„Co najmniej jedną książkę w ciągu roku
przeczytało 38% Polaków – dowiadujemy się z najnowszych badań Biblioteki
Narodowej, które opublikowano w czwartek 15 marca. To podobny wynik jak w kilku
ostatnich latach. Po wyraźnych spadkach przypadających na okres 2004–2008
poziom czytelnictwa w Polsce ustabilizował się na poziomie nieco poniżej 40%.
Podobnie stabilna jest liczba tzw. czytelników intensywnych, czyli osób
deklarujących czytanie 7 i więcej książek rocznie: w ostatnim pomiarze było ich
9%. Pełny raport ukaże się w maju.” – taka informacja w minionym tygodniu
pojawiła się w krajowych mediach.
Z
przekazanego skrótu raportu dowiedzieliśmy się także, że „analiza związku otoczenia z praktyką lekturową wykazała dobitnie, że
osoby z domów, gdzie czytają wszyscy pozostali, same także czytają książki (aż
82%), w przeciwieństwie do domów, w których się nie czyta (tu tylko 13% deklarowało
czytanie).”
Nie
zamierzam tu prowadzić żadnych analiz, ani załamywać rąk nad stanem polskiego
czytelnictwa. Jak jest, każdy naprawdę intensywnie czytający wie. Poprzestanę
na podzieleniu się kilkoma przemyśleniami luźno związanymi z drugim z przywołanych wniosków z raportu
BN.
jeden z naszych licznych regałów z książkami "dla dorosłych" |
W naszym domu czyta się.
Ja czytam na okrągło,
mój mąż podobnie (mimo że on ostatnio zazwyczaj na okrągło te same książki).
Książki (i gazety) mamy nie tylko na regałach, poupychane gdzie się da, ale i w
łazienkach, kuchni, sypialni. Zazwyczaj mam też chociaż jedną na siedzeniu w
samochodzie (na niektórych światłach czekam 1,5 minuty, trzeba jakoś zabić
czas) i zawsze jedną w torebce.
jeden z naszych licznych regałów z książkami dla dzieci |
Naszym dzieciom
czytaliśmy niemal od urodzenia, ich biblioteczka zawsze obfitowała w najlepsze
pozycje światowej i krajowej literatury dziecięcej. Do biblioteki zapisałam ich
gdy tylko nauczyli się chodzić.
To, że zostaną molami
książkowymi, wydawało się przesądzone.
W każdym razie do czasu,
gdy poszli do szkoły. Bo wtedy, wraz z nastaniem ery lektur szkolnych, wszystko
się rypło.
O tym, co musiał w tym
roku przeczytać Starszy, siódmoklasista, napiszę kiedy indziej (w każdym razie
taką mam nadzieję). Aby podgrzać atmosferę, nadmienię, że będzie to post pod
tytułem: „Jak zaczęłam uwielbiać wydawnictwo Greg i jego streszczenia lektur
szkolnych”.
Dzisiaj chciałabym
skupić się na Młodszym, trzecioklasiście, uczniu szkoły Montessori, a więc – w polskich
realiach – szkoły, nad czym boleję, prywatnej, w której, jak by się wydawało,
do kwestii lektur podchodzi się inaczej niż w szkołach tradycyjnych. Bo
przecież świadomość nauczycieli inna, podejście inne, a i – nie oszukujmy się –
możliwości rodziców także inne. Nie trzeba więc oglądać się na to, co jest w
szkolnej bibliotece (w większości od pięćdziesięciu lat są to niezmiennie te
same pozycje), bo biblioteka dopiero się tworzy, a przytłaczającą większość
rodziców stać na zakup każdego z zaproponowanych tytułów, więc jeśli powie im
się, że mają jakąś książkę kupić, to kupią.
Tyle teorii.
W praktyce w szkole
Młodszego robi się to samo, co od szeregu lat w każdej polskiej podstawówce,
czyli przerabia te same co od wieków lektury, nie zważając na ich coraz większą
anachroniczność.
Efekt?
Młodszy przestał czytać.
Bo czytanie jest nudne. Bo książki są nudne i bez sensu.
W zasadzie mu się nie
dziwię.
W jego szkole czyta się
bowiem m.in. jako lekturę książkę „Oto jest Kasia” Miry Jaworczakowej.
Książkę-potworek, pseudodydaktyczną, o której wszystko napisała już Królowa Matka, wobec czego mi pozostaje wyłącznie wymowne milczenie.
W tym roku Młodszy oberwał
zaś „Pamiętnikiem Czarnego Noska” Janiny Porazińskiej, autorki zasłużonej
dla polskiej literatury dziecięcej, której czas - śmiem to stwierdzić –
przeminął.
