sobota, 26 kwietnia 2014

Momarta a nauka języków, czyli post zaprogramowany przez Izę

Tak, uczę się języków. Nieustająco przez całe życie.
Nie zamierzam zawracać tu głowy takimi oczywistościami jak pogłębianie znajomości języków z grupy języków germańskich, słowiańskich czy – niestety, tylko w pewnym zakresie - jednego z języków indoeuropejskich z podgrupy latynofaliskiej języków italskich. Chciałabym natomiast skupić się na znanych mi już całkiem nieźle językach dużo bardziej rozrywkowych niż wyżej wymienione, które nie doczekały się jednak dotychczas żadnego porządnego słownika.

Dążąc do nadania mojemu postowi waloru użyteczności, dalszą jego część opracowałam w formie swego rodzaju rozmówek, ograniczając do minimum informacje natury ogólnej.

1. Język biuronieruchomościowy

To język, którego nauczyłam się w ostatnich miesiącach. Dość prosty, polegający głównie na operowaniu kilkoma zwrotami.

„dom położony w cichej i urokliwej okolicy” – dom położony jest w miejscu, do którego nie dociera komunikacja miejska, taksówkarze za dowóz do niego żądają potrójnej stawki, za to każdy dzień można rozpocząć od przywitania się z ryjącym w ogrodzie dzikiem.

źródło zdjęcia
„dom/mieszkanie z dużym potencjałem” – aktualnie to ruina, jeśli jednak wydacie co najmniej trzykrotność tego, co za nią zapłaciliście, może nawet da się tam zamieszkać.

„łazienka do własnej aranżacji” – obecnie na krzywej betonowej wylewce stoi muszla sedesowa z górnopłukiem oraz odrapana żeliwna wanna.

„stan do odświeżenia” – wystarczy zbić różowe kafelki z łazienki, a także usunąć boazerię ze wszystkich ścian oraz kasetony z sufitów.

„niezwykle sympatyczni właściciele chętnie udzielą wszystkich informacji” – właściciele od trzech lat bezskutecznie usiłują sprzedać ten dom/mieszkanie, dlatego nieprędko wypuszczą z rąk kogokolwiek, kto nieopatrznie przekroczył ich progi.

„nieruchomość w prestiżowej lokalizacji” – codziennie będziecie spotykać wszystkich tych, których nie macie ochoty oglądać, a z uwagi na konieczność ostrożnego gospodarowania cennymi gruntami odległość od okien najbliższego sąsiada nie przekroczy czterech metrów; nie spodziewajcie się też, że w promieniu 10 kilometrów znajdziecie jakąkolwiek szkołę czy przedszkole, nie wspominając o placu zabaw dla dzieci.

2. język prawniczy

Pamiętam, że w czasie studiów dość długo kładziono nam do głów, że język prawny to zupełnie co innego niż język prawniczy. Niestety, zapomniano dodać, że język prawniczy nie ma nic wspólnego z językiem ludzkim.

„i zobowiązuje Pana/Panią do zapłaty kwoty 300 (trzystu) złotych w terminie 7 dni pod rygorem egzekucji” – zazwyczaj mylnie tłumaczone jako informacja o konieczności położenia głowy na pieńku. Na szczęście w Polsce jakiś czas temu zniesiono karę śmierci, od tej pory egzekucje przeprowadzają wyłącznie komornicy. Uprzedzam jednak: to może dużo bardziej boleć!

„niestety, nie mogę wstawić się w sądzie” – zwyczajowa formułka, którą należy rozpocząć pismo informujące o niemożności stawienia się w wyznaczonym terminie. Sąd przyjmuje ją zazwyczaj z ulgą, gdyż wstawiający się w sądzie bywają kłopotliwi.

„sąd nie dał wiary zeznaniom świadków, albowiem były one wzajemnie sprzeczne, niekonsekwentne i wewnętrznie niespójne”wszyscy świadkowie kłamali, aż im się z uszu kurzyło, a sąd nie był taki głupi, żeby dać się nabrać.

„wierzę, że sąd będzie instancją niezawistną” – formułka, którą należy zamieszczać w pozwach o zapłatę kwot wyższych niż 300.000 złotych. Dzięki niej jest szansa, że połechtany sąd zasądzi choć połowę żądanej kwoty, nie kierując się zawiścią, że sam tyle nie ma.

„odpeszczanie śliwek” – gdy prawnik pozbawia śliwki pestek (cytat za Sądem Najwyższym; wyrok z dnia 26 marca 2013r., sygn. akt II UK 201/12)


„konwergencja legislacji krajowych wspiera zredukowanie dowolności państw i odwrotnie, rozbieżność systemów krajowych prowadzi do większego stopnia dowolności” – w zasadzie nikt nie wie, co to znaczy, ale jeśli będziecie niegrzeczni, będziecie musieli przepisywać takie zdania po sto razy.

„stale leczę się u lekarza pumologa” – tekst, którym należy posłużyć się, gdy składa się pozew w sądzie dla zwierząt; użyty w sądzie dla ludzi może nie wywołać pożądanego efektu.

3. języki u dzieci.

