :)
PS. Szukając w sieci nazwisk współpracowników VV (nie mam do tego pamięci), zauważyłem, że są filmy na podstawie. Widziałaś jakiś?
Ekranizacji nie widziałam i nie zamierzam oglądać. Bardzo tego nie lubię, bo zazwyczaj nijak ma się to do mojego wyobrażenia na temat postaci i sytuacji; tylko się wkurzam, a nie mam z oglądania takich filmów żadnej przyjemności. Jedynym wyjątkiem jest David Suchet w roli Herkulesa Poirot. Mogę oglądać w kółko:D
UsuńCo do współpracowników: typy nam się pokrywają, u mnie ostatecznie z lekkim wskazaniem na Reinharta. Nie mam wątpliwości, że bym się z nim dogadała.