Dojrzałam do tego, by do etykiet, którymi oznaczam poszczególne posty, dodać taką o
treści: „kolejka w bibliotece”.
Kolejki, zwłaszcza te biblioteczne, niezwykle mnie ostatnio fascynują. Gdyby było to możliwe, chciałabym mieć wgląd
w biblioteczne programy; tylko po to, by wiedzieć co aktualnie rozpala czytających
Polaków.
W
ciągu ostatniego roku w szczecińskich bibliotekach wyczekałam się sporo między innymi na: książkę Violetty Oziminkowski „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki”
(efekt uboczny filmu; wcześniej książka kurzyła się ponoć na półkach), „Kasację” Remigiusza Mroza (cóż to była za kolejka!), „Prokuratora” (ten, kto mówił o kolejce
oczekujących na „Kasację”, chyba nie widział tłumu czekającego na debiutanckie
dzieło pani Świst!), „Sendlerową” (nadal czekam i tracę nadzieję, że się
doczekam) oraz „Jak zawsze”. Jako że próba nie jest reprezentatywna, nie podejmuję się na razie wyprowadzania na tej podstawie jakichkolwiek wniosków. Zwłaszcza tych mało optymistycznych.
Niezależnie
od tego czy jest się wielbicielem twórczości Zygmunta Miłoszewskiego, czy też
nie, należy mu przyznać jedno: umie pisać. To zaś wśród
wydawanych i masowo czytanych twórców zdarza się coraz rzadziej. Dał tego dowód już w napisanym dawno
temu „Domofonie”, który moim zdaniem ciągle też pozostaje jego najlepszą
książką. Była również trylogia o prokuratorze Szackim, dość nierówna, „Bezcenny”,
który od dawna, niczym niemy wyrzut, kurzy się na jednej z moich półek i przeznaczone dla nieco młodszego czytelnika „Góry Żmijowe”. Teraz autor postanowił natomiast wturlać się do zupełnie innej beczki, pisząc - jak głosi informacja na okładce - komedię ironiczno-romantyczną o – jak donoszą z kolei media – osiemdziesięcioletnich staruszkach, którzy zostają przeniesieni w przeszłość, do
roku 1963, startując ponownie w dniu, w którym po raz pierwszy uprawiali seks.
Jeśli
czytać „Jak zawsze” jako powieść quasi-publicystyczną, zawierającą zawoalowaną
(słabo, choć to pewnie zamierzone) krytykę współczesnej Polski, względnie traktować
ją jako kolejną historię alternatywną („co by było, gdyby”), nie
miałabym dla autora zbyt wielu ciepłych słów.
Są z pewnością tacy, którzy
uwielbiają tego rodzaju literaturę, ja się do nich nie zaliczam. Całkiem zgrabny pomysł
zrobienia z Polski lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku czegoś na kształt
francuskiej kolonii, na dłuższą metę okazał się czytelniczo nużący. Rozumiem oczywiście i doceniam cały nakład pracy włożony przez autora w
to, aby było jak najbardziej wiarygodnie, jednak z pewnością doceniałabym bardziej,
gdybym nie musiała robić tego aż przez 471 stron. Dwieście mniej w zupełności
by mnie usatysfakcjonowało, nie zmuszając do dyskretnego przerzucania po kilka
kartek, niczym w czasach, gdy czytałam „Krzyżaków” (apage!).
Jeśli
jednak potraktować „Jak zawsze” jako książkę, którą autor napisał, jak wynika z informacji w posłowiu, dla swoich
rodziców, Marii i Krzysztofa, małżeństwa z
pięćdziesięcioletnim stażem, okaże się, że jest to piękna, naprawdę, opowieść o
miłości. Wolna od ckliwości, niepretensjonalna i diablo prawdziwa.
Mnie
autor kupił już pierwszą sceną, w której opisał przygotowania obojga małżonków
do wieczornych obchodów ważnej rocznicy – pięćdziesięciolecia dnia, w którym po
raz pierwszy uprawiali seks (wówczas zdecydowanie jeszcze pozamałżeński).
