W
czasach gdy me nogi dopiero zaczynały stąpać po ziemi, tej polskiej ziemi,
świat ludzi pracy wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj.
Pracownik
był wtedy kimś; podmiotem, a nie przedmiotem. Gdyby w latach siedemdziesiątych
ubiegłego wieku ktokolwiek w Polsce powiedział, że wyleasinguje sobie
pracowników, jak to powszechnie mawia się dzisiaj, niewątpliwie natychmiast
zostałby przez tychże pracowników wywieziony w taczce do pobliskiego rowu z
gnojowicą i nikomu nie byłoby go specjalnie szkoda.
Zakład
pracy był ojcem i matką. Można było się mu zwierzyć, chociażby w nader
osobistym życiorysie, jakżeż odmiennym od współczesnych napuszonych curriculum
vitae, ale także i wymagać, między innymi troski i opieki.
W takim na przykład roku
1978 nikomu nie śniły się jeszcze
idiotyczne listy motywacyjne. Ubiegając się o pracę, wystarczyło napisać po
prostu, od serca, że „mam małe dziecko i
nie mogę gdzie indziej pracować. Dlatego też proszę nie odmówić mojej prośby i
pozytywnie załatwić.”
Z kolei dopisanie w życiorysie,
że „ukończyłam tylko 8 klas szkoły
podstawowej, ponieważ warunków nie miałam do nauki”, a także iż „w 1975 r. wyszłam za mąż, z mężem już nie
mieszkam, ponieważ mąż niezgodził się żeby ja miała dziecko przy sobie. Więc
odeszłam i mieszkam u rodziców” [pisownia oryginalna], nie było samopocałunkiem
śmierci (jaki pracodawca zatrudni dziś samotną matkę z małym dzieckiem?!), lecz
wytrychem do serca kadrowca, który czym prędzej czynił na podaniu adnotację: „proponuję przyjąć”.
O
tym, że przez cztery dekady, które upłynęły od roku 1978, coś poszło nie tak,
wiemy wszyscy. Ów nietak trwa przy tym na tyle już długo, że coraz więcej osób
docieka przyczyn takiego stanu rzeczy.
Dziennikarz
ekonomiczny Rafał Woś od szeregu już lat konsekwentnie ustawiał się w kontrze
do najnowszych trendów i teorii związanych z rynkiem pracy. Przez ten czas
przeprowadził szereg rozmów z topowymi postaciami światowej ekonomii, nie bojąc
się pytać o rzeczy uważane przez większość za niepodważalną oczywistość i
kwestionować szeregu, uznanych za dogmatyczne, założeń. W wydanej w ubiegłym
roku książce „To nie jest kraj dla pracowników” czyni użytek ze zdobytej w ten
sposób wiedzy.
To
nie jest lektura łatwa ani przyjemna. Mi zajęła dobry miesiąc, licząc tylko od
momentu, w którym wreszcie przebrnęłam przez pierwszy rozdział (a zaczynałam go
czytać przez jakieś trzy miesiące, co i rusz utykając). Autor żongluje
nazwiskami i teoriami, przytacza szereg przykładów, nie stroniąc od ocen.
Wielość poruszanych przez niego tematów utrudnia rozeznanie się w tym, co
naprawdę jest istotą jego książki, choć niewątpliwie myślą przewodnią jest to,
że nie jest dobrze, tak w Polsce, jak i na całym świecie. I że winien jest temu kapitalizm, rzecz jasna.
Nie
byłam w stanie zweryfikować prawdziwości wszystkich stawianych przez Wosia tez.
