niedziela, 31 lipca 2016

"Przekrój" nr 1112/1966, czyli 50 lat temu (odc. 12)

„Przekrój” datowany na ostatni dzień lipca 1966 roku sporo uwagi poświęcał kobietom.


Już na pierwszej stronie Kajetan Kotowicz w poświęconym wędkowaniu tekście „Wszystkie rybki” z uznaniem opisywał wędkarskie przygody własnej żony. Odnotował przy tym, że Polski Związek Wędkarski liczył w owym czasie 269.793 członków, w tym tylko 1.182 kobiety (raptem 0,44% spośród wszystkich zrzeszonych w tym czasie w PZW osób). 
Patrząc na zdjęcia zamieszczane obecnie na internetowej stronie PZW, przypuszczam, że ów procent nie wzrósł jakoś bardzo znacząco. Z drugiej jednak strony, jeśli kobiety zabierają się za wędkowanie, zazwyczaj wkładają w to całe serce. Nie wątpię, że o niejakiej pani Beacie Radeckiej, która tydzień temu wygrała nocne zawody wędkarskie zorganizowane w Krapkowicach, można by napisać co najmniej to samo, co pół wieku napisał pan Kotowicz o swojej małżonce:
„(…) jeśli ta kobieta, która mdleje na widok karalucha, pieczołowicie faszeruje białe robaczki czosnkiem, to sami rozumiecie." 

Clementine Churchill
źródło zdjęcia
Połowę jednej ze stron poświęcono także żonie Winstona Churchilla, lady Clementine. Przyznam szczerze, tekst czytałam z rosnącym podziwem. Od dawna wiem jednak, że dyplomacja (również małżeńska) nie jest moją najmocniejszą stroną.
Nieznany autor zamieszczonego w "Przekroju" artykułu tak opisywał niektóre tylko z wielu wyzwań, jakie na co dzień stawały przed panią Churchillową:
Churchill był człowiekiem raczej uciążliwym w życiu codziennym. Miał pewne przyzwyczajenia, z których nie chciał rezygnować za żadną cenę. Takim przyzwyczajeniem były jego uroczyste niemal kąpiele. Brał ich co dzień dwie. W południe i koło wpół do ósmej wieczorem. Przez pięćdziesiąt kilka lat małżeństwa lady Churchill nigdy nie udało się go nakłonić do wcześniejszego wyjścia z wanny (siedział w niej strasznie długo), nawet jeśli na kolacji byli goście. W wannie recytował bez końca Szekspira albo powtarzał przemówienia, które wygłosić miał w Izbie Gmin.(…)
Churchill był człowiekiem niepunktualnym i… wielkim smakoszem. (…) [Lady Churchill] obliczyła, że w ciągu ich małżeństwa przygotowała ponad dziesięć tysięcy wykwintnych obiadów. Ulubionym daniem sir Winstona był kawior, wołowina, owoce w marcepanie. Tracił jednak wszelką miarę na widok bitej śmietany. (…) Oczywiście tył. Tu jednak lady Churchill była bezsilna. Równie bezowocna była jej walka z alkoholem. Osiągnęła tylko jedno, że sir Winston przesunął godzinę pierwszej whisky. Zwykle pijał ją o wpół do dziesiątej. Drogą kompromisu ustalono, że wypijać ją będzie o godzinę później.

Kobiece nawiązania (w tym razem klasycznym stylu) pojawiły się nawet w rubryce „Słuchać czy nie słuchać”, w tym numerze poświęconej omówieniu szeregu płyt z nagraniami Antoniego Dworzaka.
Nie wiem kto tworzył tę rubrykę, ale z pewnością gdyby osoby odpowiedzialne dziś za promocję muzyki poważnej przeczytały z uwagą wszystkie jego teksty, wyciągając stosowne wnioski, z pewnością od jutra filharmonie stałyby się najbardziej obleganymi miejscami w tym kraju. Ot, taka choćby wzmianka:
Czy zdarzyło ci się wracać wieczorkiem do domu, trochę skwaszonym – że nudno, że w domu nic ciekawego, kolacja z resztek obiadu, żona z wydatkami, którą znasz, zbyt dobrze wszystko znasz? (…) Otóż jeśli, ku twemu zdziwieniu, w pustym mieszkaniu zastaniesz kartkę od żony: „Wyjechałam na 3 dni z Zosią, cielęcina w lodówce”, oraz kopertę z nadrukiem a wewnątrz zawiadomienie, że na twoją ćwiartkę padło 125 tysięcy, a na dobitek w łazience będzie się kąpała szwedzka gwiazda filmowa Ursula Andress, bo w hotelu nie było pokoju, możesz śmiało zawołać: NIESPODZIANKA!
Otóż równie wielką niespodzianką będzie dla ciebie zapoznanie się z twórczością DWORZAKA Antoniego (1841-1904). Jak rzep przyczepiono mu określenie „epigon Brahmsa”. Jeśli nawet Brahms był artystą jeszcze wyższego lotu, to z tego nie wynika, że słuchanie Dworzaka nie da ci ogromnych rozkoszy.

