sobota, 23 stycznia 2016

"Przekrój" nr 1085/1966, czyli 50 lat temu (odc. 7)

Czytając co tydzień „Przekrój” sprzed 50 lat, coraz częściej łapię się na tym, że uważam go za znacznie bardziej interesujący od niejednej współczesnej gazety.
Także numer datowany na 23 stycznia 1966 roku obfitował w ciekawe teksty.


W środku znalazł się bowiem m.in. uroczy traktat o welocypedzie, napisany przez Bolesława Prusa, opatrzony wstępem profesora Zygmunta Szweykowskiego, a wydrukowany wcześniej tylko w „Kurierze Codziennym” w 1891 roku.
Jak pisał Szweykowski, Prus „rowerem, naówczas najczęściej zwanym welocypedem, entuzjazmował się specjalnie (może i dlatego, że sam na nim uczył się jeździć) i nie tylko opisał go w felietonie (…), ale kilkakrotnie powracał do tego tematu w Kronikach, czyniąc szereg bardzo ciekawych, nieraz zabawnych o nim informacji. Pozwolimy sobie przytoczyć jedną z nich: „Rower ma w sobie coś kobiecego, choć jest najdoskonalszym kontrastem kobiety. Rower powinien być lekki, kobieta nie powinna być lekką; musi być chudy do ostateczności, gdy kobiecie wolno być tylko szczupłą. Zaletą wreszcie roweru jest – posiadać „dęte gumy”, co stanowczo nie jest pożądanym u kobiety.
Pomimo tylu i tak poważnych kontrastów organicznych rower ma duszę kobiecą: jest w najwyższym stopniu wyłącznym, jest monopolistą do zazdrości, nieraz do zemsty.”


Dla tych zaś, którzy nadal czują się do roweru nieprzekonani (panie ministrze Waszczykowski?) kolejny zamieszczony w „Przekroju” cytat z Prusa, tym razem bardziej intelektualny:
„(….) na świecie nie istnieje machina, z którą literaci mogliby goręcej sympatyzować jak z welocypedem. Jest to aparat w całym znaczeniu literacki, a wynalazł go chyba kaligraf albo drukarz: składa się bowiem z samych liter.
Oto są części welocypedu, zwanego rowerem: TUUIIOOaZOo
Już widzę, jak szeroko otwierają oczy członkowie Klubu Cyklistów. A przecież tak jest i zaraz tego dowiodę.






Przewróć pan dobrodziej U do góry nogami, osadź T, wewnątrz U umieść O ze szprychami, a będziesz miał przednie koło z kierownikiem.








Potem przewróć drugie U, osadź na nim I, wewnątrz U umieść O, znowu ze szprychami, wewnątrz niego o z zębami, będziesz miał tylne koło z jego oprawą i trybem.







Nareszcie zbliż do niego koło tylne i przednie i połącz ich oprawy w taki sposób, ażeby dolna część T mogła się obracać w górnej części I. Nadto weź drugie I, daj mu u góry a, a u dołu o i z. Potem tę sztuczkę przymocuj do pierwszego I i ostatecznie zbudujesz sobie welocyped… abstrakcyjny.



Osobne miejsce 60 lat redakcja „Przekroju” poświęciła także Szczecinowi. I cóż, że w redagowanej przez Wandę Falkowską rubryce „Kronika sądowa”? Ważne, że Warszawa pochyliła się nad trudnym losem mieszkańców województwa szczecińskiego, pozbawionych „potrzebnych towarów, przewidzianych dla nich w planach i rozdzielnikach. Poszły one „w Polskę”, do sieci sklepów powiązanych unią personalną z dyrekcją szczecińskiego przedsiębiorstwa.” 
„Potrzebnymi towarami” były atrakcyjne tekstylia, które „zamiast trafiać do rąk zwykłego klienta, zaczęły docierać do klienta, który umiał być wdzięczny.
Jak donosiła niestrudzona Wanda Falkowska, „ostatecznie na ławie oskarżonych przed Sądem Wojewódzkim w Szczecinie zasiadło sześciu pracowników WPT-O (Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Tekstylno-Odzieżowego) z dyrektorem handlowym Wiesławem Ł. na czele, kilkudziesięciu kierowników sklepów należących do najróżniejszych przedsiębiorstw handlowych, państwowych i spółdzielczych, kilku pracowników zbytu z zakładów przemysłowych. Oraz – właściciele prywatnych zakładów krawieckich, którzy wręczali kierownikom sklepów korzyści materialne mniej elegancko zwane łapówkami.” W procesie zapadły oczywiście surowe wyroki, skazujące najbardziej winnych na kary sześciu i czterech lat bezwzględnego więzienia.

