„… gdy już miałam w ręku
nauczycielski dyplom i swój pierwszy etat, poszłam ścieżką wyznaczoną przez
tradycyjne reguły tego zawodu. Nauczyciel jest po to, żeby oceniać, nagradzać,
wyciągać konsekwencje, gdy uczniowie nie odrabiają zadań domowych. Nauczyciel
gada i gada, mając nadzieję, że w ten sposób skłoni uczniów do słuchania. Byłam
takim właśnie typowym nauczycielem.
Gdzieś w środku czułam,
że coś jest ze mną nie tak, jednak do głowy mi nie przyszło, by coś zmienić. W
końcu nie po to zostaje się nauczycielem, by się buntować, prawda? Poza tym jak
tu podważać system, jeśli byłam święcie przekonana, że działa świetnie. Wpoiły
mi to uczelniane autorytety, pomogli im starsi koledzy po fachu, utwierdziły w
przekonaniu poważne naukowe podręczniki… System się sprawdza, więc dlaczego mam
go zmieniać?
Robiłam zatem to, co
uważałam za słuszne: krzyczałam na dzieci, groziłam im palcem, kazałam siedzieć
spokojnie i słuchać, a przede wszystkim wystawiałam oceny, traktując je nie
jako potwierdzenie wiedzy i osiągnięć, ale jako narzędzie do wymuszania
posłuszeństwa.”
To Pernille Ripp, Dunka
z pochodzenia, od wielu lat amerykańska nauczycielka.
Poza tym blogerka
(dostęp do jej bloga tutaj), autorka bestsellerowych książek o tym, czym
powinno być uczenie.
Jej, właśnie wydana w
Polsce, książka „Uczyć (się) z pasją” to książka o tym (i tu pierwszy raz w życiu
odwołam się do okładkowego blurba, z którego treścią (chyba także pierwszy raz
w życiu) w pełni się zgadzam (i nie tylko dlatego, że autorką tych słów jest
Marzena Żylińska)): „jak jej autorka
przestała być nauczycielką realizującą program, a stała się nauczycielką
wspierającą rozwój swoich uczniów.”
Cięcie.
Nowe ujęcie; w całkiem
innej scenografii.
31 sierpnia, Szczecin.
Starszy (debiutujący w
nowej szkole jako siódmoklasista), nieco zakłopotany, mówi do Matki:
- Wiesz, że mi się nawet chce iść do tej nowej szkoły?! Nie myślałem, że kiedyś
coś takiego powiem…
15 września, Szczecin.
Starszy (który pierwszy
tydzień września spędził na obozie integracyjnym, a w czasie drugiego pisał
niemal na każdej lekcji „diagnozy”, dzięki czemu nie było z czego zadawać
do domu ani robić kartkówek), w rozmowie z Matką:
-
Nie, no ta nowa szkoła jest spoko. Nauczyciele wreszcie traktują nas poważnie i
mają do nas zaufanie.
I
wiesz co powiedziała pani od matematyki? Że ona nie będzie nam zadawać do domu,
bo jest tu po to, żebyśmy wszystkiego nauczyli się w szkole. Nie myślałem, że
kiedyś usłyszę coś takiego od nauczyciela!
20-29 września,
Szczecin.
Strzały, zewsząd
strzały.
Starszy próbuje się
barykadować i osłaniać, ale mimo to dostał w nogę i krwawi.
Matka, z obłędem w
oczach i pianą na ustach, wybiega na środek szkolnego korytarza, machając białą
gazetą (białego prześcieradła nie miała pod ręką) i krzycząc: „Nie strzelać, nie strzelać! Najpierw ustalmy
zasady, na jakich toczy się ta wojna!”
Cięcie.
Kamera wraca do Pernilli
Ripp.
Ładna, długowłosa
blondynka, łagodnie się uśmiechając, tłumaczy:
„Nie
rozpoczynałam pracy w szkole z myślą, że odbiorę uczniom ich klasę. Żaden
nauczyciel tego nie chce. Żaden z profesorów na studiach nie mówi nam, że ucząc
w tradycyjny sposób, sprawimy, że uczniowie poczują się bezsilni i
bezwartościowi. Na studiach pedagogicznych nie uczy się z premedytacją, jak
krok po kroku doprowadzić uczniów do przekonania, że nic nie znaczą w szkole.