Także redagowana przez niejaką Aleksandrę stała rubryka „Listy o filmie” poświęcona była premierom filmów, w których główne role grały kobiety. Polskim filmem, który wchodził latem 1966 roku na ekrany kin (premiera miała miejsce 20 lipca) był jeden z moich ulubionych filmów wszechczasów – „Lekarstwo na miłość”, adaptacja „Klinu” Joanny Chmielewskiej z będącą wówczas w rozkwicie urody Kaliną Jędrusik w roli głównej.
Nie będzie przesadą gdy napiszę, że to ten właśnie film stworzył (obowiązujący do dziś) mój wzorzec kobiety. To po jego obejrzeniu ukształtowały się moje wyobrażenia dotyczące tak typu urody, fryzury czy makijażu, jak i strojów.
Swego czasu na blogu „Agnieszka o modzie” zamieszczono świetną analizę tego filmu, dokonaną właśnie pod kątem mody. Szczerze polecam i tekst, i film.


By pozostać przy filmie: w „Mieszance firmowej” donoszono, iż „reżyser Jerzy Hoffman przygotowuje się do realizacji historycznego superfilmu „Pan Wołodyjowski” (kolor, szeroki ekran). Początkowo kandydatami do roli tytułowej byli Michnikowski i Łomnicki. Wydaje się jednak, że tych dwóch świetnych aktorów pogodzi amator, tyle że znakomicie władający szablą: Wojciech Zabłocki, jeden z naszych czołowych szermierzy.
Jak wiadomo, reżyser ostatecznie zdecydował się na Tadeusza Łomnickiego. I chyba dobrze, bo – szczerze powiedziawszy – nijak nie jestem w sobie w stanie wyobrazić Wiesława Michnikowskiego w roli Małego Rycerza.


Na zakończenie literackie doniesienia o nowościach sprzed półwiecza.
Jak zwykle sporo wśród nich pozycji dotyczących II wojny światowej. Dwadzieścia lat od zakończenia wojny to był zdaje się odpowiedni czas, by pewne historie dojrzały do tego, by je z siebie wyrzucić. W lipcu 1966 ukazały się więc (obie tak samo mi nieznane): „Dolina Jozafata” Małgorzaty Hołyńskiej („o grupie dziewcząt różnych narodowości; po przejściach więzienno-obozowych wywieźli je Niemcy do pracy we Francji i Niemczech. Przeżycia, często tragiczne, ale przez pryzmat młodości. Czasem i humor. Wartka akcja.”) oraz „Czysta krew” Salomona Strausa-Marko („Jedna z niezwykłych wojenno-okupacyjnych historii. Autor wspomnień, Żyd, przedzierzgnął się w Ukraińca i doszedł nawet do dość eksponowanego stanowiska w hitlerowskiej machinie wojennej. Spryt i odwaga pozwoliły mu przeżyć, mimo że prowadzi cały czas niebezpieczną grę, współpracując z ruchem oporu. Dokumentalne zdjęcia.”).



W rubryce znalazły się ponadto wzmianki o kilku innych - jak się wydaje, interesujących - książkach:
Waldemar Babinicz (czy ktoś kiedykolwiek słyszał o takim autorze?) „Ludzie to powiedzieli” – „5 opowiadań; oprócz jednego wszystkie o tematyce współczesnej, umieszczone w realiach wsi i jej obyczajów. Pisane trochę z przymrużeniem oka; w konwencji typowego dla wsi (autor zna ją dobrze) dobrotliwie żartobliwego patrzenia na życie.”
„Kryształowy sześcian Wenus” – „Wybór 12 opowiadań fantastyczno-naukowych, dający przegląd tego rodzaju najnowszej twórczości amerykańskiej. Czołówka autorska tego gatunku. Kto lubi – ma pasjonującą lekturę. Wybór i wstęp J. Stawińskiego.”