Przybici problemami z zaopatrzeniem mieszkańcy Szczecina mogli niestety tylko poczytać o warszawskim występie Jacques’a Brela, z którym dla potrzeb „Przekroju” wywiad przeprowadził Lucjan Kydryński.
Jako wierna fanka tego artysty w pełni podzielam wnioski, do których 50 lat temu doszedł Kydryński: „Teksty Brela, intelektualne, polityczne, lecz przede wszystkim poetyckie, poza sarkazmem, czarnym humorem i ironią, mają jednak także i wiele ciepła, zrozumienia dla ludzi. Jego krótkie trzyminutowe komedie ludzkie z muzyką skierowane są przecież nie przeciw wszystkim, tylko przeciw głupcom. Brel nienawidzi głupców.

A co na to sam Brel? Kydryńskiemu mówił tak:
„(…) jak piszę? Nigdy po to, by tylko rymować, i nie na to zwracam uwagę. Chcę przekazać jakieś myśli, idee, jakieś obserwacje. Piszę zawsze przeciw komuś, z tym, że nigdy nie piszę przeciw sobie. I tak chyba trzeba…
To wyjaśnia dlaczego tacy jak Brel rodzą się tak rzadko. A szkoda.

Ponieważ rubryka „Czytać albo nie czytać” w tym akurat numerze jest mało interesująca, w zamian wyimek z rubryki „Słuchać czy nie słuchać”, zatytułowanej „Cukierki dla uszu!”.
Autor rubryki, podpisany „Koż.” entuzjazmował się m.in. wydanym przez enerdowską Eternę cyklem sześciu sonat Bacha na same skrzypce, w olśniewającym wykonaniu Yehudy Menuhina, zaznaczając, że choć cykl został wydany na trzech oddzielnych płytach, to „radzimy jednak [kupić] komplet, bo zabraknie, a kto nabędzie jedną i przesłucha w skupieniu, rozchoruje się, gdy następnych nie dostanie.
Dalej zapytywał retorycznie: „Czy są to płyty dla wszystkich (muzycznie, nie co do ceny)? [cena wynosiła 110 zł za jedną płytę; jeden numer „Przekroju” kosztował w tym czasie 3 złote] Na pewno trochę trudniejsze niż (b. przyjemne, ale w zupełnie innym wymiarze) o kochasiu, który coś tam w siną dal. Jednakże po dwóch, trzech, czterech przesłuchaniach pojmiesz, że masz niebywały skarb w domu i to na własność.
I puentował, a puentę tę uznać trzeba za celną także i dzisiaj: „Muzyka nie daje pieniędzy; gorzej, za płyty trzeba płacić gotówką. Ale MUZYKA WZBOGACA. Dlatego Mickiewicz nawoływał: „Słuchaj dzieweczko!

Wszystko się zgadza. Poza jednym. Dzisiaj sonat Bacha w wykonaniu Menuhina można posłuchać za darmo. Wystarczy mieć dostęp do internetu.


Uskrzydlonemu muzyką łatwiej przełknąć suche dane statystyczne.
W styczniu 1966 roku pisano tak:
W ub. roku w wypadkach drogowych zginęło w Polsce 2475 osób, a 20.700 odniosło rany. W liczbach bezwzględnych oznacza to wzrost, wysoki zwłaszcza jeśli idzie o wypadki śmiertelne (o 568 więcej niż w 1964 roku). Ale uwzględniając wzrost liczby pojazdów i obliczając wskaźnik wypadkowości na 10 tysięcy pojazdów otrzymujemy pewne zmniejszenie tego wskaźnika w porównaniu z latami poprzednimi.
Zmniejszyła się liczba wypadków spowodowanych przez pijanych kierowców, wzrosła liczba wypadków spowodowanych przez kierowców samochodów ciężarowych i autobusów oraz przez pieszych. Za pijaństwo zatrzymano prawa jazdy przeszło 32 tysiącom kierowców.