Nie umiem ocenić, czy przykłady nie zostały przez niego dobrane w sposób
tendencyjny i jednostronny. W tym jednak zakresie, w którym umiałam to zrobić z
racji bezpośredniego zetknięcia się z danym problemem, zawsze przyznawałam Wosiowi stuprocentową
rację, dziwiąc się jednocześnie jego przenikliwości i poniekąd mu jej
zazdroszcząc. Tak jak bowiem nie jest łatwo iść prosto, gdy wszyscy wokół krzyczą,
że trzeba skręcić, tak samo sztuką jest dostrzeżenie, że król jest nagi wtedy, gdy
cały dwór zachwyca się jego piękną szatą. W dzisiejszych czasach, gdy zanika
krytyczne myślenie, a osoby mieniące się dziennikarzami coraz częściej są
wyłącznie bezmyślnymi potakiwaczami, dającymi się cynicznie wykorzystywać, idący
pod prąd Woś wyrasta na zgoła dziwadło. Mniej istotne znaczenie ma więc w tym kontekście
to, czy w swojej książce aby faktycznie w żadnym miejscu się nie myli; większą
wartością jest zwrócenie przezeń uwagi czytelnika na szereg problemów i
zachęcenie go do podjęcia próby zastanowienia się nad przyczynami takiego a nie
innego stanu rzeczy.
Ewidentnym dowodem na skuteczność Wosiowego działania niech będzie chociażby fakt, że w minioną sobotę moja biblioteczka wzbogaciła się o dzieło byłego premiera Grecji, Janisa Warufakisa (Grzegorzu, jeszcze raz dziękuję!). Nie wiem wprawdzie czy zdołam je przeczytać, ale dzięki Wosiowi, który opisał kulisy negocjowania w roku 2015 planu pomocowego dla Grecji, nabrałam w ogóle ochoty na taką lekturę.
Książka
Wosia, podzielona na sześć rozdziałów, ma prostą konstrukcję. Naprzemiennie
autor opisuje bowiem zjawiska w świecie i Polsce, zaczynając od tych
historycznych („Co się stało z naszą pracą?”), by przez zdarzenia współczesne („Co
się dzieje z naszą pracą?”) dotrzeć do prognoz na przyszłość („Co się stanie z
naszą pracą?”), będących zresztą moim zdaniem najsłabszym punktem tego
rozbudowanego eseju.
O ile w rozdziałach dotyczących świata Woś szeroko
odwołuje się do różnych teorii ekonomicznych, przywołując szereg nazwisk
znanych ze słyszenia nawet absolutnym laikom (Keynes, Piketty, Laffer), o tyle
gdy pisze o Polsce, opisuje raczej zdarzenia i ludzi niż idee. Pewnie też z
tego powodu to te ostatnie rozważania były dla mnie najciekawsze. Od ponad
piętnastu lat bez przerwy zajmuję się bowiem polską pracą w praktyce.
Przeprowadziłam już w związku z tym niejedną sekcję pracowniczych zwłok,
szukając przyczyn zgonu. Widziałam agonię niejednego pracodawcy, zabitego przez niewidzialną rękę rynku i dobitego twardą ręką państwa. Zobaczyłam niejedno świństwo, odkryłam szereg
prawidłowości, pozbyłam się jakichkolwiek złudzeń i doszłam do szeregu
samodzielnych wniosków, póki co, wszystkich tak samo dołujących.
Konkluzje Wosia, choć
przecież raczej teoretyka niż praktyka, są często jakby wprost wyjęte z mojej głowy (pewnie dlatego tak bardzo mi się
podobają).
I
tak, między innymi, o współczesnym polskim przemyśle i źródłach jego sukcesu
Woś pisze:
„W powszechnym przekonaniu nowy polski przemysł jest o niebo bardziej
konkurencyjny od tego starego PRL-owskiego. Koronnym dowodem ma być fakt, iż
firmy takie jak Lisner, Solaris czy polskie VW pozostają konkurencyjne, a
socjalistyczny przemysł był niekonkurencyjny i dlatego upadł. Jest to jednak
klasyczny przykład mylenia przyczyn ze skutkami. Tak naprawdę bowiem
ekonomiczna „wyższość” nowego przemysłu (…) nie wynika wcale z wdrożenia technologii
typu premium albo z szokująco lepszych rozwiązań organizacyjnych. Powód jest
inny. Działający w warunkach nadwiślańskiego wolnorynkowego kapitalizmu
przemysł do perfekcji opanował technikę pozyskiwania taniej pracy.