I wreszcie jedyna w tym zestawie książka, którą mam (co wcale nie znaczy, że czytałam) – „Ikar” Jana Józefa Szczepańskiego: „Temat i bohater – wzięci z historii: 20-letni emigrant Antoni Berezowski, który dokonał zamachu na cara przebywającego z wizytą w Paryżu (1867) skazany na dożywotnie galery w Nowej Kaledonii. Proza b. współczesna. Czyta się.

Wówczas (wydanie I) „Ikar” został wydany przez „Czytelnika” w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy; blisko 30 lat później, w roku 1982 ten sam wydawca do „Ikara” dorzucił jeszcze „Wyspę” (być może dlatego nie mogę się za to zabrać – grubość mnie odstrasza!), a nakład zwiększył do 30.320 egzemplarzy. Ech! 

czwartek, 28 lipca 2016

Ch.Cho "Sekrety urody Koreanek", czyli straszne skutki urlopu

Uwielbiam być na urlopie.
Tylko wówczas osiągam ten stopień wewnętrznego wyluzowania, który pozwala mi sięgać po książki, na widok których zazwyczaj snobistycznie spluwam ze wstrętem.
Na szczycie listy takich dzieł plasują się ostatnio wszelkie bestsellery napisane przez skośnookie panie.
Tym właśnie sposobem w ubiegłym roku przeczytałam fascynującą książkę pani Marie Kondo, w tym zaś sięgnęłam po „Sekrety urody Koreanek” autorstwa Charlotte Cho.
źródło zdjęcia

Życie Charlotte Cho dzieli się na dwa etapy: przed i po.

Charlotte Cho
źródło zdjęcia

W pierwszym wiodła życie Amerykanki koreańskiego pochodzenia. Jak sama stwierdza, była wówczas opalona, miała pryszcze i grube pasemka (przy okazji skończyła zdaje się, że nienajgorzej, studia, ale nie to odgrywa w tej historii znaczenie).

W drugim, po wyjeździe do Seulu, odkryła, że najważniejszym przejawem kultury jest „kultura dbania o cerę”. I tak już jej zostało.

Nie zamierzam w tym miejscu wcale naśmiewać się z pani Cho ani jej admiratorek. Przeciwnie, po pobycie nad polskim morzem, nad którym ciągle triumfy święci „leżing i smażing”, szereg jej uwag uważam za wręcz nieocenione.
Nie sposób bowiem nie zgodzić się z nią, gdy pisze: „Poznałam (…) mnóstwo osób, które starają się jeść tylko organiczne produkty albo wydają mnóstwo pieniędzy na lekcje jogi, by utrzymać dobre samopoczucie, a mimo to ochrona skóry przed słońcem znajduje się bardzo nisko na liście ich priorytetów. Z jakiegoś powodu wielu z nas wciąż myśli, że emulsja z filtrem przeciwsłonecznym to nieobowiązkowy element rytuału pielęgnacyjnego, co jest nieprawdą. (…)
Wspaniale jest czuć na ramionach ciepłe promienie, to prawda. No i od lat wmawia nam się, że opaleni wyglądamy lepiej. Mimo to słońce nie jest naszym przyjacielem i nie ma czegoś takiego jak „zdrowe opalanie” – w rzeczywistości może ono uszkodzić skórę, spowodować jej przedwczesne starzenie i zwiększyć ryzyko zachorowania na raka.”

Nie mogę także wykluczyć, że nie skorzystam z którejś z zamieszczonych w książce porad dotyczących pielęgnacji skóry, zwłaszcza tej z przebarwieniami (na marginesie: gdyby było zapotrzebowanie na post pt. „Jak wydałam bez sensu kupę forsy, próbując usunąć przebarwienia i do jakich wniosków doszłam”, jestem gotowa, proszę tylko dać znać).

Trudno byłoby też kwestionować trafność porad zamieszczonych w rozdziale 10, w tym o treści: „pij dużo wody”, „dobrze się odżywiaj”, „porządnie się wysypiaj” i „ogranicz stres”. Mam nadzieję, że nie zostanę uznana za zrzędę, gdy napomknę, że mimo wszystko wydają mi się one mało innowacyjne.

Główne moje wątpliwości są jednak związane z bezkrytycznym przenoszeniem kosmetycznego modelu koreańskiego na polski grunt.
Wydaje mi się bowiem, że jeśli należałoby za kimś podążać, to może niekoniecznie akurat za Koreańczykami. A w każdym razie nie w każdą stronę.