Tradycyjna
szkoła sprawia, że uczniowie czują się bezsilni, przekonani, że nie mają na nic
wpływu, a ich głos nie zostanie wysłuchany. Skąd to wiem? Moi uczniowie mi to
pokazali. Jak? Poprzez swój brak zainteresowania i niechęć do odpowiadania na
pytania. Uświadomili mi to, ziewając, wzdychając i przewracając oczami,
przynosząc wypracowania napisane przez rodziców, byle jakie eseje oraz szepcząc
z niezadowoleniem za każdym razem, kiedy zadawałam nową pracę do zrobienia.
Uczniowie
pokazują nam, jak bardzo czują się zniewoleni, kiedy cicho powłóczą nogami,
idąc szkolnym korytarzem, kiedy mówią, że przerwy między lekcjami to najlepszy
moment w szkole, kiedy nerwowo zerkają na zegar, czekając na koniec zajęć. W
tym wszystkim jest wyraźny komunikat dla nas. Tylko czy chcemy go usłyszeć?”
Kolejne cięcie.
Szczecin.
Inna blondynka rwie
włosy z głowy, nie bacząc na to, że i tak ma ich mało.
Twarz wykrzywia jej
grymas – ni to uśmiech, ni to zgroza.
Starszy właśnie
oświadczył, że pomylił się: ta szkoła też jest bez sensu.
Lubi tylko w-f (w piątej
i szóstej klasie podstawówki był to jedyny przedmiot, który lubił), plastykę i –
uwaga, uwaga! – religię. No dobra,
trochę też matematykę i historię. Ale tylko trochę.
Plastyki do tej pory
nienawidził. Tymczasem
właśnie dowiedział się, że wcale nie chodzi o to, aby ładnie rysował, co niespecjalnie mu wychodzi. Liczą się pasja, emocje i
zaangażowanie. Zachowanie nauczycielki („mamo, ona ma 54 lata, ale w ogóle się tego nie czuje”), wpływa na zachowanie uczniów.
Religia. Dotychczas: koszmar senny, o którym wszyscy chcemy zapomnieć. Gdyby Starszy został w
dotychczasowej szkole, z pewnością przestałby na nią uczęszczać, co z punktu
widzenia jego wiary mogłoby okazać się tylko (sic!) zbawienne. Teraz: lekcja,
na którą Starszy jeździ z przyjemnością i bez zastanawiania się (mimo że mógłby
nie pojechać i się wyspać). Można? Można.
Ale trzeba chcieć.
Cięcie.
Najazd na Pernillę Ripp.
Cierpliwie i spokojnie wyjaśnia:
„Kiedy mam do czynienia ze standardami
nauczania czy programem, napierw sprawdzam, jakie cele należy osiągnąć. Byłoby
cudownie mieć całkowitą swobodę (choć nie zawsze jest ona najważniejsza),
jednak wiem, że są pewne koncepcje, umiejętności i wiedza, które muszę
uwzględnić. Przewodniki dla nauczycieli wskazują, czego mamy uczyć, ale nie jak
mamy uczyć. Realizacja programu nauczania nie oznacza, że nie możemy
eksperymentować i korzystać z własnych wniosków i doświadczeń.
To
prawda, że wszystkim nam brakuje czasu, jednak musimy znaleźć sposób, by w
ramach programu nauczania pozwolić uczniom zgłębiać, badać i odkrywać.”
Obraz tym razem łagodnie
zanika. Pojawia się nowy: zeszyt od polskiego. Starszego, a jakże.
W zeszycie zapisanych
bardzo wiele stron. Elegancko, w punktach.
-
Zapytałem się dzisiaj, mamo, pani od polskiego czemu tyle nam dyktuje do
zeszytów. Powiedziała, że po to, żeby miała nas z czego pytać. Najgorsze jest
to, że chyba nie żartowała.
Zapytany o to, co
dzieje się na lekcjach polskiego, kwituje krótko: Nuda. Pani ględzi i ględzi, cały czas dyktuje, mnie ręka boli od
pisania. Mam ochotę wyjść. Albo wyjąć telefon i zacząć grać.
Tempo pracy wysokie.
Lektura goni lekturę. Był „Mały Książę” (z obowiązkowym testem ze znajomości
lektury: Starszy, który przeczytał całość, zdobył 5 na 8 punktów; niektórzy z
kolegów, którzy – jak twierdzą - przeczytali tylko streszczenie, dostali ich 8),
za tydzień „Balladyna”.