Poznań
i Wałbrzych to dobre przykłady. Wielkopolskie zagłębie motoryzacyjne latami
wykorzystywało duże bezrobocie w regionie i gotowość pracowników do
uelastyczniania rynku pracy. Września, Gniezno czy Wągrowiec to podpoznańskie
powiaty, które mocno ucierpiały na transformacji i przez całe lata utrzymywało
się tam wysokie bezrobocie strukturalne. Nieprzypadkowo to właśnie stamtąd
sprowadzani byli pracownicy do poznańskiego sektora motoryzacyjnego czy
wspomnianego już Lisnera.”
W innym miejscu autor odnosi się do sposobu funkcjonowania polskich wyższych uczelni, a jego spostrzeżenia są dziś, gdy coraz bliżej tzw. reformy Gowina, dotyczącej
wprowadzenia nowego modelu szkolnictwa wyższego, niezwykle aktualne:
„Wszystkie te problemy jeszcze bardziej jaskrawo widać na uniwersytecie,
miejscu o tyle formacyjnym, że przechodzi przezeń cała klasa średnia oraz
wyższa każdego społeczeństwa. Zmiany na polskich uczelniach wyższych zaczynają
się od spraw drobnych, wręcz anegdotycznych. I tak oto na niektórych z nich
wprowadza się karty zegarowe czy inne metody rejestrowania i kontroli czasu
pracy, zupełnie jak niegdyś w fabrykach Forda. Kiedyś byłoby to nie do
pomyślenia. Spróbujcie sobie wyobrazić Einsteina odbijającego kartę na
Uniwersytecie Princeton albo Stefana Banacha, który nie może wejść na zajęcia,
bo zapomniał identyfikatora. Dziś zaczyna być normalnością i symbolizuje zmiany
etosu uczelni wyższej w posttransformacyjnej Polsce.”
Pisząc o polskiej pracy,
Woś obficie cytuje przedstawicieli polskiego hip-hopu, którzy od szeregu lat celnie punktują
wszystkie absurdy obecnej rzeczywistości, także pracowniczej. Z nieznanych mi
przyczyn ani razu nie sięga jednak po teksty Bisza, od pewnego czasu mojego
ulubionego przedstawiciela tego nurtu polskiej sceny muzycznej.
„Przede wszystkim muszę tutaj przeżyć, po pierwsze
Po
drugie, robić to co lubię muszę
Bo
kopciuszek na tym balu gubi nie but, lecz duszę
Uduszę
się, kiedy mówią czym oddychać
Nie
muszę gówna ani wąchać ani dotykać
Wolę
o swobodne nogi się potykać własne
Niż
zasilać niewolniczą kastę. patrz się
Na
mój krok taneczny, niebezpieczny
Dla
ustalonych prawd odwiecznych
To
mój błąd, lecz to błąd konieczny
Chcąc
wyhodować kły trzeba pozbyć się mlecznych
Zębów
i z jasnych względów z ciasnych kręgów
Wyjść,
by nie wpaść do pułapki trendów
Iść
swoją własną drogą myląc pogoń.”
Niewątpliwie, aby coś
się zmieniło, trzeba wypłacić współczesnemu światu „mentalnego liścia”, jak
pisze Bisz w tekście innego ze swoich utworów („Potlacz”). Czy Polakom pomoże w tym
projekt całkiem nowego prawa pracy, o którym zresztą Woś pisze w najnowszym (nr11/2018) numerze tygodnika „Polityka” –
wątpię.
Nie wątpię jednak, że kto
już zgubił duszę, kto zasilił niewolniczą kastę, ten, żeby przeżyć, musi
spróbować wyjść z pułapki trendów. Książkę Wosia może potraktować jako
majaczące gdzieś w oddali koło ratunkowe. Nawet jeśli ostatecznie uzna, że było słabo
napompowane, i tak nie powinien żałować, że udało mu się je chwycić. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia na początek.
Rafał Woś „To nie jest
kraj dla pracowników”. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2017.
W świetle dzikich pomysłów komisji kodyfikacyjnej ta praca ukazuje się pewnie parę lat za późno. O ile w ogóle ktokolwiek się nią przejmie.
OdpowiedzUsuńNie rozumiem co się wydarzyło w czasie posiedzeń tej komisji, bo to co słyszę teraz na temat efektów jej prac, brzmi kuriozalnie (nie miałam czasu niczego przeczytać, nie wiem zresztą czy projekty są już dostępne w sieci). Tymczasem przewodniczący komisji jest jednym z niewielu sensownych specjalistów od prawa pracy w tym kraju, który doskonale wie - i bez lektury Wosia - co trzeba zrobić, żeby było lepiej niż teraz.