Korea to kraj, który ma najwyższy stosunek zabiegów chirurgii plastycznej do liczby mieszkańców na świecie. (…) Wydaje mi się, że popularność takich operacji wynika z kulturowej presji, aby dążyć do bycia idealnym, także idealnie pięknym.
Wszystkie kultury cenią atrakcyjność fizyczną, ale rozwijająca się gospodarka, pieniądze w kieszeni i atmosfera rywalizacji sprawiają, że Koreańczycy i Koreanki uznają inwestowanie w chirurgię plastyczną za rzecz niezbędną, aby pozostać w grze. Piękno, bogactwo lub status społeczny zapewniają wiele korzyści.”

Pomijam głębokość myśli zawartej w ostatnim zdaniu przytoczonego fragmentu książki (nie pastwmy się nad autorką); jeśli mam jednak traktować życie jako rodzaj takiej gry – wybieram inną planszę.

Obawiam się też, że gdyby przyszło mi pracować w Korei, mogłabym nie odnaleźć się tam tak dobrze jak autorka książki. Dotychczas zazwyczaj ucinałam bowiem sobie w pracy pogawędki na inne niż ona tematy.

Ludzie w biurze dokuczali mi, bo miałam potargane, nieokiełznane włosy, i patrzyli na mnie nierozumiejącycm wzrokiem, kiedy próbowałam im wyjaśnić, że pofalowane włosy, jak po dniu na plaży, to fryzura w stylu boho. Uważali za barbarzyństwo, że nie nakładam na twarz esencji, i śmiali się (ze mną czy ze mnie – trudno powiedzieć), kiedy przyznałam, że nie wiem, co to takiego. (…)
Moi współpracownicy rzucali uwagi typu: „Twoje podkrążone oczy widać z drugiego końca biura” albo „Co ci tam wyrosło na twarzy?” Moja ulubiona – bo troska o moje dobre samopoczucie i wygląd dla wielu zaczęła się stawać prawie udręką – brzmiała: „Błagam cię, uczesz w końcu włosy.”

Wreszcie, wstyd się przyznać, choć łasa jestem na komplementy, te prawione przez Koreańczyków mogłyby nie spełnić moich oczekiwań.

To, że skóra jest najważniejsza, wynikało jasno z wielu codziennych interakcji. Podczas jazdy windą do mojego mieszkania podsłuchałam, jak starszy mężczyzna wita stojącą obok mnie kobietę słowami: „Pani cera wygląda dziś wspaniale”. (…)
Reakcja kobiety świadczyła o tym, jak dumna się poczuła, usłyszawszy komplement. Otwarła szerzej oczy z radości i zachichotała, grzecznie przysłaniając dłonią usta."

Wszystkich, którzy w tym miejscu otwarli szerzej oczy, uspokajam. Następny urlop mam dopiero za rok.

Charlotte Cho „Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji”, tłumaczenie Joanna Dziubińska. Znak Literanova, Kraków 2016.

piątek, 22 lipca 2016

"Przekrój" nr 1111/1966, czyli 50 lat temu (odc. 11)

22 lipca 1966 roku, tak samo jak dzisiaj, był piątek.
Nie był to jednak zwykły piątek, taki jak dzisiaj. Był to bowiem piątek świąteczny – 22 lipca (obecnie E. Wedel).


Na drugiej stronie datowanego na ten szczególny dzień numeru „Przekroju” redakcja zamieściła krótkie objaśnienie. Z myślą o młodszych czytelnikach tego bloga, mając także na uwadze to, że nasza obecna rzeczywistość (w każdym razie polityczno-społeczna) coraz bardziej zaczyna przypominać tę sprzed pół wieku, zamieszczam poniżej obszerne cytaty:

Przed 22 laty na wyzwolonym skrawku ziemi w Chełmie Lubelskim objął władzę Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego – pierwszy rząd Polski Ludowej. Metryką jej urodzin stał się Manifest Lipcowy. Sprecyzował wizję Polski społecznie sprawiedliwej, gospodarczo silnej, politycznie znaczącej na mapie świata.(…)
Stało się tradycją, że w każdą rocznicę lipcową dokonuje się bilansu dorobku, który jest wspólnym dziełem umysłów i rąk naszych. Tak jest i teraz w dwudziestą drugą rocznicę. Ale tę rocznicę obchodzimy w roku wyjątkowym, zamykając TYSIĄCLETNI rozdział historii Polski.(…)
Jaka jest Polska roku 1966, otwierającego nowe tysiąclecie?
- Jesteśmy jednym z najmłodszych społeczeństw Europy. Ponad 40 proc. obywateli liczy poniżej dwudziestu lat. Blisko 70 proc. nie przekroczyło czterdziestki, 65 lat i więcej ma zaledwie 6,5 proc.
- W tym roku zrówna się ilość mieszkańców miast i wsi. Po raz pierwszy w dziejach kraj nasz przekroczy próg, oznaczający wysoki stopień urbanizacji i rozwoju gospodarczego. Zajmiemy szóste miejsce w Europie.
- Wkrótce także zrówna się ilość Polaków zatrudnionych w rolnictwie i leśnictwie z liczbą pracujących w przemyśle i innych dziedzinach gospodarki narodowej.(…)
A przecież nie tak bardzo odległe są czasy kiedy 70 proc. Polaków zajmowało się tylko rolnictwem i należeliśmy do krajów o najniższym odsetku ludności miejskiej. Nie tak dawne są czasy, w których likwidowaliśmy zmorę przeszłości – analfabetyzm.”