Niestety, w przypadku języków dziecięcych prawidłowością jest, że zanikają one wraz z rosnącą liczbą lat ich użytkowników. Apogeum rozwoju osiągają, gdy dzieci mają około trzech lat, później jest tylko gorzej.
Znany mi osobiście pięciolatek używa aktualnie niestety już tylko kilku swoistych słów. Podaję je niżej, przy czym z uwagi na duże podobieństwo do wyrazów z języka dorosłych, nie przytaczam tłumaczenia:
„helitopter”
„plac babaw”
„kojban”
„spoljel” (w tym miejscu wszyscy próbują samodzielnie wymówić to słowo. Powodzenia!)
„kawałnosy”

Odrębnego omówienia wymaga nader popularny czasownik „przyszłem". Wbrew obiegowym opiniom, jego użycie może być bowiem w pewnych sytuacjach nader adekwatne i całkowicie poprawne. „Przyszedłem” mówimy bowiem tylko wówczas, gdy przyjście wymagało pokonania pewnego dystansu. Jeśli zaś dziecko – chłopiec mówi, że „przyszłem", chce po prostu powiedzieć, że miał do nas bardzo blisko!

Niniejszy post został zaprogramowany przez Izę. Reklamacji nie uwzględnia się:)

wtorek, 22 kwietnia 2014

T. Trojanowski "Włochacz i obca cywilizacja", czyli gdyby napisać sequel z okazji Dnia Ziemi

„Proszę wycieczki! Znajdujemy się w bardzo ciekawym ze względu na swój wygląd miejscu. Tu kilkadziesiąt lat temu podobno rósł las. Mówię podobno, bo nie udało się tego faktu jednoznacznie stwierdzić. Ale nie ma co żałować. Teraz też jest co podziwiać. Tam, z prawej, rozpościera się terytorium Wannowców. Wannowce to takie zwierzaki, które upodobały sobie życie w budowlach, do konstrukcji których użyły starych wanien. Takie sprytne. To bardzo budujące, że zwierzaki nie utraciły zdolności do adaptacji i ciągle potrafią się przystosowywać do warunków stwarzanych im przez naturę. Obok kolonii Wannowców możemy zaobserwować osiedle Kuchenkowców. Podobnie jak Wannowce, Kuchenkowce żyją w stadach, z tym że jako miejsce zamieszkania wykorzystują stare, zużyte kuchenki. Gazowe, elektryczne, każde.”


Od czasu gdy przeczytałam książkę Tomasza Trojanowskiego „Włochacz i obca cywilizacja”, nie mogę pozbyć się natrętnej chętki napisania dalszego ciągu tej historii.
Wypożyczona przypadkiem z biblioteki książka (z podtytułem „minipowieść fantastyczno-przygodowa dla dzieci”) wcale ale to wcale nie okazała się być zabawną opowieścią o kosmitach, ale dość smutną historią o tym, jak życie pewnej rodziny leśnych Włochaczy stanęło na głowie, gdy przed ich domem wylądowała – niczym pojazd kosmiczny – stara pralka, wyrzucona tam przez bogatego człowieka, posiadacza samochodu pokaźnych rozmiarów (pewnie typu SUV) oraz właściciela psa odpowiednio agresywnej rasy. I choć była w niej mowa i o próbach nawiązania kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami, i o tym, że nie należy osądzać nikogo po pozorach (wspomniany pies, choć bardzo agresywnej rasy, okazał się bowiem posiadaczem złotego serca), jak i o tym, że nawet bardzo mały Włochacz może zrobić coś dobrego, jeśli tylko jest wystarczająco zdeterminowany, a już na pewno wtedy, gdy ma wsparcie rodziców, to jednak głównym wątkiem okazał się być ten dotyczący śmieci.

Gdybym więc uległa wspomnianej na wstępce chętce, napisałabym najpierw mały rozdzialik na temat tego, co dzieje się ze śmieciami ludzi, którzy kupują sobie za ciężkie pieniądze segment w nowym szeregowcu, po czym natychmiast szukają oszczędności, tnąc – do zera - wydatki na wywóz śmieci. Niewątpliwie fragment tego rozdziału byłby poświęcony także tym, którzy budują sobie własny dom w modnej stylistyce, koniecznie na przedmieściu, po to, by być bliżej natury – kawka wśród zieleni, grill z przyjaciółmi na własnej działce, wiecie, rozumiecie. Ściślej rzecz ujmując, fragment dotyczyłby tego, gdzie i o której godzinie można ich spotkać: zawsze po zapadnięciu zmroku, w pobliskim lesie lub na łące, podjeżdżających samochodem z wyłączonymi światłami, z bagażnikiem wypełnionym wiadrami po farbach, pustymi paletami, foliami malarskimi.