A teraz niespodzianka. Nie wiem ile samochodów poruszało się po polskich drogach w roku 1965, ale z pewnością było ich co najmniej kilkanaściekrotnie (a może i kilkadziesiątkrotnie?) mniej niż w roku 2015.
Dlatego świeżo ogłoszone przez policję statystyki za rok 2015 są dla mnie zaskakujące i nader optymistyczne:
"Jak wynika z policyjnych danych, w 2015 roku w 32701 wypadkach zginęły 2 904 osoby, a 39 457 zostało rannych. Liczba zarejestrowanych pojazdów silnikowych przekroczyła 26 mln. W porównaniu do 2014 roku odnotowano blisko 7% spadek ilości wypadków drogowych, około 10% spadek ilości zabitych i ponad 7% spadek ilości rannych. W tym samym roku doszło do 34 970 wypadków drogowych, w wyniku których zginęły 3 202 osoby, a 42 545 zostało rannych."  



Znacznie mniej optymistycznie zrobiło mi się natomiast, gdy dostrzegłam zamieszczoną małym druczkiem w rubryce „jednym zdaniem” informację, że „w dorocznym plebiscycie czytelników „Kuriera Polskiego” jako książkę roku wybrano „Disneyland” Dygata; dwa następne miejsca: „Rzeka kłamstwa” Szelburg-Zarembiny i „Ostatnia z rodu” Jasienicy."

Hm, nie wiem czy chciałabym poznać wyniki podobnego plebiscytu zorganizowanego w roku 2015. Wystarczy, że widuję listy bestsellerów Empiku. Dostarczają wrażeń mocniejszych niż policyjne statystyki .                                      

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Ewa Małas-Godlewska w szczecińskiej filharmonii, czyli słownik terminów muzycznych

W ramach akcji przypominania sobie jak to jest być kulturalnym człowiekiem, znawcą sztuki, wybrałam się w miniony piątek do szczecińskiej Filharmonii.

źródło zdjęcia
Bilety na koncert kupiłam już w sierpniu, niezrażona lakonicznością zamieszczonej w internecie informacji.
Koncert symfoniczny, w roli gwiazdy sopranistka Ewa Małas-Godlewska, w repertuarze „arie, utwory musicalowe oraz kompozycje z płyty „Sentiments” w aranżacjach Adama Sztaby i Krzysztofa Herdzina”.
Nie jestem fanką ani znawczynią operowych głosów, ale dobrej muzyki nigdy za dużo.
Tak myślałam, naiwna.

Dzisiaj pewne są dwie rzeczy: jestem uboższa o 90 złotych i przypomniałam sobie wiele zapomnianych wskutek nieużywania terminów muzycznych.


Brillante

Tak się zaczęło. Błyskotliwie i zarazem efektownie. Utworem „Druga fanfara dla niezwykłej kobiety”, kompozycją autorstwa Joan Tower, na instrumenty dęte i perkusyjne, wykonanym przez kameralną grupę muzyków dyrygowanych przez ekspresyjną Ewę Strusińską.
Niezłe wejście, pomyślałam. W złą godzinę.


Mesto

Filharmonia nie ma szczęścia do konferansjerów. Nie wiem ilu ich jest, do tej pory oglądałam dwóch. Dwóch bardzo smętnych panów.
Ni to dostojnie, ni to żartobliwie. Niby się stara, ale lepiej gdyby po prostu zapowiedział. I poszedł. Czym prędzej.

źródło zdjęcia
Andante

W pierwszej części bezpiecznie, zachwyt raczej umiarkowany. Artystka wyszła, zaśpiewała, nie porwała.
Haendel, Vivaldi, Puccini.
Trzy utwory (słownie: trzy), z towarzyszeniem bardzo przyzwoicie grającej orkiestry. Trochę żal, że nie ma Mozarta. Aria Królowej Nocy, napisana właśnie dla sopranu koloraturowego, jakim dysponuje Małas-Godlewska to może wybór nazbyt oczywisty, ale w końcu po to tu przyszliśmy.