Nie wiem, bo nie oglądam telewizji i staram się nie czytać wiadomości (w każdym razie tych krajowych), ale mimo wszystko mam wrażenie, że 50 lat później tchniemy nieco mniejszym optymizmem. Kołacze mi się coś o jakiejś ruinie…

Rubryka „Czytać albo nie czytać” także bardzo optymistyczna.
Jej przełożenie na współczesne realia już niekoniecznie.
W lipcu 1966 roku ukazał się bowiem (w nakładzie 20.000 egzemplarzy!) m.in. „Piłat” Magdy Szabó, opisany przez „Przekrój” jako „powieść współczesna, o kobietach. Życie matki i córki pod jednym dachem. Konflikt pokoleń, problem starości, narastający dramat. Dobra proza”.
Sprawdzam dostępność w mojej bibliotece. Odpowiada mi tylko informacja "egzemplarze wycofano".
50 lat, jak widać, dla książki to zbyt wiele…

W dziale „Sensacyjne” redakcja donosiła z kolei o ukazaniu się drugiej „przyjemnej i dowcipnej” powieści pewnej autorki. Notka o treści nader lakoniczna, acz zachęcająca: „Środowisko warszawskich architektów. Czyta się.”
Owszem, chodzi o Joannę Chmielewską i „Wszyscy jesteśmy podejrzani” (pierwszą wydaną jej książką był „Klin”).
Jakieś dwa miesiące temu ponownie (nie zliczę już który raz) przeczytałam. Niestety, nie w wydaniu z 1966, w serii „z jamnikiem”, ale i tak czytało się znakomicie.

I wreszcie najważniejsza, zdaje się, wydana ówcześnie pozycja.
źródło zdjęcia
Henryk Elzenberg. Nazwisko, które – przyznaję uczciwie – mówi mi niewiele. Coś tam się kołacze, coś dzwoni, ale żebym kiedykolwiek czytała? Nie, nic z tych rzeczy.
Tymczasem redaktor „Przekroju” nie ustaje w zachwytach:
Autor jest równie wybitnym pisarzem jak filozofem. Co za polszczyzna! Proza brzmi jak dobra muzyka. Zdania jasne, zrozumiałe – to znów są skutki, gdy ma się talent, a na domiar studia odbywało się we Francji. Prof. Elzenberg wydał trzy książki. Jego dziennik w formie aforyzmów pt. KŁOPOT Z ISTNIENIEM, określono: wielka przygoda intelektualna. Słusznie, ale z dodatkiem: i moralna, gdyż autor przede wszystkim jest moralistą. (…) Druga książka, WARTOŚĆ I CZŁOWIEK, trudniejsza, dla czytelników zaawansowanych, broni podstawowego pojęcia w życiu ludzkim: wartości. Obecnie ukazała się oczekiwana trzecia: PRÓBY KONTAKTU, tak z czytelnikiem, jak i z… współczesnością. 21 esejów: o Gandhim, o Brutusie, o Benedetto Croce (czy tylko ja nie wiem kto to?), o Lukrecjuszu (ale ciekawie!), o Żeromskim, Rabindranath Tagore… Pasjonująca lektura dla dorosłych. Mały nakład, pośpiesz się. (Wyd. Znak, 4 tys., str. 222, cena 38).

Pomijając już to co wiem o Henryku Elzenbergu i jego twórczości, chciałabym zwrócić uwagę na co innego. Na „mały nakład”, mianowicie. W roku 1966 było to 4 tysiące egzemplarzy.
W roku 2016, śmiem twierdzić, 4.000 to nakład całkiem spory.
Postawię tezę jeszcze śmielszą: Elzenberg wydany dziś choćby w 400 egzemplarzach miałby marne szanse na sprzedanie się. Chyba że wystąpiłby (pośmiertnie) w jakimś talent show. Studia we Francji mogłyby jednak nie wystarczyć do odniesienia sukcesu. No, chyba że pan Henryk mógłby zaprezentować światu kaloryfer na brzuchu, wtedy to zupełnie inna gadka!