Ona
lat siedemdziesiąt osiem, on – osiemdziesiąt trzy; nie jest prosto opisać coś
takiego, nie popadając w stereotypy. Miłoszewskiemu udało się to w zupełności,
dzięki wyposażeniu głównych bohaterów (z których perspektywy, naprzemiennie,
poznajemy przebieg zdarzeń) w inteligencję, dystans do siebie i poczucie
humoru.
„Zastanawiałam się jak przechytrzyć seksowną
bieliznę. Normalnie jej zadaniem jest udawanie, że coś zakrywa, podczas gdy w
istocie wszystko eksponuje. Ja potrzebowałam wdzianka, które sugerując, że coś
odkrywa, tak naprawdę zakrywałoby te fragmenty, po których najbardziej widać,
że jestem stara. Szpilki ukryją pokrzywione paluchy. Czarne pończochy rozwiążą
sprawę cellulitowych ud. Ale co wyżej?”
Cofnięcie
akcji o pięćdziesiąt lat (cóż, w dużej mierze także dzięki udanemu
przechytrzeniu bielizny), a co za tym idzie - odzyskanie przez bohaterów ich ciał w stanie sprzed
półwiecza, połączone z zachowaniem niezmienionego stanu umysłów, otworzyło ogrom możliwości.
„Zaskoczony
przejechał dłonią po włosach (…).
-
O psiakrew – powiedział.
Jego
dłoń zamiast na czaszkę z paroma cienkimi pasemkami włosów natrafiła na czuprynę
gęstą jak sierść owczarka niemieckiego. Spojrzał na dłoń – żadnych plam,
wykrzywień i pomarszczeń. Spojrzał na brzuch – prawie płaski. Klata normalna,
bez siwych włosów i obwisłych męskich cycków. Członek wystawał z normalnego
ciemnoblond zarostu, a jego nogi kończyły się normalnymi stopami, a nie
sękatymi tworami, do których ktoś krzywo przytwierdził sine krogulcze pazury.
Innymi słowy: był młody. Nie zatrważająco młody, ale gdzieś między trzydziestką
a czterdziestką.(…)
-
O psiakrew – powtórzył. (…)
Smród
nikotyny wygonił Grażynę z łóżka tak samo jak jego. Przeciągnęła się, spojrzała
na stojącego w obcej sypialni obcego mężczyznę i zaczęła przeraźliwie krzyczeć,
szybko zakrywając gołe ciało ściągniętą z łóżka kołdrą.
-
Grażyna, to ja!
-
Jaki ja? Jaki ja, na miłość boską?
-
Ludwik, no.
Zaśmiała
się histerycznie.
-
Spójrz na siebie! Grażyna, mówię ci, spójrz na siebie.
Zajrzała
pod kołdrę.
-
Matko Boska Przenajświętsza.
Odrzuciła
kołdrę i zaczęła dotykać swojego gołego ciała. Idealnego, perfekcyjnego, pozbawionego
wad ciała dwudziestokilkulatki (…). Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem.
-
Maryjo Królowo Polski, co za wspaniały sen. Szybko, kładź się, zanim się
obudzę. Raz, raz, kładź się.”
Poza czerpaniem czysto cielesnej przyjemności z nowej sytuacji, bohaterowie muszą jednak stanąć także przed koniecznością skonfrontowania się
z szeregiem pytań.
Czy po pięćdziesięciu
latach spędzonych z jedną kobietą/jednym mężczyzną świadomie zdecyduję się na ponowne
pójście tą samą, już znaną i dobrze wytartą ścieżką?
Czego nie wiedziałem/nie
wiedziałam pięćdziesiąt lat temu i co z tą, teraz uzyskaną, wiedzą zrobię, gdy
mogę zacząć od początku?
Czego na pewno nie chcę
powtórzyć, a z czego nie jestem w stanie zrezygnować?
A żeby nie było tak
patetycznie, także: jak zarobić na wiedzy, którą mam dzięki pobytowi w
przyszłości?
Gdy Grażyna skupia się na
planowaniu nowego, szczęśliwszego od dotychczasowego własnego życia prywatnego,
biorąc niejako rewanż za wcześniejsze lata (co bynajmniej nie zwalnia jej od
konieczności rozstrzygania szeregu dylematów), Ludwik myśli perspektywicznie. I
praktycznie.