Abbandono


Na zakończenie części pierwszej zaskoczenie. Ni z gruszki, ni z pietruszki dwa wyłącznie instrumentalne utwory skomponowane przez niejaką Lili Boulanger, poprzedzone smętną (mesto, mesto!) pogadanką pana konferansjera na temat trudnego losu kobiet – kompozytorek.
Czuję się wytrącona z rytmu, zerkam do programu. Nie, nie stoi tam, że przyszłam na koncert pt. „kobiety w muzyce”. Nie napisali również, że przyszłam na popisy szczecińskich filharmoników (zgrzeszyłabym, gdybym stwierdziła, że grali byle jak, nie sposób było także nie zauważyć znakomitej dyrygentki), ale miała być Małas-Godlewska. Gdzie jest Małas-Godlewska?!



Decrescendo

Po przerwie poczułam się jeszcze bardziej osłabiona niż wcześniej.
„La novella d’inverno” Marty Ptaszyńskiej to być może fantastyczny utwór polskiej kompozytorki na orkiestrę smyczkową (udziału wokalu nie przewidziano), ale doprawdy, nie przyszłam tu po to, by słuchać czegoś takiego.

Fortissimo

Przetrwawszy baaaardzo długą kompozycję Ptaszyńskiej, z nadzieją oczekiwałam na musicalowe szlagiery.
źródło zdjęcia
„Memory” i „Somewhere” to wszak, zwłaszcza dla osoby obdarzonej taką skalą głosu jak Małas-Godlewska, gwarancja sukcesu.
Nie tu i nie dziś.
Małas-Godlewska być może śpiewała dobrze. Być może bym to wiedziała, gdybym mogła ją usłyszeć. Niestety, nie dostałam takiej szansy (a siedziałam na bardzo dobrym z punktu widzenia akustyki miejscu). Słyszałam orkiestrę (grała głośno, nawet bardzo głośno), Małas-Godlewską tyle o ile. O tyle, bym mogła dojść do wniosku, że przydałyby się jej lekcje u Barbry Streisand. Także dotyczące zasad układania repertuaru na recitale.
Lekcja pierwsza (udzielę jej w zastępstwie): gdy publiczność kupuje bilet na gwiazdę, chce słyszeć gwiazdę.


Furioso

Ostatnim utworem, który Małas-Godlewska wykonała tego wieczoru była wokaliza do walca z muzyki do filmu „Amelia”.
Utwór bardzo przyjemny, zwłaszcza że z udziałem akordeonu, do którego mam wielki sentyment (kiedyś też umiałam tak grać); wokaliza też niczego sobie.
Cóż, gdy okazuje się, że to koniec koncertu. Siedem utworów (a może utworków?) wokalnych i już? Liczę na bisy, może będzie występ a capella i wreszcie coś usłyszę.
Naiwna idiotka.
Na bis dostaję tę samą wokalizę, z tej samej „Amelii”, w tej samej aranżacji. Koniec.
Jestem wściekła.

Tutti

W swojej wściekłości jestem odosobniona. Szczecińska publiczność gremialnie wstaje z miejsc. To już któryś raz, gdy na siedząco spoglądam na tłum i czuję się zażenowana.
Na szczęście nie jestem sama. Obok siedzi starszy pan, lat na oko siedemdziesiąt. Nachyla się i konfidencjonalnie szepcze: „Dziękuję, że pani też nie wstała”.

Nie ma za co.

Virtuoso. Ewa Małas-Godlewska w Filharmonii Szczecińskiej. 15 listopada 2015 roku.

sobota, 16 stycznia 2016

"Przekrój" nr 1084/1966, czyli 50 lat temu (odc. 6)

Oceniając z dzisiejszej perspektywy, okładka „Przekroju” datowanego na 16 stycznia 1966 roku wyglądała raczej przygnębiająco.




Roman Burzyński 50 lat temu z entuzjazmem obfotografował szereg świeżo wybudowanych w stolicy osiedli mieszkaniowych, ja dzisiaj pozwolę sobie zachować bezpieczny dystans. Zwłaszcza, że gdy w czasie ostatniej kilkudniowej wizyty w Warszawie mieszkałam na Powiślu, za każdym razem wysiadając na Moście Poniatowskiego czułam się lekko przygnębiona. Tymczasem 50 lat temu Burzyński z ekstazą pisał: „Z wysokości Mostu Poniatowskiego dzielnica ta wygląda obecnie imponująco. Ta dzielnica zmieniła się w ostatnich dwóch latach w sposób zasadniczy.
Niewątpliwie Burzyński miał rację. Jednak czy była to zmiana na lepsze? Po 50 latach szczerze wątpię.