Rubryka „Savoir vivre w odcinkach” Jana Kamyczka tym razem także blisko czytelniczych realiów. Pisze bowiem Ewa B.:
Czy rzeczywiście nie można, mocząc się w wannie, przejrzeć gazety? Babcia twierdzi, że w wannie czytają tylko osoby upośledzone umysłowo, tymczasem i ja i plejada koleżanek oraz kolegów, a także rodzice niektórych z nich, zażywają rozkoszy lektury w wannie, chyba nie jesteśmy wszyscy nienormalni?”
Mimo że w tym kontekście obecne masowe montowanie pryszniców zamiast wanien może otwierać pole do daleko idących interpretacji (ja jestem czysta; mam w domu dwie wanny, żadnego prysznica), warto jednak zapoznać się z pochodzącą sprzed półwiecza odpowiedzią Kamyczka:
I mnie się zdarza, bo właściwie w wannie jest dość nudno, a oczywiście mam się za normalnego, babcia przesadza.”


Na zakończenie zaś utwór Ludwika Jerzego Kerna, który – choć odnoszący się do Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, jakie w roku 1966 odbyły się w Londynie – wydaje się być całkiem trafny także w odniesieniu do zakończonych właśnie ME we Francji.

W Londynie mieście, panowie i panie,
Wielkie się właśnie zaczeno kopanie,
Zjechało ci sie zewsząd kupe chłopa
Na Świento Kopa.
Że to poważna sprawa a nie lipa,
Wziena Królowa swojego Filipa
I przeczytała futbalowe mowe,
Mowe kartkowe.

Dziadek to widział na swoim „Lotosie”
I w sercu dziadka zrobiło błogo sie,
Że tak przejmują wszyćkie inne kraje
Polskie zwyczaje.

Potem sie walki zaczeli zaciente,
Na śmierć i życie, jak w ZUS-ie o rente.
Każden chciał zdobyć dla siebie publikę
I złote Nike.

Te Nike gwizdnoł jeden złodziej hardy,
Ale odbiły mu jom skotlandjardy,
A pomógł im w tym piesek przypadkowy
Nieetatowy.

Cienżka jak diabli jest piłkarska dola,
Każden drugiemu pragnie strzelić gola,
Bo za te gole dudki som i wikty
I stond konflikty.

Dziadek, niestety, gola już nie strzeli,
Może najwyżej przy świentej niedzieli
Patrzonc w „Lotosie” na kopanom fete
Strzelić se sete.

Gwoli wyjaśnienia:
W 1966 Polska nie brała udziału w finałach mistrzostw. Portugalia zajęła trzecie miejsce.
Natomiast L.J.Kern ewidentnie pisał o tym samym, o czym w tym roku śpiewał niejaki Ryszard Makowski, z którego wszyscy tak bardzo się śmiali. I co, łyso Wam teraz?

czwartek, 14 lipca 2016

J.Worth "Zawołajcie położną", J.Herriot "Wszystkie stworzenia duże i małe", czyli recepta na lepsze życie

W czasach, w których dla wielu szczytem marzeń i jedynym wyznacznikiem odniesienia życiowego sukcesu staje się zdobycie sławy (utożsamianej z popularnością i rozpoznawalnością), dość łatwo popaść we frustrację.
A skoro już się w nią popadło, nic prostszego niż dać się unieść frustratolubnemu, przynajmniej w Polsce A.D. 2016, nurtowi siania nienawiści do wszystkich, którzy są inni, nienasi, obcy.
Poszukiwania odtrutki tu i teraz wydały mi się z góry skazane na niepowodzenie. Kierując się instynktem, jakiś czas temu urządziłam sobie podróż w przeszłość. Jakżeż słusznie!


Czytając o londyńskich slumsach sprzed sześćdziesięciu lat (w „Zawołajcie położną”), tudzież o życiu w zapadłej wsi w angielskim hrabstwie New Yorkshire w latach czterdziestych ubiegłego wieku (cykl książek Jamesa Herriota), czułam się spokojna i szczęśliwa.