Bohaterami kolejnego rozdziału byliby ci, którzy uwielbiają spędzać czas na leśnych polanach, w miejscach wydzielonych na biesiadowanie. To typ bardzo bohaterski. Bohatersko niosą bowiem na plecach kilka zgrzewek puszek z piwem (pełnych), kartony z sokiem oraz butelki z wodą mineralną (to zdrowo pić wodę!), tudzież nabyte w promocyjnej cenie kiełbasy, zgrabnie zapakowane w foliowe woreczki, po 500 gramów kiełbasy w jednym oraz – niezbędne w każdych okolicznościach – błyszczące opakowania chipsów w kilku smakach. Niestety, ich heroiczność kończy się wraz z końcem imprezy i w zasadzie trudno mieć do nich o to pretensje. Któż bowiem – wypiwszy tyle piwa, zjadłszy tyle kiełbasy i poprawiwszy chipsami, miałby siłę nieść te wszystkie puszki i opakowania z powrotem, no kto?

Nie od rzeczy byłoby napisać także parę słów o tym, jak to dobrze, że co roku od pewnego czasu 22 kwietnia obchodzimy Dzień Ziemi. Już około dwa tygodnie przed tą datą, do lasów i na łąki zaczyna bowiem wyruszać w równych szeregach młodzież szkolna. Raz, dwa, raz, dwa, pod bacznym okiem zadowolonych z siebie pań nauczycielek zgrabnie sprzątają większość śmieci, wrzucając je do plastikowych worków. Las staje się znów czysty i piękny, nie licząc niebieskich i czarnych worków poustawianych tu i ówdzie pod drzewami.
„A mury runą, runą, runą…” – śpiewał Jacek Kaczmarski, a ja – maszerując jak co dzień dziarsko przez las, podśpiewuję pod nosem: “A worki stoją, stoją, stoją…”.
Śpiewam tak mniej więcej przez pierwszy tydzień.
W kolejnym zmieniam tekst na: „A worki leżą, leżą, leżą…”, aby w następnym – zgrabnie manewrując pomiędzy resztkami rozszarpanych przez psy i dziki worków i ich zawartością – poprzestawać na pięknym murmurando.

Sądzę też, że – gdyby oczywiście załatwić stosowne zgody Autorów – dobrym zakończeniem mojego sequela byłaby zrymowana już kilkadziesiąt lat temu przez Wandę Chotomską, a zilustrowana przez Bohdana Butenko, historia o rezerwacie śledzi.

„TURYŚCI (chórem):
Trzy razy księżyc odmienił się złoty,
gdyśmy w tym lasku rozbili namioty.

TURYSTA 1:
Las był przepiękny, a dziś w nim jak w chlewie,
ktoś go odmienił, lecz – kto? – tego nie wiem…
TURYSTA 2:
Widzę skorupki. To pewnie pamiątka,
że tu się właśnie wykluły pisklątka.
TURYSTA 3:
A tutaj leżą papiery na trawce –
pewnie zwierzątka puszczały latawce.
                                           TURYSTA 4:
                                           A tutaj widzę puszki po konserwach.
                                           TURYSTA 5:
                                           Pewnie to śledzi w oleju rezerwat.
                                           TURYSTA 6:
                                           Bierzmy się chłopcy, raźno do roboty,
                                           brzydko tu…
                                                    a więc,
                                                           zwijamy namioty!”

Tomasz Trojanowski „Włochacz i obca cywilizacja”, ilustracje Anna Pawlina. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2012.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Czy dziś w przewodzie sądowym coś się odbija, czyli jak leczyć tę zgagę

W wydanej w roku 1926 książce Eugeniusza Śmiarowskiego „Mowy obrończe”, zawierającej wybór autentycznych, wygłoszonych na salach rozpraw w latach dwudziestych minionego wieku, mów obrońców – adwokatów, w przedmowie autor napisał tak:

źródło zdjęcia: allegro
  
W sali sądowej odbija się zawsze życie epoki, z jego zagadnieniami, z jego konfliktami, z jego obliczem społecznem i moralnem; odbija się w przewodzie sądowym, w wyrokach, wreszcie w przemówieniach stron, czy to oskarżycieli czy obrońców. Trybuna sądowa ma jeszcze to do siebie, że pozwala ujmować zagadnienia stawiane przez życie w oderwaniu od ich charakteru aktualnego, nie pod kątem nastrojów doraźnych i namiętności przejściowych, a pod kątem nieprzemijających prawd, które winne kierować życiem publicznem. Stwierdzanie i utrwalanie tych prawd jest przedewszystkiem zadaniem sądów, których wyroki, poza rozstrzygnięciem zagadnień jednostkowych, winny zawierać zawsze wskazania zasadnicze, mogące stać się czynnikiem wychowawczym dla społeczeństwa. Obrońca jest szczęśliwy, jeżeli mu jest dane być czasem współuczestnikiem, czasem inicjatorem tej twórczej pracy sądu.

W kwietniu 1971 roku w magazynie „Ty i ja” opublikowano bardzo długi (mierząc dzisiejszą miarą) zapis rozmowy Aleksandra Ziemnego z adwokatem Tadeuszem de Virion, zaliczanym do tuzów ówczesnej warszawskiej palestry.
De Virion mówił wówczas:
„(…) światło pada na fakty z rozmaitych stron. I co ważniejsze, zawsze, w życiu każdego, najgorszego bodaj potępieńca istnieje dodatkowa warstwa realiów (schowanych najczęściej pod grubą pokrywą), które choć nie tłumaczą wyrządzonego przezeń zła, zmniejszyć mogą ciężar jego winy. Ukazanie tej dodatkowej warstwy oraz znalezienie pewnego szczególnego kąta spojrzenia na osobę podsądnego – jest właśnie chwalebnym zadaniem adwokata. Dlatego jasny, nie pozostawiający wątpliwości materiał dowodowy nie musi bynajmniej niweczyć przekonania obrońcy o potrzebie obrony. Na odwrót, pobudza i daje pole jego ambicji zawodowej.