Na dwóch kolejnych stronach echa podpisanego dwa miesiące wcześniej (18 listopada 1965 roku) listu polskich biskupów, adresowanego do biskupów niemieckich.

W krótkiej wzmiance zatytułowanej „Paszport kardynała” redakcja donosiła:
Jeśli szkodliwa dla interesów państwa działalność obywatela związana była ściśle z jego podróżami zagranicznymi wówczas jest rzeczą logiczną, że władze państwowe w przyszłości odmówią mu wydania paszportu zagranicznego. (…)
61 polskich biskupów wyjeżdżało w ostatnich latach do Rzymu, czasem po kilka razy, by wykonywać swe religijne obowiązki ojców soboru. Kardynał Stefan Wyszyński podróżował nawet z paszportem dyplomatycznym.
Obecnie obywatel Stefan Wyszyński, czołowy sygnatariusz szkodliwego dla interesów państwa dokumentu sporządzonego w Rzymie i wysłanego do biskupów niemieckich, nie otrzymał paszportu na kolejny wyjazd do tego miasta.

Tym, którzy nie zrozumieli, dodatkowych wyjaśnień miał dostarczyć artykuł Mieczysława Kieli „Komu biły dzwony?”, który zaczynał się tak:
30 września 1939 roku hitlerowski Wehrmacht zaczął wkraczać do dymiącej pożarami Warszawy. Wkrótce we wszystkich kościołach III Rzeszy rozległ się głos dzwonów. Biły na chwałę zwycięstwa Hitlera przez pełne 7 dni: codziennie o 12 w południe. Tak w porozumieniu z hitlerowskim ministrem od spraw wyznań Kerrlem niemiecki episkopat katolicki czcił we wszystkich diecezjach finał barbarzyńskiego najazdu na Polskę.

Na wszelki wypadek (gdyby wśród czytelników „Przekroju” znalazły się osoby wyjątkowo tępe) tekst zakończono mocnym akcentem:
W ciężkiej winie za stworzenie i podtrzymywanie w Niemcach stanu ducha, w którym możliwe były hitlerowskie napaście, zabory i mordy, mają swój udział także duszpasterze niemieckich katolików.
Czy wyznali kiedykolwiek tę winę, czy wyrazili żal i skruchę? Czy powiedzieli: odwołujemy słowa naszych wojennych listów pasterskich i apeli, wstydzimy ich się i żałujemy, to był błąd i grzech. Zawiniliśmy i prosimy o przebaczenie.”
Niemieccy duszpasterze nigdy nic takiego nie powiedzieli. To polscy biskupi napisali do nich: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”.
W odpowiedzi usłyszeli trochę ogólnikowych frazesów i całkiem konkretne podtrzymanie pretensji do „Heimatrechtu” wobec polskich Ziem Zachodnich. I tę odpowiedź biskupów niemieckich uznali biskupi polscy za pozytywną.”

Na szczęście na kolejnych stronach redakcja nieco spuściła z tonu.
Siostry Rojek (szczerze wyznam, że nie wiem, kto krył się pod tym pseudonimem; braćmi Rojek był sam naczelny, Marian Eile, ale któż był siostrami?) przedstawiły zebrane przez jedną z nich, Rudą, informacje na temat sposobów „zwalczania strasznego zjawiska przyrodniczego zwanego KACEM” (tekst pojawił się, jak wyjaśniła redakcja, „w związku z nadchodzącym okresem karnawałowym”).
I tak, „pewien znany warszawski barman zaleca szklankę piwa na czczo.
Pewien doświadczony kelner zaleca następujący sposób postępowania: Wziąć kawałek lodu (może być z przerębla) natrzeć nim przeguby rąk, tam gdzie pulsuje paskudnie żyła. Następnie natrzeć nasadę karku. Od tego może powstać katar. Ale katar to fraszka w porównaniu z kacem.”
W tym miejscu informacja dla abstynentów: „Ruda próbowała także dowiedzieć się jakie są sposoby na uniknięcie kaca. Wróciła z niczym. Jedynym jest nie picie, a to nie jest sposób, to jest kalectwo..
Ktoś nieśmiało zaproponował wypicie szklaneczki oliwy przed zabawą, ale co to już może być za zabawa po wypiciu szklaneczki oliwy. Jak ma mdlić, to niech przynajmniej mdli po alkoholu.
Ze swojej strony mogę dorzucić jeszcze jedną, sprawdzoną wielekroć w boju, radę: tyle samo wody ile wódki i żadnego chleba!