I nic to, że książka Worth zaczyna się od drobiazgowego opisu ludzkiego porodu („Teraz musi się urodzić łożysko, i to w całości, tak żeby żaden fragment się nie oderwał i nie został w macicy. Inaczej kobieta może mieć poważne kłopoty: infekcję, nieustające krwawienie, może nawet intensywny krwotok, który bywa śmiertelny.”), zaś pierwsza część cyklu Herriota, „Jeśli tylko potrafiłyby mówić”, od równie szczegółowego opisu porodu… krowiego („Starałem się dostać choćby odrobinę głębiej do wnętrza krowy. Łeb cielaka był w tyle, a ja czubkami palców próbowałem zarzucić cienką pętlę na jego dolną szczękę. Przez cały czas ręka moja uwięziona była pomiędzy cielakiem a ścianą kostną miednicy. Przy każdym skurczu macicy nacisk stawał się wprost nie do zniesienia, a kiedy ustępował, posuwałem rękę z pętlą odrobinę naprzód.”)
Doprawdy, przy tym co ostatnio wylewa się z ust polityków i wielu zwykłych, normalnych zdawałoby się, obywateli, krew, płyny ustrojowe i inne wydzieliny wydają się rozkoszne niczym pachnące płyny do relaksującej kąpieli.


O dziwo, poza znalezieniem panaceum na złe samopoczucie, poznałam też receptę na zdobycie sławy (takową w każdym razie zdobyli tak Worth, jak i Herriot)! Chętnych proszę o uwagę, niniejszym podaję przepis. Kolejność dodawania składników dowolna; ważne tylko, by żadnego nie pominąć!

1) W to, co robisz, wkładaj całe serce.

Mam za sobą długi dzień i noc, ale głębokie poczucie spełnienia i satysfakcji sprawia, że mój krok i serce ogarnia lekkość. (…) Wchodziłam tutaj w strugach deszczu i ciemnościach, ogarnięta gorączką podekscytowania i wyczekiwania, niepokojem rodzącej się kobiety, która lada moment miała wydać na świat nowe życie. Tymczasem zostawiam za sobą spokojny, uśpiony dom, z nowym domownikiem i wychodzę prosto w blask porannego słońca.

Upał narastał, aż w zagrodzie zrobił się gorąco jak w piecu i zwierzęta, z brzuchami wydętymi od trawy, bez przerwy tryskały zielonkawobrązowymi gejzerami kału. (…) Obaj przerwali pracę i śmiali się szczerze rozbawieni, gdy krowa chlasnęła mnie po oczach mokrym ogonem; równie zabawna wydała się im sytuacja, w której cofający się przed arkanem byczek rąbnął mnie kościstym zadem w brzuch, kiedy napełniałem strzykawkę, trzymając ręce w górze. Uderzenie pozbawiło mnie tchu, a wtedy zwierzę postanowiło obrócić się w wąskim przejściu, rozgniatając mnie jak muchę na ogrodzeniu. Oczy wyszły mi na wierzch; zastanawiałem się, czy to trzeszczy płot, czy też moje żebra.

Wbrew pozorom, ani praca położnej, ani praca weterynarza (w każdym razie wykonywana w warunkach opisywanych przez autorów omawianych książek) nie należą do najłatwiejszych, najprzyjemniejszych i najczystszych. Jak w każdym zawodzie zdarzają się wzloty i upadki. Ani bohaterka powieści Worth, ani doktor Herriot (czyli autorzy obu książek, mających charakter autobiograficzny) nie byli także zbyt dobrze wynagradzani (dzisiaj zdaje się także niewiele się w tym zakresie zmieniło, w każdym razie w Polsce). Ich zarobki starczały im niemal wyłącznie na przeżycie, bez szans na oddawanie się jakimkolwiek ekstrawagancjom (na które zresztą i tak nie mieliby czasu). Mimo to snute przez nich opowieści iskrzą i energetyzują. Zamiast wzdychać za utraconymi szansami, zazdrościć innym, którym powiodło się lepiej, odnajdują szczęście w tym co robią, wykonując swoją pracę najlepiej jak potrafią, niezależnie od okoliczności.

2) Ciesz się małymi, prostymi rzeczami.

Milę za farmą wjechałem w boczną dróżkę, wysiadłem z samochodu i ułożyłem się w jego cieniu. Szeroko rozłożywszy ramiona, mokry od potu, schowałem się w wysokiej trawie, pozwalając owiewać się słodkiemu wietrzykowi. Czując słońce na twarzy, przez niedomknięte powieki spoglądałem na błękitne niebo. Bolały mnie żebra, a na nogach miałem tuzin siniaków od kopnięć. Ponadto wiedziałem, że nie najlepiej pachnę. (…) Znów leniwie otworzyłem oczy i patrzyłem, jak po zielonym wzgórzu na drugiej stronie doliny przesuwa się cień chmury. Nie, nie… wcale nie narzekałem.