„- Dobrze, porozmawiajmy zatem o pana literackiej przyszłości. Proszę
powiedzieć, dlaczego taki rozstrzał gatunkowy? Z jednej strony – teatralnie przesunął
jeden jego rękopis na lewą stronę stolika – mamy projekt powieści, jak
rozumiem, sensacyjnej, zaczynającej się od bardzo zakrwawionych zwłok
znalezionych w Muzeum Czartoryskich, co ma związek z jakąś wielką tajemnicą
chrześcijaństwa, o ile dobrze zrozumiałem konspekt?
Przytaknął.
-
(…) Czyli spisek i przygoda, tak. Natomiast z drugiej strony – przesunął drugi
plik kartek na przeciwną stronę stołu – mamy młodego sierotę, prześladowanego
przez wychowujące go wujostwo, jak z Dickensa ta sytuacja, powiedziałbym, który
pewnego dnia dostaje zaproszenie do szkoły czarodziejów…
-
Na Łysej Górze. – Uznał, że przeniesienie obu fabuł do Polski zwiększy jego
komercyjne szanse.
-
… i tam ma dwójkę przyjaciół, uczy się machania różdżką, ale ściga go cały czas
ten zły czarnoksiężnik, jakby taki Hitler świata magii, który zamordował jego
rodziców, czyli powieść dla młodzieży, dla dzieci nawet, tak?”
Prowadząc narrację na
zmianę z pozycji kobiety i mężczyzny, paradoksalnie znacznie lepiej poradził sobie
Miłoszewski z rolą żeńską. Jego Grażyna wydała mi się autentyczna, a jej
rozterki i przemyślenia bardzo kobiece. Ludwik wypadł pod tym względem dużo
bardziej blado. Mimo to ich dwugłos mnie przekonał, choć tylko do ich historii, a nie całej fabuły książki.
Reasumując: Miłoszewski napisał coś literacko przyzwoitego.
Jak zawsze.
Zygmunt
Miłoszewski „Jak zawsze”. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2017. Projekt okładki i
stron tytułowych: Joanna Górska i Jerzy Skakun.
Odrębne zdanie należy się grafikom. Efekt ich pracy uważam za znakomity, choć moim zdaniem wyklejka (prezentowana
wyżej na zdjęciach) jest znacznie lepsza niż główna okładka. Jak widać, wydając książkę nie trzeba sięgać po stokowe zdjęcia, jakaż ulga!
Się rozszalałaś :) Tyle mojego komentarza, albowiem Miłoszewskiego nie przeczytałem dotąd ani kawałka z żadnego dzieła.
OdpowiedzUsuńWystarczyło podetknąć mi "Prokuratora", dać L4 i już masz: blogowa biegunka:(
OdpowiedzUsuńZaraz biegunka. Regularne blogowanie dobrze robi na ciśnienie krwi i ogólne samopoczucie :)
UsuńCiśnienie i bez tego mam dobre, gorzej z samopoczuciem. Rozważę:P
Usuń@ZwL Nieregularne jeszcze lepiej :P
Usuń@Bazyl nie siej defetyzmu na łamach :D
UsuńTo nie defetyzm, to szczera prawda. Jeśli człowiek się nie nakręca, że "musi" coś napisać, czuje się znacznie lepiej. Co nie zmienia faktu, że jak już coś napisze i mu wyjdzie, to owszem, zadowolony:D
UsuńAle kto tu się nakręca :P
UsuńTo była luźna uwaga natury ogólnej:P
UsuńAle serio, jeśli np. bierzesz książki do recenzji, od razu masz na głowie garb pt. "muszę o tym napisać" (najlepiej dobrze, rzecz jasna); jeśli zanadto przywiązujesz się do klikalności (która spada, jeśli nie piszesz i nie komentujesz u innych), masz tak samo. Frustracja murowana.