(…) Niektórzy myślą, że my, adwokaci, specjalizujemy się w przebijaniu jednego paragrafu drugim, tak jak dziesiątkę przebija się waletem. Nieważne, że to krzywdzące; jest to w zasadzie nieprawda. Czy wierzy pan w to, że obrona stara się za wszelką cenę oczyścić człowieka z wszelkich plam, aby wyszedł on z sądu, niby z pralni chemicznej? (…) Dzisiejszy adwokat musi nieraz przeciwstawiać się amatorskiej linii obrony, jaką obmyślił sobie jego klient. Dla przykładu – kiedy defraudant przybiera pozę człowieka czynu, omal że bohatera świata interesów. Co się tyczy złodziei przy biurkach, to sceny skruchy z ich strony rzadko ogląda się na sali sądowej. Oszustwo kompromituje człowieka tylko formalnie, jest on spalony dla jednego, drugiego, piątego biura kadr. Ale w oczach własnych, rodziny i towarzystwa uchodzi za faceta łebskiego, co dzień nowa idea! Potknął się i wpadł w dołek, na drugi raz będzie wiedział jak go omijać.
Bardzo trudna (...) jest obrona takich ludzi. A przecież konieczna! Najpierw jednak trzeba z mozołem oczyszczać przedpole, wbijać w świadomość oskarżonego, że brak poczucia infamii obraca się przeciwko niemu samemu. Trzeba pokazać go w świetle innym, niżby sobie tego życzył. (…) Bronimy ich bez upodobania, zapewne, ale z przekonaniem. Nie ma tu sprzeczności. Chodzi o utrzymanie związku podsądnego ze społeczeństwem, o uniknięcie przedwczesnego skreślenia go lub zawieszenia w normalnych prawach obywatelskich. Od precyzji wyroku zależy więcej niż zwykło się przypuszczać; dobry adwokat wie o tym i dlatego chce mieć pełne uczestnictwo w rozważnej pracy ustawiania i przemieszczania ciężarków na szalach sprawiedliwości.”

Od szeregu już lat przez moje ręce przechodzą młodzi adepci kilku różnych zawodów prawniczych - przyszli adwokaci, sędziowie, radcowie prawni, prokuratorzy. Tylko niektórzy łączą swoją przyszłą pracę z etosem i etyką, część chce po prostu zarabiać. Najlepiej dobrze, najlepiej jak najszybciej. Często wzorują się na swoich patronach, czasem podpatrują, co najlepiej sprzedaje się w mediach. Niektórzy nie mają żadnych zainteresowań, pasji. Nie czytają, mają braki w podstawowej wiedzy ogólnej, nie widzą przy tym potrzeby ich nadrobienia – uważają to za niepotrzebną stratę czasu. Nie mają oporów moralnych, bez trudu przychodzi im zacieranie granic pomiędzy tym co dobre, a tym co złe.

Jakżeż zarówno oni, jak i część z tych, którzy już wykonują wszystkie wyżej wymienione zawody, różnią się od tych, o których pisał Ziemny: „Połączenie różnych zamiłowań, oplatających pasję główną, osobistą i zawodową – nie było wśród wybitnych adwokatów rzadkością. Prawnik Śmiarowski był z wykształcenia również filozofem, oprócz tego uprawiał z powodzeniem literaturę i pianistykę. (…) Uważali swój zawód za sztukę, otwartą dla opinii publicznej; co ambitniejsi dopracowywali się własnych użytkowych poglądów socjalnych, ba, historiozofii; z osobistego wyboru i upodobania bywali sądowymi dramatis personae.”

Praktykujący pół wieku po Śmiarowskim de Virion mówił tak:
rzecz w tym, żeby do społeczeństwa, do ludzi sprawujących władzę docierały możliwie szerokim nurtem sprawy dziejące się w sądzie i wokół sądu. Z oczywistym pożytkiem dla wielu działań publicznych. Obserwacja pracy sądu pozwala na wczesne rozpoznanie nie tylko skrzywień, anomalii, ale i normalnych zwrotów świadomości zbiorowej. Nie chcemy, nie możemy jako adwokaci pełnić wyłącznie funkcji służbowo-pragmatycznych; jeżeli mówię, że jest to zawód otwarty na społeczeństwo, to myślę o przekazie żywych, konkretnych treści i z góry wykluczam hałaśliwość.

Szkoda, że po ponad czterdziestu latach od wypowiedzenia tych słów, ciągle za mało osób je usłyszało.