Człowiek, który uważa, że szczęście przychodzi wyłącznie w huku fajerwerków, ma spore szanse stać się nieszczęśliwy i zgorzkniały. Pewnie, fajnie jest przeżyć czasem coś nadzwyczajnego – zdarza się to jednak na tyle rzadko, że pozostając w nerwowym oczekiwaniu można przegapić tyle cudownych chwil.
Być może to kwestia czasów, które opisują obie książki i tempa życia, jakżeż innego teraz i kiedyś. Być może jednak chodzi po prostu o inne rozłożenie akcentów; o to, by nie dać się zwariować światowi i nie zapominać o tym, co czyni nas szczęśliwymi.
Bo jeśli ktoś, tak jak ja, przypomina sobie o tym zaledwie raz w roku, w czasie urlopu, to zdecydowanie zbyt rzadko.

3) Kochaj ludzi. A przynajmniej ich lub. I szanuj.

Przez cały ranek miała dobry nastrój i przekomarzała się szorstko z pacjentami. Przestałam się temu dziwić, bo zdałam sobie sprawę, że to właśnie w niej lubili. Traktowała ich bez cienia tkliwości czy protekcjonalności. Starsi mieszkańcy Docklands byli przyzwyczajeni do kontaktów z przedstawicielami klasy średniej, którzy uszczęśliwiali ich na siłę i robili pospólstwu wielką łaskę. Gardzili takimi ludźmi, wykorzystywali ich, jak tylko mogli, a za plecami wyśmiewali, lecz siostra Evangelina nie miała w sobie ani krzty wyniosłości czy politowania. Była całkowicie wyzbyta podobnych uczuć. (…) Na każdego człowieka i każdą sytuację reagowała prostolinijnie i bezpretensjonalnie.

Najprostsze czasem okazuje się najtrudniejsze. Prostolinijnie i bezpretensjonalnie dla wielu okazuje się barierą nie do przejścia.
Lubimy komplikować, dorabiać ideologię, doszukiwać się drugiego dna.
Tymczasem znacznie prościej byłoby podchodzić do wszystkiego, w tym także do zadań wykonywanych na co dzień, w ramach obowiązków, tak jak bohaterowie obu powieści.
Bez zadęcia. Bez napięcia. Bez obrażania się i innych. Bez zastanawiania się nad tym, co byłoby gdyby i dlaczego jest jak jest.
Bo naprawdę każdy z nas ma swoją historię; tak samo wartą uwagi. Te o cielących się krowach i śmierdzących biedakach ze slumsów okazały się być tak samo ważne, jak inne. Dobrze jest to zauważyć, a jeszcze lepiej przenieść na dzisiejszą rzeczywistość.

4) Zauważ, że każde życie jest tak samo niezwykłe. Twoje również. Tylko od Ciebie zależy, co z tym fantem zrobisz.

I tu – zamiast cytatów – kilka zdań prosto z momarcianego serca.

Ten post pisałam przez kilka miesięcy. Nie zliczę, ile miał wersji.
Dlaczego? Nie do końca wiem.
Może to brak czasu? A może narastające we mnie od pewnego czasu poczucie, że jeśli mam w ogóle zajmować się jakąś tam internetową pisaniną, powinnam pisać o rzeczach naprawdę ważnych, a nie pitolić o jakichś tam lekturach, bo co to w końcu kogo interesuje i czy naprawdę świat stanie się od tego lepszy?

Być może to czas bym przedefiniowała swoją potrzebę obecności w sieci, w szczególności w kontekście tego jak wygląda moje realne życie, ewentualnie powróciła do korzeni, czyli powodów, dla których pojawiła się Absolutnie nieperfekcyjna (a powody te wykluczają brak zadęcia i dawania upustu potrzebie naprawiania świata). Na razie jestem w rozkroku. Myślę, co z tym fantem zrobić. W każdym razie wiem już, że także i moje życie jest niezwykłe - czyż to nie obiecujący początek?
Dzięki, pani Worth i panie Herriot! 

Jennifer Worth "Zawołajcie położną", przełożyła Marta Kisiel-Małecka. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.
James Herriot "To nie powinno się zdarzyć" i "Jeśli tylko potrafiłyby mówić", przełożyli Irena Doleżal-Nowicka i Zbigniew A. Królicki. "Świat Książki", Warszawa 1997.
James Herriot "Nie budźcie zmęczonego weterynarza" i "Weterynarz w zaprzęgu", przełożył Zbigniew A. Królicki. Wydawnictwo "Zysk i S-ka", Poznań 1996 i 1997.