W dalszej części numeru jeden z „przekrojowych” autorów, Ludwik Jerzy Kern, dzielłi się z czytelnikami swoimi wspomnieniami z morskiej podróży na Daleki Wschód. Posadzony przez kapitana polskiego statku przy jednym stole z pasażerem, z którym nie chciał siedzieć nikt inny, donosił:
Murzyn okazał się bardziej interesujący od całej szóstki Anglików. Był to młody człowiek, bardzo dobrze wykształcony na uniwersytecie w Bejrucie. Można było z nim gadać o wszystkim. Jakiś amerykański wydawca przewodników turystycznych dał mu trochę pieniędzy i polecił napisać przewodnik dla Murzynów po Dalekim Wschodzie. Murzyni w Stanach zaczynają się interesować turystyką, a nie mają dość pieniędzy na to, żeby podróżować według jakichś tam Fodorów czy innych Baedekerów. Trzeba dla nich opracować coś nowego, ale przedtem trzeba to samemu wypróbować. Dlatego Z. nie mieszkał w Hiltonach, lecz w tanich hotelach i z tego też powodu nie płynął z Hong Kongu do Jokohamy jakimś wytwornisiem tylko naszym Florkiem.
Nie było to zresztą jego pierwsze spotkanie z polskim statkiem. Płynął już przedtem – jak oświadczył z dumą – na Dżanek Krasiki. (…) Z tego pobytu na Dżanek Krasiki została w sercu Z. wielka tęsknota za czymś co w pewnym sensie można by uznać za kwintesencję polskości. Po prostu Z. zapałał wtedy wielką miłością. Miłością, jeśli tak można powiedzieć od pierwszego ugryzienia.
Pewnie chcecie wiedzieć w kim się zakochał Z. na pokładzie dziesięciotysięcznika Dżanek Krasiki? Z. zakochał się w polskiej kiełbasie.

I, na zakończenie, jak zwykle doniesienia z rubryki „Czytać czy nie czytać”.
A w propozycjach same niewiadome. W każdym razie dla mnie. 

W dziale „powieść” redakcja polecała m.in. książkę Kornela Filipowicza „Ogród Pana Nietschke”, opisując ją jako „krótką, współczesną, w której bohater, dobrotliwy Niemiec-emeryt żyje sobie spokojnie w domku z ogródkiem, kocha swe kwiatki, lituje się nad zabitymi kosami. Nieoczekiwanie i przypadkowo ukazuje się jego wojenna przeszłość.”

Z kolei w dziale „satyra” wzmianka o nowym tomie felietonów Wiecha „Wątróbka po warszawsku” i cytat z tegoż: „W sporcie ankohol faktycznie zgubna rzecz. Z własnej kaliery to wiem. W swojem czasie posiadałem mistrzostwo w wyścigach z workiem z surowem jajkiem na łyżce w ręku. I co ty powiesz, na strażackiej zabawie wielkanocnej w Starej Miłośnie nie tylko zaplątałem się w worek i rąbnąłem nosem o ziemię, ale żem przystanął na półmetku i wypiłem duszkiem jajko. A dlaczego? Bo koleżki namówili mnie przed startem na sztamajże pieprzówki na fart.