Eugeniusz Śmiarowski „Mowy obrończe (1920-1925)”. Wydano w cyklu „Biblioteka prawnicza i sądowa” M. Borkowski, Warszawa 1926. 
„Obrońca” z Tadeuszem de Virion rozmawia Aleksander Ziemny. „Ty i Ja” nr 4 (132), kwiecień 1971. 

środa, 9 kwietnia 2014

L. Talko "Dziecko dla odważnych. Szkoła przetrwania", czyli horror księgarza

Wydawnictwo „Znak emotikon”, wydając w jednym tomie wydawane wcześniej pojedynczo przez Naszą Księgarnię opowieści autorstwa Leszka Talki, zabiło nie lada ćwieka księgarzom.
Pytanie, na które muszą sobie odpowiedzieć, brzmi: gdzie tę książkę ustawić?


Tytuł: „Dziecko dla odważnych”, uzupełniony o podtytuły poszczególnych części („Dziecko dla początkujących”, „Dziecko dla średniozaawansowanych”, „Dziecko dla profesjonalistów”, „Dziecko dla zawodowców”), sugerowałby bowiem miejsce na półce w dziale „Poradniki”.

Znajdziemy tu wszak i sprawdzone rady dotyczące tego, jak ululać nasze ukochane maleństwo do snu (szukaj w rozdziale pt. „Co zrobić, kiedy dziecko płacze w nocy, czyli niech ta cholera wyłączy syrenę”), i garść porad dietetycznych (m.in. w rozdziale pt. „Jak karmić małego niejadka, czyli jeszcze jedna muta i zwariuję”), ale też i wskazówki dla rozsądnych rodziców troszczących się o rozwój swojego maluszka od pierwszych chwil jego życia (w rozdziale pt. „Jak stymulować rozwój intelektualny maleństwa, czyli jak ruszysz widelce, to cię palnę!”).

Gdy zwrócić uwagę na podtytuł książki, brzmiący: „Szkoła przetrwania”, bardziej zasadne wydawać się może umieszczenie jej w dziale „Pasje i zainteresowania”, w części poświęconej survivalowi (patrz rozdział pt. „Jak zorganizować maluszkowi dzień, czyli ten potwór zamienił dom w koszary”). Z drugiej jednak strony, nie można nie dostrzec, że nie od rzeczy byłoby dokonanie wyboru półki w dziale „Religia i ezoteryka” (w części poświęconej survivalowi). Wystarczy bowiem tylko zerknąć na tytuły takich rozdziałów jak „Udręka i ekstaza, czyli jak stworzyć dziecko doskonałe”, czy „Czekanie na Godota, czyli cud”, by zrozumieć, że autor stworzył swoje dzieło, przepełniony pragnieniem podzielenia się z czytelnikami mistycznymi doświadczeniami związanymi z przyjściem na świat jego umiłowanego potomstwa.

Jeśli jednak sięgnąć głębiej, okaże się, że oto mamy do czynienia z prawdziwym księgarskim horrorem.
W grę może bowiem wchodzić i dział „Filmy” („Czas Apokalipsy, czyli jak wychować grzeczne dziecko”; „Człowiek demolka, czyli jak wybrać odpowiednią zabawkę”; „Casablanca, czyli jak podnieść przyrost naturalny”), i „Fantastyka” („Idealny rodzic, czyli byt nieistniejący”), ale także „Kryminał i sensacja” („Wszyscy jesteśmy podejrzani, czyli jak skłonić dzieci, żeby mówiły prawdę”), „Medycyna” („Jak oglądać telewizję i zachować zdrowe zmysły”) czy „Prawo i ekonomia” („Jak negocjować z dziećmi, czyli spółka”).

Gdyby jednak księgarze mieli możliwość poświęcenia czasu na lekturę całej książki, nie ograniczając się tylko do przejrzenia spisu jej treści, okazałoby się, że postawione na wstępie pytanie jest wydumane. Każdy, kto bowiem przeczytał całe dzieło, bez chwili namysłu stwierdzi, że jedyne odpowiednie dlań miejsce znajduje się w dziale „Literatura faktu”.
Bo faktem jest zarówno to, że to zbiór wyśmienitych i zabawnych historii, jak i to, że Leszek Talko, jak rasowy reporter wojenny, z poświęceniem gromadził potrzebny do jego stworzenia materiał źródłowy, narażając wielokrotnie swe życie i zdrowie.
A wszystko dla dobra czytelników.
I ku pokrzepieniu ich rodzicielskich serc.

Leszek K. Talko „Dziecko dla odważnych. Szkoła przetrwania”, ilustrowała Ewa Olejnik. Znak emotikon, Kraków 2014.

Pojawienie się tego posta dzisiaj nie jest przypadkowe.
Dziś na świecie pojawiła się bowiem moja pierwsza siostrzenica!
Jej rodzicom pokażę tę książkę jednak najwcześniej za kilka lat. Po co się mają denerwować?