Starszy, początkowo pełen zapału, obecnie nie zamierza
się wychylać (ani czytać lektur w całości). Poza „Małym Księciem” wystarczyła
mu historia z zadaniem dodatkowym. Całe popołudnie i wieczór poświęcił na
przygotowanie informacji o Antoine Saint-Exupery’m. „Pamiętaj, możesz zajrzeć do Wikipedii, ale niech to nie będzie Twoje
jedyne źródło wiedzy”, przestrzegła go wcześniej Matka. Starszy szukał
więc, czytał, to tu, to tam. Co jakiś czas przybiegał, chcąc się podzielić
właśnie dokonanym odkryciem. Dopytywał (akurat na temat tego autora Matka wie
to i owo), notował, fascynował się.
Kiedy wrócił ze szkoły
następnego dnia, oznajmił stanowczym tonem: „już nigdy nie będę robił żadnych zadań dodatkowych, aż takim frajerem
nie jestem”. Dopytany, wyjaśnił, że pani zachwyciła się efektami pracy
jednego z kolegów, który wkleił (w całości) tekst z Wikipedii do Worda, po czym
odpowiednio go sformatował i wydrukował jako własny. Jedna z koleżanek, która,
podobnie jak Starszy, wykonała pracę samodzielnie, została „nagrodzona” trójką
(„pani powiedziała, że miała za mało”). Starszy,
widząc co się dzieje, przezornie udał, że w ogóle nie zrobił tego zadania.
Nowy kadr.
Ponownie Pernille Ripp.
Niezrażona, ciągle entuzjastyczna, opowiada:
„Miałam
obsesję na punkcie oceniania. Byłam prawdziwą królową jedynek. Jeśli uczniowie
nie odrabiali pracy domowej, brałam do ręki kalkulator i pokazywałam im, jak
przez to spada ich średnia. Gdy nie uważali na lekcji, powtarzałam im: „Nie
poradzisz sobie na sprawdzianie. Dostaniesz wielką tłustą jedynkę, którą trudno
będzie poprawić.”
Jeśli
jakiś uczeń źle się zachowywał, była to kolejna świetna okazja do postawienia
jedynki. Nie pozwoliłabym, by dziecko, które zachowywało się lekceważąco,
dostało u mnie dobrą ocenę. Dobre oceny były zarezerwowane dla tych, którzy
siedzieli prosto, byli cicho i wiedzieli, jak być wzorowym uczniem. Wymagany
limit sześćdziesięciu procent był jak bat poganiający uczniów w szkolnym
wyścigu. Robili zadania, wypełniali karty ćwiczeń, wykonywali projekty –
musieli tak postępować, inaczej groziła im jedynka.”
Kolejne ujęcie.
 |
doprawdy, początek października
a tak mało ocen?! |
Starszy. Łzy w oczach,
choć za wszelką cenę stara się udawać, że właśnie ziewał. Od godziny próbuje
zrobić zadanie domowe z fizyki. Nie jest w zbyt dobrym nastroju, bo właśnie
odkrył dzięki dziennikowi elektronicznemu (wiwat nowe szkolne wynalazki!), że z
wczorajszej kartkówki dostał dwóję.
„Jestem za głupi, żeby to zrozumieć.. Nie zdam do ósmej klasy.”
Matka, próbując pomóc,
bierze kartkę z zadaniami do ręki. Ok, nie jest może fizycznym orłem, ale bez
przesady, na poziomie pierwszego miesiąca pierwszego roku nauczania tego
przedmiotu musi dać radę. W końcu ma wyższe wykształcenie, nieprawdaż.
Cisza. Długa cisza.
Matka, po naprawdę
bardzo dłuuuugim okresie skupienia, umie zrobić 1,5 zadania (z dwóch, każde
wielopunktowe). Chwyta za telefon i dzwoni do innych matek, w tym do koleżanki
matematyczki (zadanie trąci bardziej matematyką niż fizyką).
- Takie zadania przerabiamy w trzeciej klasie gimnazjum – dziwi się
koleżanka. – Mówisz, że to fizyka? Siódma
klasa? Oni nie mają prawa tego wiedzieć!