Wreszcie, w dziale „Dla dzieci”, wzmianka o „Zbudź się Ferdynandzie” autorstwa L.J. Kerna, książce reklamowanej jako „cztery nowe liryczne sny prozą uroczego pieska jako telepajęczarza, generała, myśliwego i właściciela parasola. Szczególnie do twarzy było Ferdynandowi Wspaniałemu w mundurze generalskim (piękne ilustracje Kazimierza Mikulskiego). Czytając dzieciom, przyjemność będą mieli i dorośli.”
„Ferdynanda Wspaniałego” kiedyś czytałam; o jego nowych snach nie mam pojęcia. Moje dzieci nie mają pojęcia o Ferdynandzie Wspaniałym. Wstydzić się? 

sobota, 9 stycznia 2016

"Przekrój" nr 1083/1966, czyli 50 lat temu (odc. 5)

Tak to już działa, że im rzadziej pisze się tekst na blog, tym bardziej nie chce się go pisać. Dlatego – mając między innymi na uwadze to, że póki co nie zanosi się u mnie na zwiększenie ilości wolnego czasu – postanowiłam wrócić do zarzuconego jakiś czas temu pomysłu „Przekrojowych” remanentów.




50 lat temu, dokładnie 9 stycznia 1966 roku „Przekrój” alarmował (w ślad za „Trybuną Ludu”), że „średnio w miesiącu na każdego pracownika Huty [im. Lenina] wypada 19,5 godziny obciążenia zebraniami! Z tego na zebraniach służbowych, odbywających się w godzinach pracy, spędza przeciętny pracownik Huty w miesiącu 8,3 godz. (…). U pracowników należących do personelu kierowniczego, a równocześnie pełniących funkcje w organizacjach społecznych, obciążenie zebraniami sięga w miesiącu zależnie od kategorii 66 a nawet 74 godzin!”
Nie mogę podeprzeć się danymi statystycznymi, ale mam przeczucie, że w najbliższych miesiącach w niektórych zakładach pracy (szczególnie tych „państwowych”) kadra kierownicza może spędzać na zebraniach nawet i więcej niż 74 godziny miesięcznie.

Z kolei w rubryce „Co piszą inni” zamieszczono wzmiankę o zamieszczonym w katowickim dwutygodniku „Poglądy” artykule dotyczącym „czujnych dziadków”. Redakcja wyjaśniła, że „tak nazywa Tadeusz Kijowski w tytule swego artykułu strażników, przeważnie inwalidów i emerytów, których widujemy nocą pilnujących sklepów i magazynów. Strażników zorganizowanych w spółdzielniach inwalidów ochrony mienia i usług różnych jest ok. 50.000. Z tego piąta część przypada na Śląsk. (…) Widując tych staruszków i inwalidów na ich posterunkach można by wątpić, czy celowe jest powierzanie im tak odpowiedzialnej pracy – ochrony wielomilionowego majątku. Ale ludzie młodzi mający lepsze możliwości wyboru pracy nie podejmują się tej funkcji. A ci staruszkowie spełniają dobrze swe obowiązki, często nawet po bohatersku. Wśród opisanych przykładów są i takie dramatyczne wydarzenia jak z gliwickiego PDT, gdzie strażnik Bednarski napadnięty i obezwładniony przez włamywaczy, mimo że był skrępowany stoczył się po schodach na parter, ostrzegł kolegę i spowodował wezwanie pomocy.

Po przeczytaniu tego artykułu już nigdy więcej nie pomyślę źle o współcześnie działających agencjach ochrony mienia, zatrudniających wyłącznie osoby legitymujące się orzeczeniem o co najmniej umiarkowanym stopniu niepełnosprawności (dla wyjaśnienia: zgodnie z obowiązującą ustawą, osoba niepełnosprawna w stopniu umiarkowanym jest osobą, która ma naruszoną sprawność organizmu i jest niezdolna do pracy albo zdolna do pracy jedynie w warunkach pracy chronionej lub też jest osobą wymagającą czasowej albo częściowej pomocy innych osób w celu pełnienia ról społecznych). Do tej pory wydawało mi się bowiem, że to swego rodzaju współczesna patologia (nie jesteś formalnie osobą niepełnosprawną, nie masz szansy znaleźć pracy), a tu proszę, patent wymyślono już 50 lat temu.