A historie Leszka Talki przypomniałam sobie dzięki portalowi SzczecinCzyta.pl, na którym też pierwotnie ukazała się ta niby-recenzja. 

niedziela, 6 kwietnia 2014

Czy każda książeczka to fajna wycieczka, czyli że dydaktyzm jednak nie zawsze szkodzi dzieciom

Jak co wytrwalsi czytelnicy tego bloga być może pamiętają, zdarzało mi się narzekać na rozbuchane zapędy dydaktyczne polskich autorów książeczek dla dzieci. Ustawiłam się wówczas w rzędzie tych, którzy uważali, że lektura powinna przede wszystkim sprawiać dzieciom radość, a tylko ewentualnie i mimochodem nauczać.
Dlatego też mam problem z dzisiejszym postem. Jak tu bowiem napisać to, co myślę, nie okazując się osobą, która zmienia poglądy jak rękawiczki, dopasowując się do okoliczności?


Książeczka – wycieczka po miastach i miasteczkach”, napisana i zilustrowana przez Elizę Piotrowską, na pewno nie razi dydaktyzmem.
Wprawdzie ważnym jej elementem jest mapa Polski, pojawiająca się przy każdym kolejnym wierszyku (każdorazowo zaznaczona jest na niej miejscowość, której wierszyk dotyczy), to jednak nauczanie geografii nie wybija się na pierwszy plan.
Ponadto poszczególne, składające się na tytułową wycieczkę, wierszyki są krótkie i od rzeczy. Żaden z nich nie ma nawet cienia związku z miastem, którego dotyczy.
Jak sądzę, miały być zabawne i wpadające w ucho. Stąd użycie częstochowskich rymów i absurdalna treść.
Tak absurdalna, że aż – moim zdaniem – głupia.


Nie chodzi tu o to, że nie lubię prostych rymowanek o niczym.
Bo lubię.
Na przykład takie:


Zwłaszcza gdy są dobrze – moim zdaniem – zilustrowane.
Ale lubię i twórczość Małgorzaty Strzałkowskiej, i Kacpra Dudka, więc może jestem nieobiektywna.


Mam jednak w pamięci (a także w zasięgu ręki, na półce moich dzieci) wydaną jeszcze w peerelowskich czasach książeczkę napisaną przez Igora Sikiryckiego, a zilustrowaną przez Jerzego Flisaka: „49 podróży pana Jana”.


Książeczkę, która została napisana w celu bardzo dydaktycznym: zapoznania młodych czytelników z nowym podziałem administracyjnym Polski. Tytułowy pan Jan odbywa więc w niej jedną, za to czterdziestodziewięcioetapową podróż do wszystkich, wówczas nowych, miast wojewódzkich. Każdemu miastu poświęcono ledwie czterowiersz, nawiązując jednak każdorazowo do tego, co w owym czasie uważano za charakterystyczne dla danego regionu.

Niektóre nawiązania – głównie te dotyczące radości z postawionych w czynie społecznym fabryk i kombinatów – dla współczesnych dzieci są całkowicie niezrozumiałe. Ja pamiętam, jak z wypiekami na twarzy nagrywałam na kasetę magnetofonową z napisem „Stilon Gorzów” wybrane utwory z Listy Przebojów Programu III, jednak moje dzieci nie mają prawa wiedzieć, o co chodzi, gdy czytam, że pan Jan „dotrzymał słowa i do Gorzowa / po sztuczne włókna fiata skierował. / Kupił tam mocną żyłkę w „Stilonie”, / na którą w Warcie łowił okonie.”,
Na szczęście chociaż Warta nie zmieniła jak dotąd swojego biegu.


Szereg miast, mimo iż od czasu napisania książki straciły miano miast wojewódzkich, wracając do poziomu ledwie powiatowych, na szczęście zostało uwiecznionych jednak w wierszykach bardziej ponadczasowych. Możemy więc przeczytać na przykład, że pan Jan „stamtąd pojechał do Ostrołęki / i mając w uszach dźwięki piosenki, / zwiedził nad Narwią rozliczne wioski, / sławne z ludowej sztuki kurpiowskiej.”, albo iż „nazajutrz znalazł się w Białymstoku, / bo w Białowieży nie był od roku, / a jak doniosła miejscowa prasa, / w puszczy tej żubrów masa już hasa.

I choć wydaje się, że różnica pomiędzy wierszykami Elizy Piotrowskiej i Igora Sikiryckiego jest niewielka, a brak dydaktyzmu przemawiałby za tymi autorstwa Piotrowskiej, to jednak, mimo wyraźnego peerelowskiego zadęcia, wygrywa - moim zdaniem - Sikirycki.
Widać to jasno, gdy zestawić wspólne dla obu książeczek wierszyki o Katowicach. 
Piotrowska opowiada, że „w Katowicach / krasnal biegał po ulicach / i nadkładał ciągle drogi, / bo miał bardzo krótkie nogi.”), podczas gdy Sikirycki wyjaśnia, iż pan Jan "stamtąd na chwilę wpadł do Katowic, / by niespodziankę sprawić stryjowi. / Stryj był hutnikiem, więc Jana skrótem / powiózł natychmiast na wielką hutę."
Wielkiej huty może i już w Katowicach nie ma, za to przynajmniej kiedyś była. W odróżnieniu od krasnala.