Być może opowieść o
przygodach Noska – pluszowego misia, obroni się gdy czytać ją będzie dziecku
jakiś wyjątkowo czytelniczo zaangażowany rodzic, pod warunkiem jednak, że
dziecko nie będzie miało więcej niż pięć lat. W sytuacji natomiast, w której
dzieło ma samodzielnie przeczytać trzecioklasista – dziewięciolatek, można z
góry założyć, że po góra dwudziestu stronach wbije do google’a hasło: „Pamientnik
Czarnego Noska streszczenie” (propozycja hasła oparta na doświadczeniach
własnych, płynących z obserwacji historii wyszukiwań na blogu prowadzonym przez
niżej podpisaną).
![]() |
źródło zdjęcia |
Być może w połowie lat
sześćdziesiątych ubiegłego wieku („Pamiętnik Czarnego Noska” został po raz
pierwszy w formie książkowej wydany w roku 1964, a więc – uwaga! – 54 lata temu), dzieci ze wsi fascynowały się życiem dzieci z
miasta i odwrotnie.
Być może przed II wojną
światową („Pamiętnik…” pierwotnie ukazywał się w latach trzydziestych ubiegłego
wieku (a więc ponad 80 lat temu) jako dziecięca
powieść odcinkowa na łamach tygodnika dla małych dzieci „Słonko”) małe dzieci
(czy jednak aby na pewno były to przedwojenne dziewięciolatki?) z wypiekami na
twarzy czekały na kolejne odcinki przygód pluszowego misia.
Nie wykluczam.
Śmiem jednak twierdzić,
że współczesne dziewięciolatki nie są „małymi dziećmi” sprzed osiemdziesięciu
lat. Jasne, nie są wcale dorosłe i śmiertelnie poważne, nadal w większości
uwielbiają pluszaki, w tym misie (choć Młodszy akurat idzie w przytulanki
innego rodzaju), ale jednak, jak rany, ich cyfrowy świat jest czymś
diametralnie innym niż świat ich wychowanych często jeszcze w przaśnej
peerelowskiej rzeczywistości rodziców, o powojennym pokoleniu dziadków nie
wspominając.
Kluczowa wydaje się tu
odpowiedź na pytanie, czemu ma służyć wprowadzanie w edukacji wczesnoszkolnej
obowiązku czytania lektur.
Czy chodzi o doskonalenie
umiejętności czytania?
Ależ czy naprawdę
dziewięciolatek, który umie już płynnie czytać, potrzebuje takiej lektury jak
książka o przygoda Noska? I czy jego rówieśnik, który jeszcze nie radzi sobie
samodzielnie z dłuższym tekstem, polubi czytanie, gdy będzie musiał przedukać
kilkadziesiąt nudnych stron?
Może jednak czytanie tych
samych książek ma stanowić punkt wyjścia do prowadzonej na lekcji dyskusji?
Ale o której to z
przygód Czarnego Noska można by dyskutować z dziewięciolatkami? Jedyna, która jakkolwiek rokuje jest związana z trafieniem przez
Noska do wiejskiej zagrody, w ręce kilkuletniej dziewczynki, która nie dość, że
dotychczas nie miała jeszcze ani jednej zabawki („widzicie, wyrodne dzieci, a
Wy co chwilę naciągacie rodziców na kolejne zabawki, wstydźcie się!”), to na co
dzień zajmuje się przede wszystkim pracami w gospodarstwie: a to chrustu na
opał nazbiera, a to chatę zamiecie, ziemniaki obierze, obiad ugotuje i zajmie
się młodszym braciszkiem pozostawionym w kołysce („widzicie, leniwe dzieci, a
Wy nie doceniacie jak dobrze macie w życiu!”).
„Życie dzieci ze wsi i z
miasta dawniej i dzisiaj” – tak mógłby brzmieć temat tej dyskusji. Niezbyt
porywająco, moim zdaniem.
Niestety, stan mojej
wiedzy na temat przyczyn wyboru takiej a nie innej książki nie zmienił się po
tym, co opowiedział mi Młodszy po zrealizowanej lekcji.
Pal sześć, ja mogę nie
wiedzieć. Jednak jeśli dziecko nie wie po co miało przeczytać jakąś książkę, to
chyba niedobrze.
Przygody Czarnego Noska
śmiertelnie Młodszego znudziły. Kompletnie nie interesowało go jakie przygody przeżywał
pluszowy miś, co i rusz gubiony przez swoją niefrasobliwą małoletnią
właścicielkę. Infantylny (dostosowany do poziomu rozwoju umysłowego
pięciolatków) język i równie infantylne przedstawienie świata, wręcz go
zirytowały.
„Julcia podeszła do drzewa. Tuż przy łebku miałem gałązkę z białymi
kwiatkami.
-
Widzisz, te kwiatki opadają i zostają takie małe kulki. Te kulki będą rosły i
rosły, aż zrobią się czerwone. To będą wiśnie.
Byłem
bardzo zdziwiony. Więc tak wygląda fabryka wiśni? Po prostu takie drzewko?”
- Czy ja jestem jakiś
głupi, mamo? – oznajmił Młodszy po przeczytaniu tego fragmentu, po czym odłożył
książkę. Na zawsze.