Znaczy ogólnie się zgadzam, dlatego recenzyjne to już przeszłość, bo faktycznie potrafiłem się zablokować. Ale w szczególe, to kolega Bazyl zbyt szeroko traktuje pojęcie "nieregularnie" :D
UsuńOj tam, zbyt szeroko! Kwartał, to teraz jak mgnienie oka. Świat wyraźnie przyśpieszył :P
UsuńJasne, rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata oraz centymetr nie szpara, milimetr nie miara :D
UsuńWidzę, że kumasz czaczę :P
UsuńUhum, ale nie jestem zadowolony :P
UsuńROTFL
UsuńI żeś zgasił, Bazylu, tak dobrze zapowiadającą się dyskusję:(
UsuńZawsze mogę wskrzesić niby przypadkiem rzuconym zdaniem o sprzedawaniu się za recenzyjne :P
UsuńTania prowokacja!
UsuńI do tego wtórna. On chce po prostu odwrócić naszą uwagę od sedna problemu, ot co!
UsuńJakże to typowe :D
UsuńA sednem problemu jest ...? :P
UsuńZaraz, zaraz, nie mogę znaleźć właściwej koperty!
UsuńPowiem tak, moje Legimi daje dostęp do bestsellerów praktycznie od ręki, natomiast wciąż nie pojawiła się w abonamencie wspomniana przez Ciebie Sendlerowa, co uważam za nieporozumienie :( Miłoszewskiego czytałem Szackiego dwa tomy, ale nie pamiętam zbyt wiele. Resztki wrażeń podpowiadają, że czytałem bez wstrętu. A wyimki z "Jak zawsze" czytywała mi niedawno Pani Żona (wizytę w sklepie z bielizną, na ten przykład) :D
OdpowiedzUsuńO, i to kolejny dowód na to, że ebooki są przereklamowane! Sprawdziłam wczoraj kolejkę do Sendlerowej, podobno jestem wreszcie pierwsza wśród oczekujących. Uwierzę, jak zobaczę.
UsuńU mnie małżonek nieco się z "Jak zawsze" męczył. Tak bardzo, że aż zapłaciłam karę za nieterminowy zwrot. Na pytanie czy mu się podobało, wymamrotał coś niezrozumiałego.
Ebooki są super, tylko że wybór akurat na tej platformie okrojony. Brakuje małych oficyn, a z kolei te wielkie czekają aż się ludziska wycyckają na papier i płatne eksiążki. Ale i tak uważam, że za ~30 PLN to wygoda i bardzo mi się rzecz podoba :) Dość jednak reklamy.
UsuńMy z Kitkiem jesteśmy średnio kompatybilni lekturowo, więc rzadko zdarza się, że jedno czyta to co drugie. Sprawę ratowało trochę wspólne uczestnictwo w DKK, ale chwilowo spotkania nam zdechły z braku czasu :)
Ja jestem odporna na ebookowe uroki, nie mogę z nich korzystać i raczej się to nie zmieni. Wystarczy mi tego papieru, co go i tak do końca życia nie przeczytam.
UsuńU nas zgodność połowiczna, choć szanowny małżonek wszedł jakiś czas temu w fazę wielokrotnych powtórek i tej wersji zamierza się trzymać, prychając na wszelkie nowości. Zawsze to lepiej pod względem finansowym, w każdym razie. Nawet jak mu się co która książka rozpadnie ze starości i z zaczytania, i tak wychodzi taniej.
Mnie abo w Legimi pasuje, bo czytam bez szwendania się po bibliotekach, a jak czego nie mam (starocie), to się jednak idę poszwendać, bo też lubię. Kwestie finansowe dotyczą u mnie jedynie książek dla dzieci, bo te kupuję dość namiętnie, za nic mając poszerzanie własnego stanu posiadania w tym (książkowym), względzie. Oprócz Pratchetta, którego gromadził Kitek i którego mamy prawie w komplecie, nasz księgozbiór jest pożałowania godną zbieraniną przypadkowych zakupów. O!
UsuńJa ostatnio z dziecięcymi przyhamowałam, bo po remoncie u dzieci i stawionym przez nich buncie (ja nie chcę tych książek u siebie!) dotarło do mnie, że nie mam ich gdzie trzymać. A jednak żal...
UsuńMamy jeszcze parę półek, więc ... Ja raczej zauważam niechęć do nowych pozycji i powroty do już czytanych (Starszy) lub lenia czytelniczego (Młodszy). Zatem naturalnym krokiem byłoby przystopowanie :P
UsuńLeń czytelniczy to drugie imię każdego z moich synów:((
Usuń