Kompletnie nie rozumiem też dlaczego na stronie autorki sugeruje się, że „Książeczka – wycieczka (…) jest przeznaczona dla dzieci od lat ośmiu (podobnie jest na stronie internetowej wydawnictwa Media Rodzina – książka trafiła tam do przedziału „wiek 6-9 lat”).
Czyżby poziom trudności podniosła konieczność lokalizowania miejscowości na mapie Polski? Czemu jednak w takim razie mój ośmiolatek po dwóch wierszykach odwrócił się na pięcie i znikł za rogiem, wcześniej patrząc na mnie z wyrzutem, zaś pięciolatek wytrwał wprawdzie do końca lektury, ale nie wyglądał na specjalnie zadowolonego?
Ciekawe również, czemu chociażby wydawnictwo Dwie Siostry nie uważa map za czegoś równie strasznego, uznając „Mapy” autorstwa małżeństwa Mizielińskich za odpowiednie dla dzieci już od trzeciego roku życia?


Niezależnie jednak od tego jak brzmi prawidłowa odpowiedź na wyżej postawione pytania, moim zamiarem było doprowadzenie co wytrwalszych czytelników do morału. A brzmi on tak:

Lepiej jest pisać z sensem niż bez niego.
A jeśli już ma być bez sensu, to musisz – autorze - postarać się trzy razy bardziej niż zwykle.

Eliza Piotrowska „Książeczka – wycieczka po miastach i miasteczkach”. Media Rodzina, Poznań 2007.
Małgorzata Strzałkowska „Wyliczanki z pustej szklanki”, zilustrował Kacper Dudek. Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2012.
Igor Sikirycki „49 podróży pana Jana”, ilustrował Jerzy Flisak. Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982.

środa, 2 kwietnia 2014

Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci, niekoniecznie Pierwszej, czyli o tym, że gusta bywają różne

Ostatnio sporo czasu spędzam, szwendając się po cudzych domach. Fachowo mówiąc: oglądam nieruchomości.
Widuję tam różne rzeczy, także takie, o których dotąd mi się nie śniło, a jeśli nawet śniło, to w snach, o których jak najszybciej chciałabym zapomnieć.
Gdybym miała wybrać taki element wystroju wnętrz, z którym podczas tych wycieczek stykam się najrzadziej, w cuglach wygrałyby książki. Książki w domach na sprzedaż to najwyraźniej rzecz wstydliwa, muszę to zapamiętać, gdy będę próbowała sprzedać własne mieszkanie.

W jednym z domów przywitały nas najpierw dwa gipsowe lwy strzegące wejścia, a zaraz potem opalony pięćdziesięciolatek ufryzowany na Limahla w czasach jego świetności. Gdy weszliśmy do środka, naszym oczom ukazało się rokoko plus jeszcze ze trzy koko. Zwykłe rokoko, moi Państwo, to bowiem nic przy tym, co kryło się na tych, bodajże, stu dwudziestu metrach kwadratowych. Złocenia, kandelabry, kryształowe żyrandole, łóżko z kolumnami, ściany ze stiukami. Sprzedający puszył się niczym paw, zachwalając kolejne ekskluzywne elementy wyposażenia wnętrz, a nasze oczy z każdą sekundą coraz bardziej okrąglały, niczym spodki.
Czy ten dom był brzydki?
Tak, potwornie brzydki. Kicz i bezguście. Dramat.
Właściciel był jednak wyraźnie z niego dumny. Zachwycony. Włożył w niego całe serce. Urządził go tak jak chciał, tak, żeby było ładnie.
To ładny czy brzydki? Kto ma rację: on czy ja?

Mieszkanie, które póki co zajmujemy, urządzaliśmy sami, na miarę możliwości, ale i podług własnego gustu. Dobrze się w nim czujemy, nam się podoba.
- To niesamowite, że wszystkie mieszkania prawników są takie same, takie nudne. – rzuciła któregoś razu bawiąca z wizytą moja siostra, architekt. Profesjonalistka od projektowania.
Nudne czy nie nudne? Kto ma rację: ona czy ja?

W liceum miałam w klasie koleżankę. W czasie gdy ja oblekałam się w czarne giezła i sznurkowe korale, ona nosiła mini i bluzki w panterkę. Nie mam pojęcia jak wygląda teraz, ale ilekroć przypominam sobie, jak wyglądała wówczas, natychmiast nasuwa mi się słowo „bezguście”. Mam pewne podstawy, by przypuszczać, że ona ma tak samo, gdy myśli o mnie.
Która z nas nie miała gustu: ona czy ja?

Ten przydługi wstęp był niezbędny, by uświadomić wszystkim czytającym, że – w odróżnieniu od wielu osób, które już na ten temat się wypowiadały – ja nie mam jasnego i kategorycznego zdania w sprawie „Pierwszej książki mojego dziecka”.