Starszy idzie na lekcję
ze zrobionym jednym zadaniem (tyle zrozumiał). Reszta jego klasy podobnie. Pani
niczego nie wyjaśnia, nie tłumaczy. Nie rozdaje uczniom pisanych poprzednio kartkówek (z rozmów między
uczniami wynika, że nikt nie dostał więcej niż 3, a najbardziej popularną oceną
było 1). Za to robi następną, po czym płynnie przechodzi do następnego tematu.
Z którego Starszy (i nie tylko on) nie rozumie nic.
Nie będzie nowego kadru.
Będzie puenta.
Pernille Ripp w swojej
książce (a także na blogu) cierpliwie wyjaśnia, dlaczego droga, którą podąża
większość (nie tylko polskich) nauczycieli, prowadzi donikąd. Na własnym
przykładzie pokazuje różnice między „przed” a „po”. Wyjaśnia, że podmiotowe
traktowanie uczniów, pozwolenie im na samodzielne dochodzenie do pewnych prawd,
obdarzenie zaufaniem, może przynieść wyłącznie dobre skutki. Przede wszystkim
dla uczniów, ale także i samych nauczycieli.
Nie wierzę w to, że
jakikolwiek myślący nauczyciel, przeczytawszy tę książkę, pozostanie obojętny.
Że nie zacznie myśleć, a potem, może pomału, nieważne, spróbuje coś zmienić.
Jest jednak jeden
problem. Musi chcieć.
Jak sprawić żeby
zechciał?
Co ja, jako rodzic
konkretnego dziecka, mam zrobić w sprawie pań od polskiego i fizyki? A może
szerzej: w sprawie polskiego i fizyki.
Bo widzę, jak moje
dziecko, które mimo że przez ostatnie trzy lata nienawidziło szkoły, naprawdę
chciało znów dać jej szansę, w błyskawicznym tempie powraca do poprzedniego
stanu.
Szkoła to nuda. Szkoła
to bezmyślne powtarzanie za nauczycielem podawanych przez niego informacji,
bez zrozumienia, za to z poczuciem braku sensu.
Jeśli po coś chodzi się
do szkoły, to po to, żeby spotkać kolegów. Na lekcjach nie dzieje się nic
ciekawego. Rzeczy, których uczą w szkole, nie są do niczego potrzebne.
A tymczasem w Ameryce…
„Kiedyś uważałam, że istnieje tylko jeden słuszny sposób funkcjonowania
szkoły. Dziś wiem, że szkoła musi się zmienić – za naszą sprawą, od wewnątrz. A
częścią zmiany powinno być dopuszczenie uczniów do głosu. Szkoła nie może
wyłącznie wymagać, uczniowie powinni mieć prawo głosu jako jej współuczestnicy
i współtwórcy. (…)
Celem
mojej drogi było – i nadal jest – przywrócenie klasy dzieciom. Jednak nie
wszystkie cele udało mi się zrealizować. Każda zmiana napotyka opór, o czym
przekonałam się wielokrotnie. Opór ze strony uczniów niemogących pojąć,
dlaczego po prostu nie powiem im, co mają robić. Opór ze strony rodziców
niezadowolonych, że przestałam zadawać ich dzieciom prace do domu i żądających więcej
ocen. Opór ze strony nauczycieli wątpiących w skuteczność mojego stylu
nauczania. Wreszcie opór stawiany przeze mnie samą – pełną czarnych myśli, gdy
coś poszło nie tak.
Jeśli
pragniemy zmiany, musimy być gotowi walczyć o to, w co wierzymy, czasami
również sami ze sobą. Możemy zmienić szkołę od wewnątrz, nawet jeśli działania
polityków nam to utrudniają.”
Ach, ta Pernille! Próbująca
przekonać nas, że i na naszym ściernisku możemy mieć w przyszłości San Francisco…
Ostatnio jakoś wątpię.
Pernille Ripp „Uczyć
(się) z pasją. Jak sprawić, by uczenie (się) było fascynującą podróżą”,
przełożyi Elżbieta Manthey i Wojciech Musiał.
Wydawnictwo Dobra
Literatura, Słupsk 2017.
PS. Jeśli PT Czytelnicy wyrażą takie życzenie, wstawię do bloga zdjęcia zeszytu Starszego od polskiego. Dziś nie było to możliwe, gdyż Starszy zostawił ów zeszyt (jako zawierający same beznadziejnie nudne rzeczy, a więc całkowicie zbędny) na weekend w szkolnej szafce.