Pierwsza w moim życiu
nieskończona lektura przytrafiła mi się w siódmej klasie („Krzyżacy”); Młodszy
zaczął cztery lata wcześniej. Źle to rokuje.
Tymczasem o życiu pluszowego
misia można opowiedzieć dziewięciolatkowi w inny sposób, który sprawi, że nie tylko sam przeczyta książkę do końca, ale i przybiegnie do rodzica z
szeregiem pytań, prowokujących do rozmowy o wielu ważnych sprawach.
Miś Otto, tak jak miś
Czarny Nosek, jest pluszakiem, który trafia w ręce małego dziecka. U
Porazińskiej jest to dziewczynka – Małgosia, u Ungerera – chłopiec, Dawid. Oba
misie, choć jako zabawki po prostu bezwolnie poddają się kolejom losu, mają jednak
całkiem różny stan świadomości.
Czarny Nosek jest po
prostu głupiutkim misiem, który dziwi się światu i takim nadzwyczajnym rzeczom
jak kran czy wspomniane już drzewka owocowe. Urodzony w XXI wieku dziewięciolatek
może co najwyżej pokiwać z politowaniem głową nad jego naiwnością, znacznie
przy tym płytszą niż naiwność Kubusia Puchatka (swoją drogą, „przerobienie”
książki Milne’a byłoby znacznie lepszym pomysłem).
Otto też się dziwi, jednak
naprawdę ma czemu. Urodzony (czy raczej: uszyty) tak jak Nosek przed wojną,
trafia w ręce żydowskiego chłopca, przyjaźniącego się z niemieckim sąsiadem,
Oskarem. Pewnego dnia na marynarce Dawida pojawia się jednak żółta gwiazda,
potem panowie w czarnych skórzanych płaszczach zabierają Dawida i jego rodziców,
ojciec Oskara trafia zaś na front. Otto zostaje w niemieckim mieście, gdzie
przeżywa bombardowanie, po którym „cała
okolica została doszczętnie zburzona, wśród ruin leżały ciała niewinnych ludzi”.
Potem trafia w ręce
amerykańskiego czarnoskórego żołnierza, któremu ratuje życie, a po zakończeniu
wojny jedzie razem z nim do Ameryki, gdzie przez śmietnik, w stanie
bardziej niż opłakanym, trafia do sklepu ze starociami.
Tyle w skrócie, nijak nie oddającym jednak istoty.
Prowadzona przez Ungerera
narracja, uzupełniona dalekimi od słodkości ilustracjami (także autorstwa
Ungerera), jest oszczędna. Otto, jak na niemieckiego misia przystało, jest
powściągliwy w słowach i emocjach. Raczej opisuje niż komentuje, a mimo to
porusza dużo bardziej niż Czarny Nosek z jego egzaltowanym słowotokiem.
Tu nie ma prostych
wyjaśnień. Jest wojna, wywołana przez złych Niemców, ale są też i Niemcy – zwykli,
niewinni ludzie, ofiary wojny. Jest zło i okrucieństwo, nie pojawiające się wcale
znikąd.
„Otto” to książka króciutka,
z której samodzielnym przeczytaniem poradzi sobie prawie każdy dziewięciolatek.
Bez trudu można ją także przeczytać w szkole, wspólnie w czasie zajęć (od czasu
wydania w roku 2011 książka nie była wznawiana). Dzisiaj, w czasach coraz mniej stabilnych, jest
niezwykle potrzebna.
Ilu nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej wie jednak o jej istnieniu? Ilu sięga po nią w czasie lekcji?
Nie wiem czy chcę znać odpowiedzi na te pytania.
Gdy sięgnąć po
informacje zamieszczone na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej, okaże się,
że w przypadku edukacji wczesnoszkolnej nawet po deformie nie jest najgorzej. Na
liście sugerowanych lektur w klasach I-III nie ma wcale książki o Nosku, a te
które są, nie budzą mojego sprzeciwu (może poza nudnym jak flaki z olejem „Anarukiem,
chłopcem z Grenlandii” Czesława Centkiewicza).
Co więc sprawia, że
nauczyciele naszych dzieci dokonują takich a nie innych wyborów?
Dlaczego nie rozumieją,
że to co popsują dzisiaj, jutro może okazać się nie do naprawienia?
Czyżby dlatego, że zaliczają
się do tych 62% Polaków i Polek, którzy w ciągu minionego roku sami nie
przeczytali ani jednej książki?
Janina Porazińska „Pamiętnik
Czarnego Noska”, ilustrowała Ewa Podleś. Grupa Wydawnicza Foksal, rok wydania
nieznany (bo wydawca nie zechciał podzielić się tą informacją w stopce redakcyjnej).
Tomi Ungerer „Otto.
Autobiografia pluszowego misia”, przełożył Michał Rusinek. Wydawnictwo Format,
Wrocław 2011.