źródło zdjęcia

Owszem, uważam, że jest to obrzydlistwo. Gdy patrzę na okładkę, za każdym razem się wzdragam. Wierszyki Elizy Piotrowskiej przyprawiają mnie o ból zębów, a ilustracje o oczopląs (tu można pobrać ebooka, żeby wyrobić sobie własne zdanie o tej publikacji). Całym sercem byłam za Joanną Olech, gdy w jedynej rozmowie na ten temat, którą słyszałam (w Radiu Tok Fm, niestety nie umiem jej podlinkować), tłumaczyła, że sprzeciwia się temu, żeby za publiczne (ministerialne) pieniądze promować tandetę.
Ale co z tego, skoro nie wiem, kto ma rację: my czy oni?

Dlaczego nasz gust jest lepszy od ich gustu?
Dlaczego to my wiemy lepiej, a oni się nie znają?

Gdy – w tej samej rozmowie radiowej - słyszałam Irenę Koźmińską, która zapewniała, że jej Pierwsza Książka Mojego Dziecka się podoba, a poza tym nie ma to być dzieło elitarne, cała się gotowałam.
Kiedy jednak, po ostygnięciu, próbowałam znaleźć jakieś dobre argumenty przeciwko jej tezom, zawsze kończyło się na tym samym. Na pytaniu: a dlaczego to ja wiem najlepiej, co jest ładne?

Kiedy chcę poczytać dzieciom Brzechwę, nie mam wątpliwości, które wydanie wziąć do ręki: 






to z ilustracjami Szancera, stanowiące Biblię mojego dzieciństwa,







czy to, które Młodszy dostał w przedszkolu (całe przedszkole czyta dzieciom, dajmy dzieciom po książeczce! I cóż od niej chcecie? Przecież jest porządna, w twardej oprawie!).


 Ale może Szancer to przeżytek?






Z kolei Kaczka Dziwaczka może wyglądać zarówno tak:







                                                        jak i tak:



My z zamkniętymi oczami wybieramy Butenkę, ale może niektórych on brzydzi?


Przy Tuwimie podobnie.



Klasyczna Siemaszko,









                                               równie klasyczny Witz,







albo – moim zdaniem brzydki – Artur Nowicki.


Ale może Tuwimowi by się podobało?




W tym miejscu, dla jasności, nie od rzeczy będzie wyznać, że osobiście czytałam swoim dzieciom to, wcale nie zakrywając im przy tym oczu:


Na swoje usprawiedliwienie dodam, że pierwsze dwie książeczki przynieśli dziadkowie, a potem ruszyła lawina, której nie dało się zatrzymać.

Cudowne, modelinkowe obrazki.
Zachwycające, stereotypowe teksty (osobna seria dla chłopców, o strażakach i kierowcach, osobna dla dziewczynek, o lalach i fryzjerkach).
Wstrząsająca składnia i gramatyka, zaskakujące i odkrywcze rymy (że przywołam tylko frazę, która z racji wielokrotnych powtórzeń z pewnością tkwić będzie w mej głowie aż do chwili, w której wydam ostatnie tchnienie: „aż nagle woda z węża wytrysła i ugasiła ogień natychmiast”).

I co?
Moje dzieci żyją. I mają się dobrze. Czytają i oglądają bardzo różne książki, nie wzdrygając się z odrazą na widok tych „artystycznych”.

Więc może jednak nie ma o co robić afery?
Bo może „Pierwsza książka mojego dziecka” jest ładna, a ja się nie znam?
A może – chociaż paskudna - nie wyrządzi dzieciom szkody, a faktycznie – jak twierdzi – pani Koźmińska – zachęci nieczytających rodziców do czytania dzieciom i rozmawiania z nimi?
Może dzięki niej ludzie zaczną kupować książki dla dzieci gdzie indziej niż w hipermarketach, a małe, bardziej ambitne wydawnictwa przestaną wałęsać się po krawędziach bankructwa?

Dziś Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci.
Czytajcie dzieciom.
Ale jeśli chcecie pokazywać im obrazki, to może takie?

źródło zdjęcia

wtorek, 1 kwietnia 2014

Programowanie zakończyło się pomyślnie, czyli w odpowiedzi na ogłoszenie

Słowo się rzekło, momarta u płota.

Bardzo dziękuję za liczne odpowiedzi na moje ogłoszenie. Dzięki Wam niewątpliwie nie grozi mi teraz brak weny – gdybyż tylko dało się jakoś zaradzić brakowi czasu!

Zgodnie z obietnicą, postanowiłam wybrać jedną zwycięską propozycję.
Po namyśle uznałam, że uczynię to według kryterium stopnia uśmiechnięcia i poziomu rozbłysku.

Najszerzej więc uśmiechnęłam się i oko najbardziej rozbłysło mi przy propozycji Izy. 
Momarta a nauka języków, także u dzieci – oto jej typ, a ja – dzięki rozbłyskowi - mam już niemal gotową koncepcję posta na ten temat.
Jeszcze nie wiem kiedy się on pojawi, ale na pewno stanie się to – zgodnie z obietnicą – w kwietniu.

Oprócz tego zapewniam jednak, że pojawią się posty, dotykające - bardziej lub mniej ściśle - i innych proponowanych przez Was tematów (Bazylu, Ty jednak raczej nie czekaj. Wybacz!). Niektóre będą wymagały ode mnie wykonania wielkiej pracy umysłowej – mam nadzieję, że sprostam.

Pierwszy już jutro.