UsuńOni musieli pić napromieniowaną wodę chyba, skoro wiceprzewodnicząca tego ciała nie umie powiedzieć, kto wymyślił te wszystkie cudowne przepisy, bo nie komisja podobno. Jakieś czary nad brudnopisami ustawy się dokonywały? Pietnaścioro dorosłych ludzi tworzy kuriozum i nikt nie wie, co ich opętało? :D
UsuńNad wiceprzewodniczącą (i rozmawiającymi z nią dziennikarzami, w każdym razie podobno dziennikarzami) spuściłabym zasłonę milczenia. To co ona mówi w mediach, i co wszyscy rozmawiający z nią łykają jak kaczki, to w głowie się nie mieści. Istotnie, powstaje wrażenie, że przybyło UFO i spuściło projekt. Agencie Mulder, wzywam Cię! Jest robota!
UsuńŻebyś wiedziała, że właśnie tak to wygląda. Najpierw pani pisze projekt, a potem mówi, że ma nadzieję, że on nie wejdzie w życie, bo beznadziejnie wyszedł. Ja czegoś nie chwytam, faktycznie ani chybi kosmici.
UsuńI po to byliby porządni dziennikarze, żeby zadać tej pani właściwe pytanie. Mam nieodparte wrażenie, że jej medialna ofensywa, przy kompletnym pomijaniu profesora Sobczyka, jest tak naprawdę działaniem nakierunkowanym na doprowadzenie do tego, żeby unieważnić całość prac komisji i żeby nadal było tak jak jest. A jest źle. Bardzo źle.
UsuńFakt, że nikt jej nie spytał, jak do tego doszło. Być może jest źle, ale rzeczona komisja wylała dziecko z kąpielą i wywołała popłoch wśród szczerych freelancerów na przykład.
UsuńJa muszę ten projekt (przynajmniej w zakresie indywidualnego prawa pracy) najpierw zobaczyć w całości, żeby móc się wiążąco wypowiadać. Idea jednak jest słuszna, przykro mi. Albo umawiamy się jako państwo na wolną amerykankę (czyli radź sobie sam, a jak sobie nie radzisz, masz problem), albo musimy zaakceptować, że nie zawsze jest tak, jakby to szczerym freelancerom (czyli ludziom zaradnym i obytym, którzy sobie i tak poradzą) się marzyło. Póki co, zdaje się, że obowiązuje w naszym kraju model pierwszy. Na razie jednak tylko teoretycznie, a dzięki temu projektowi miało być, że i praktycznie.
UsuńZnajomy profesor prawa pracy od dawna wieszczył, że nic z tego nie będzie. Teraz wiem dlaczego.
Tylko ja nie mówię o byciu sprzątaczką na umowie o dzieło. A co do projektu to zapewne ludzkie oko go nie ujrzy, skoro taki heretycki i kazuistyczny, jak mówi pani wiceprzewodnicząca. Przylecą ci kosmici i go z powrotem zabiorą.
UsuńAleż ja wiem, że Ty o tym nie mówisz. Tylko, że to właśnie te sprzątaczki i ochroniarze obrywają. I nie ma na to mojej zgody, bo za dużo widziałam już związanej z tym ludzkiej krzywdy. Los wykształconych freelancerów tak mnie nie rusza, przykro mi.
UsuńI owszem, kosmici już lecą. I z pewnością dolecą i wezmą co trzeba. Już pani Gładoch się o to postara.
Ależ ja bym nieba przychylił sprzątaczkom i ochroniarzom, bo akurat wiem, jak to działa. Chociaż akurat nasza pracowa sprzątaczka już narzeka, że przejście na etat będzie ją kosztowało dwie stówy w plecy. Natomiast nie wyobrażam sobie mojej żony tłumaczki z honorariami cztery razy do roku, jak prowadzi firmę, odprowadzając wszelkie daniny co miesiąc, bo mojej pensji nie starczy, żeby do tego biznesu dołożyć. Więc niech ci kosmici się postarają. Podobnie jak następna wysoka komisja, która niewątpliwie powstanie, bo w końcu podatnik zapłaci.
