niedziela, 2 października 2016

"Przekrój" nr 1021/1966, czyli 50 lat temu (odc. 13)

„Przekrój” datowany na 2 października 1966 roku sporo miejsca poświęcił książkom.




Poza stałym cyklem „Czytać albo nie czytać”, prezentującym wydawnicze nowości (tym razem nic ciekawego, poza nieznanym mi dziełem Antoniego Słonimskiego „Jawa i mrzonka”), całą stronę zajęła ankieta skierowana przez redaktorów „Przekroju” do dyrektorów czterech największych ówcześnie polskich wydawnictw, tj. Państwowego Instytutu Wydawniczego, Książki i Wiedzy, Czytelnika oraz Państwowego Wydawnictwa Naukowego. Każdy z nich miał odpowiedzieć na pięć pytań, w tym o wysokość nakładów i ilość zatrudnianych osób, najbardziej rozchwytywaną przez czytelników książkę, książkę uważaną za najwybitniejsze osiągnięcie wydawnictwa, wschodzącą młodą gwiazdę polskiej literatury oraz ulubioną książkę dyrektora wydawnictwa.


Po zapoznaniu się z treścią odpowiedzi popadłam w głęboką zadumę, by nie powiedzieć: w stupor dysocjacyjny.
Taką reakcję wywołały u mnie głównie podawane w tekście liczby.

Adam Ostrowski z PIWu wyznał bowiem, że jego wydawnictwo w każdym roku publikowało wówczas 220 książek w łącznym nakładzie 4 milionów egzemplarzy! Z kolei „Czytelnik” w roku 1966, licząc do lipca, wydał 5200 tytułów w nakładzie, phi!, ledwie 90 milionów egzemplarzy. Każde z wydawnictw zatrudniało zarazem imponującą liczbę pracowników: PIW – 158 osób, w tym 50 redaktorów i 19 korektorów („prawie wszyscy z wyższym wykształceniem, przeważnie polonistycznym”); „Książka i Wiedza” – 226 osób, w tym 92 redaktorów; „Czytelnik” – 145 osób, w tym 52 redaktorów, zaś PWN – 848 pracowników, w tym 298 redaktorów.
W stupor można popaść, rozważając każdą z tych kwestii z osobna, by nie wspomnieć o wszystkich naraz. Nie mam wprawdzie dostępu do jakichkolwiek aktualnych danych dotyczących jakichkolwiek wydawnictw, ale śmiem postawić tezę, że milionowych nakładów (nieważne: w przypadku pojedynczej książki czy wszystkich wydawanych łącznie) żadne z nich na oczy nie widziało. Zaryzykowałabym także uwagę, że gdyby zapytać obecnie o liczbę zatrudnianych osób, oczekując wyłącznie danych dotyczących osób zatrudnianych w oparciu o umowy o pracę (w 1966 nikt nie słyszał o „śmieciówkach” czy też o konieczności założenia własnej działalności gospodarczej), dane byłyby raczej nędzne (mam przy tym wrażenie, że niektóre ze współczesnych wydawnictw nigdy nie wpadły na możliwość zatrudnienia jakiegokolwiek redaktora, a słowo „korektor” kojarzy im się wyłącznie z przyrządem piśmienniczym).

Dalsza lektura tej ankiety dostarcza kolejnych wstrząsów, kto wie, czy jeszcze nie groźniejszych dla zdrowia.
Dyrektor PIW-u, Adam Ostrowski, wyznaje bowiem oto: „Niemal wszystkie książki PIWu znikają błyskawicznie z księgarń, a większość z nich sprzedaje się praktycznie spod lady. Od wielu lat sprzedajemy ok. 95% naszych książek już w roku ich wydania, co jest oczywiście zjawiskiem anormalnym i niezdrowym, gdyż książki powinny znajdować się w księgarniach w niektórych wypadkach nawet po 10 latach od wydania.

Czy widział ktoś dyrektora, menadżera z prawdziwego zdarzenia, który chciałby sprzedawać swój towar w ciągu 10 lat?

Czy widział ktoś książkę, która jest w stanie przeleżeć cierpliwie 10 lat na księgarnianej półce?
Łatwiej chyba bezpańskiemu psu z Nowego Jorku umknąć ze szponów rakarza (tak, byłam z dziećmi w kinie na „Sekretnym życiu zwierzaków domowych”), niż współczesnej książce uniknąć skierowania na przemiał po ledwie kilku latach od jej wydania.

Jeszcze gorzej robi się czytającemu, gdy zapozna się z dalszym wyjaśnieniem dyrektora Ostrowskiego, odnoszącym się do tej samej kwestii (tj. zbyt szybkiego znikania książek z półek).
Tłumaczy on bowiem tak: „Przyczyny tego stanu są ogólnie znane: ciągle jeszcze mamy zbyt mało papieru, a ponadto – co obecnie jeszcze bardziej daje się we znaki – nasz zacofany przemysł poligraficzny nie jest w stanie zaspokoić potrzeb wydawców”.

Czyli: gdyby było więcej papieru, a przemysł poligraficzny nie był zacofany, nakłady w roku 1966 byłyby jeszcze wyższe?
Doprawdy, zwykłe westchnięcie (choćby głębokie) nie pozwala na danie upustu emocjom.

Na szczęście (w każdym razie z punktu widzenia czytającego ten tekst w roku 2016), także w roku 1966 nie wszystko udawało się tak, jak sobie to panowie dyrektorzy wyobrażali.
Stanisław Wroński z „Książki i Wiedzy”, opowiadając o najwybitniejszym, jego zdaniem, osiągnięciu wydawnictwa, twierdził bowiem tak: „mogę wymienić dwutomowy album pt. „Polska 1944-1965”. Do tego co o nim napisał Karol Małcużyński, prof. Konstanty Grzybowski, dyr. R. Tomaszewski i wielu innych, mógłbym dodać moje osobiste przypuszczenie, iż w miarę upływu czasu będzie on coraz bardziej interesujący. Za lat 20 czy 50 pożółkłe jego kartki przeglądane przez nowych czytelników będą swego rodzaju przenośnikiem chwili historycznej, atmosfery przeszłości, której rangę właściwą nada dopiero odległa przyszłość.”

Obawiam się, że dziś, czyli 50 lat później, pożółkłych kartek tego albumu nie przegląda niemal nikt (i to mimo że bez problemu, za całkiem małe pieniądze, można go kupić czy to na allegro, czy to w antykwariatach), toteż i nikt nie jest w stanie poczuć zapowiadanej atmosfery przeszłości we właściwej randze. Gdyby jednak ktoś był gotów podjąć to wyzwanie, proszę donieść o wrażeniach. Jeśli nie uda się dziś, to może za kolejnych 50 lat?

PS. Szanownych PT Czytelników tego bloga pragnę w tym miejscu poinformować, że mimo wszelkich starań nie jestem w stanie obiecać, że kolejne wpisy będą pojawiały się w miarę regularnie. Co więcej, nie jestem w stanie obiecać, że będę mogła czytać cokolwiek, co pojawia się na innych, zacnych i wielce przeze mnie cenionych, blogach. Borykam się ostatnio z szeregiem problemów, natury znacznie poważniejszej niż brak weny i brak czasu. Czy i kiedy uda mi się je rozwiązać, nie wiem. Zapewniam jednak, że nie ustaję w wysiłkach:)