W rubryce „Czytać czy nie czytać” tym razem mało inspirujących tytułów.
We „wznowieniach” wzmianka o książce Władysława Tatarkiewicza „O szczęściu” (ciągle przeze mnie nieprzeczytanej; na usprawiedliwienie mam tylko to, że „Historię filozofii” tegoż autora przeczytałam kilka razy, od deski do deski), reklamowanej jako pozycja, z której „można się (…) wiele nauczyć nie tylko jak z dzieła naukowego, ale także jak z życiowego poradnika”. Czuję, że dojrzałam do lektury.
Poza tym zainteresowanie wzbudza wzmianka o „Poradniku językowym” Marii Kniagininowej i Walerego Pisarka, wydanym „z myślą o dziennikarzach, ale b. użytecznym dla wszystkich, którzy piszą (np. w urzędach, instytucjach itd.)”, zawierającym „przykłady z współczesnego języka gazetowego”. Czytając, a i produkując osobiście liczne pisma urzędowe, mam niejasne wrażenie, że także i dzisiaj w tym poradniku bardzo wiele osób mogłoby znaleźć bardzo wiele pożytecznych wskazówek.
Dla rozrzewnienia zaś notka o wydanej także 50 lat temu „Historii kultury francuskiej” Georges’a Duby i Roberta Mandrou. Redakcja „Przekroju”, zaznaczając, iż książka została wydana w nakładzie 10.000 egzemplarzy, odnotowała, iż „jak wszystkie tego typu pozycje monograficzne szybko znika z księgarń.
„Historia kultury francuskiej”? W nakładzie 10.000 egzemplarzy?? Szybko znika z księgarń??? Czy ktoś ma wehikuł czasu?!

I na zakończenie kolejny dowód na to, że 50 lat minęło jak jeden dzień. Lub też, że ci, którzy pamiętają to, co działo się 50 lat temu, muszą mieć dziś wrażenie nieustannego déjà vu. Tekst Marii Zientarowej „Dziwne zjawisko”.
Kto chętny, może przeczytać cały tekst po powiększeniu zamieszczonego obok zdjęcia. Poniżej najbardziej istotne wyjątki.

Anula stała w przedpokoju i czyściła sobie kozaczki. (…)
- Są banany bez kolejki – powiedziałam od progu.
- Rzeczywiście – odpowiedziała Anula i czyściła dalej te swoje kozaczki. Nie zrobiłam na niej żadnego wrażenia.
- Kupiłam kilogram – dodałam. – Weź sobie jednego.
- Nie jadam tego – mruknęła. – Słodki kartofel.
- Oszalałaś – zaczęłam się w środku gotować. (…)
- Ja tego nie będę jadła i w ogóle bardzo się cioci dziwię, że ciocia się z bananami pokazuje na mieście – rzuciła, ale była tak nisko pochylona nad kozaczkami, że nie mogłam się zorientować, czy bredzi, czy kpi, czy mówi na serio.
- A co ? Nie modne? – odgryzłam się.
Zdjęłam płaszcz, botki, wzięłam ładną drewnianą miskę, ułożyłam w niej banany. To szalenie efektownie wygląda.
- Nie modne? – skrzywiła się Anula i nareszcie wyprostowała się. – Nie o to chodzi. Obelżywe – stwierdziła. – Ciocia nie słyszała nigdy o bananowcach? Prasy młodzieżowej ciocia nie czytuje?
- Nie czytuję – zgodziłam się. - I czytać nie będę. A o bananowcach słyszałam. Nawet widziałam jednego w ogrodzie pomologicznym, w oranżerii. Nic ciekawego.
Anula spojrzała na mnie z ironią.
- Ciocia świetnie wie, co mam na myśli. Ja tego jeść nie będę. Jeszcze mnie kto zobaczy.
- Masz, spróbuj – podałam jej banana i starannie zasunęłam roletę.
Anula starannie zaczęła obierać ów dziwny owoc.
- Zewnątrz zielone – zamyśliła się – a w środku podgniłe. Ciocia rozumie symbolikę?
- Zgniłe? – zdenerwowałam się. – Słuchaj, to kosztuje 45 złotych kilo. A w ogóle mówisz potworne głupstwa.
- Bo ciocia właśnie za mało czyta, a za dużo przepisuje na maszynie. Ciocia musi wiedzieć, że młodzież powinna się jak ognia wystrzegać bananów.

Uwaga! Zasłoniłam rolety i częstuję jarmużem i marchewką! Była promocja. Dla rowerzystów.
„- Tajemnicza historia – powiedział mąż. – Przy mnie zmieniali cenę. Mówią, że nie wiedzą, co się stało, ale jest to towar, którego ostatnio nikt nie kupuje.