UsuńTu akurat (w zakresie żony tłumaczki), jako osoba obeznana historycznie, pragnę nadmienić, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest to, które funkcjonowało w czasach, tfu, Peerelu. Tj. że twórca (obecnie: freelancer) to nie jest ani pracownik, ani osoba prowadząca działalność gospodarczą, a więc musi być traktowany inaczej. Ok, tamte rozwiązania też nie były idealne (widziałam szereg dokumentów archiwalnych, więc wiem o czym mówię), ale na pewno lepsze niż to, które obowiązuje obecnie. W projekcie miała być w tym zakresie pewna furtka, nie wiem czy wprowadzono ją faktycznie.
UsuńA prace nad nowym Kodeksem pracy istotnie, trwają już i trwają. Ba, były już i takie komisje, które - jak obecna - zakończyły z sukcesem swoje prace (np. ta komisja: https://www.mpips.gov.pl/prawo-pracy/projekty-kodeksow-pracy/). I co? I figa. Może tu chodzi w istocie o przeprowadzenie dowodu na istnienie perpetuum mobile?
Tia, i zaczną się komisje weryfikacyjne, egzaminy państwowe eksternistyczne i cuda wianki. Bo nie wierzę, żeby to skądinąd słuszne rozwiązanie wprowadzono z głową, bo raczej prawodawcy nie będą słuchali samych zainteresowanych.
UsuńPerpetuum mobile w tym przypadku polega zapewne na nieustannym i odnawialnym dostępie do środków budżetowych :P
Widzę, że też czytałeś szereg dokumentów archiwalnych:P Lektura protokołów posiedzeń tych komisji dosłownie zapierała niekiedy dech w piersiach!
UsuńA co do komisji współczesnej, sądzę, że trop jest, owszem, finansowy, jednak kierunek inny niż zaproponowany przez Ciebie. Zwróć uwagę, że członkowie komisji się zmieniają, a więc nie jest tak, że ciągła praca nad kodeksem pracy zapewnia komuś stałe źródło dochodu. Ktoś ma jednak finansowy interes w tym, by ten kodeks pracy nie powstał. Spójrz kogo reprezentuje pani wiceprzewodnicząca, to moim zdaniem wyjaśnia jej obecne zachowanie.
Zawód mnie do czegoś zobowiązuje :P A pani wice czyżby chodziła na pasku wielkiego kapitału?
UsuńOch, doprawdy z tym zobowiązywaniem to pogląd dalece niedzisiejszy. Dziś nic nikogo do niczego nie zobowiązuje i nikomu nie przychodzi do głowy, by choć chwilę podumać nad tym smutnym faktem.
UsuńA co do tego czyj jest pasek: ja tu tylko snuję przypuszczenia:P Czego bym jednak nie robiła, gdyby pani wice zachowywała się obecnie inaczej.
Ja jeszcze jestem starszej nieco daty i pewne zasady mi wpojono :P Ee, myślałem, że wiesz coś pewnego w sprawie paska :D
UsuńWiesz, mój zawód też do czegoś zobowiązuje. Wyprowadzanie wniosków na podstawie zebranych dowodów, ale i poszlak to moja specjalność:P
UsuńNie wątpię :) Ale mnie się nie chce prowadzić śledztw.
UsuńMi też nie, dlatego ograniczam się do rzucania przypuszczeń.
UsuńZ chęcią przeczytam tę książkę. Mam nadzieję, że będzie dużo lepsza od skamląco-wszystkich obwiniającej "Nie hańbi" Olgi Gitkiewicz, którą miałam nieprzyjemność czytać i nawet co nieco o tym napisałam .
OdpowiedzUsuńPoczątkowo planowałam napisać o obu książkach razem, jednak tekst o Wosiu wyszedł mi zbyt długi. To są książki o tym samym, choć całkowicie różne. Gitkiewicz czytałam dwa razy: za pierwszym razem podobała mi się bardzo, za drugim znacznie mniej. Ale to nie jest zła książka, moim zdaniem.
Usuń