piątek, 31 maja 2013

Jerzy Wasowski, czyli setne urodziny Mistrza

„- Który z uprawianych zawodów jest Panu najbliższy: aktora, piosenkarza czy kompozytora?
- Proszę o wykreślenie z tej listy „piosenkarza”. Człowieka, który parę razy gonił tramwaj, trudno nazwać „biegaczem”. Czy jestem aktorem, czy raczej kompozytorem? Chyba przede wszystkim kompozytorem dla aktora.”
J. Wasowski w korespondencyjnym wywiadzie udzielonym „Panoramie Śląskiej”.


Dla mnie Jerzy Wasowski to instytucja. Człowiek, dzięki któremu pokochałam muzykę. Wzrastałam – nawet o tym nie wiedząc – przy jego piosenkach dziecięcych (tworzenie dla dzieci uważał za ważną część swojej pracy), potem słuchałam i nuciłam w kółko kolejne utwory z „Kabaretu Starszych Panów”, których muzykę dało się dobrać do każdego mojego nastroju.

„Jerzy wychował się na jazzie. Uwielbiał jazz. Oddali go do szkoły muzycznej, ale tam – żadnych jazzów! – przestał bywać. Nauk muzycznych, oficjalnych nie skończył, ale wiedzę miał gigantyczną. (…) Edukację miał politechniczną, Wydział Elektryczny, prądy słabe, tak mi się zdaje.”
Maria Wasowska o swoim mężu.

W mojej szkole muzycznej trafiłam na nauczyciela, który lepiej niż nauczyciele J. Wasowskiego zrozumiał zamiłowanie do jazzu i swingu. Rytm synkopowany pojawiał się więc w granych przeze mnie utworach częściej niż przewidywał to program nauczania. Ja byłam jednak tylko bierną (i mierną) odtwórczynią tego, co stworzyli inni; Jerzy Wasowski to czuł i potrafił samodzielnie oddać w swoich utworach.

„Ta muzyka pana Jerzego polegała na niuansach. Nie tylko piano, forte, jest jeszcze mezzo-forte, akcenciki, crescendo. A do tych drobiazgów, które składały się na tak genialną całość, muszę dodać, że pan Jerzy fenomenalnie gwizdał. Muzycy potrafili się zasłuchać!”
Tadeusz Suchocki o Jerzym Wasowskim.

Nieśmiało uśmiechnięty, przesympatyczny, misiowaty. Taki wizerunek Jerzego Wasowskiego (zbieżny z wizerunkiem Pana A. z Kabaretu Starszych Panów) na zawsze będzie tkwił w mej pamięci. Nie odbiega on jednak chyba wiele od tego, jaki rysuje się osobom, które znały Go osobiście.

„Podczas jednej z sesji nagraniowych Jerzy Wasowski, kiedy pewien muzyk zagrał, nazwijmy to – niezbyt czysto, zwrócił się do niego tak: - Przepraszam, ale ja chyba źle napisałem te nuty.”

Dziś przypada setna rocznica urodzin Jerzego Wasowskiego.
Mistrzu, myślę dziś o Tobie bardzo gorąco. I jestem przekonana, że od kiedy jesteś tam, na górze, anielskie pienia brzmią znacznie lepiej.



Wszystkie cytaty pochodzą z książki Romana Dziewońskiego „Kabaret(u) Starszych Panów wespół w zespół”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka    

wtorek, 28 maja 2013

P. Beręsewicz "Tajemnica człowieka z blizną", czyli dzieci na tropie zgrzybiałych rodziców

- Mamo, a ty jesteś stara? – takie oto pytanie od kilku tygodni cyklicznie kieruje do mnie Młodszy.
- Nie, synku, nie jestem stara. – odpowiadam dziarsko i z uśmiechem, choć gdyby nie Konwencja ONZ o prawach dziecka, to nie wiem, czy nie posunęłabym się do osobistego, czynnego uczestnictwa w scenach wysoce gorszących.
- Jesteś stara. – w odpowiedzi każdorazowo stwierdza Młodszy, całkowicie mnie ignorując, po czym porzuca temat. Tylko po to, by najpóźniej za kilka dni ponownie zadać to samo pytanie.

 - Mamo, a ile miałaś lat, kiedy wybuchła I wojna światowa? – zapytał niedawno Starszy, pilny uczeń drugiej klasy szkoły podstawowej, od niedawna pasjonat geografii i historii.

W takich okolicznościach człowieka nachodzą wątpliwości. A co, jeśli faktycznie jestem już stara, tylko tego nie zauważyłam? Było, nie było, wiek niebezpiecznie zbliża się do postbalzakowskiego (za parę dni podstępnie przeskoczy mi kolejna cyferka), a czasy różowych stopek już dawno mam za sobą.

Jednego jestem pewna. Tego, że dzieci Pawła Beręsewicza w pewnym momencie także doszły do wniosku, że ich ojciec jest stojącym nad grobem staruszkiem, którego młodość przypadła na czasy epoki lodowcowej. W związku z powyższym nie tylko czuję się raźniej, ale i wręcz ogarnia mnie zadowolenie. I nie jest to przy tym przejaw typowej Schadenfreude, a wyłącznie radość z faktu, że ktoś odwalił za mnie kawał dobrej roboty, dzięki czemu nie muszę samodzielnie i od podstaw tłumaczyć swojemu dziecku oczywistych dla mnie oczywistości.

„Tajemnica człowieka z blizną” to bowiem kompendium wiedzy o schyłkowym PRL-u, przygotowane z myślą o dzisiejszych mniej więcej 10-, 12-latkach. Przykład Starszego pokazuje jednak, że książka z powodzeniem nadaje się także i dla dzieci nieco młodszych. W otoczce powieści sensacyjno-kryminalnej (główny bohater stara się rozjaśnić mroki tytułowej tajemnicy człowieka z blizną, czyli własnego ojca), autor przemyca bowiem całkiem sporo wiedzy historycznej, podając ją w sposób gwarantujący – by odwołać się do języka paranaukowego – trawienie bezresztkowe.
         
Główny bohater – dwunastoletni Janek – przypadkowo wpada bowiem na trop niezwykłej tajemnicy. Pozornie zwykła blizna okazuje się czymś, o czym dorośli nie chcą mówić, poprzestając na półsłówkach, zagadkowych stwierdzeniach i zbywających zwrotach. Trzeba więc radzić sobie samemu, chwytając trop i całkiem na poważnie wcielając się w rolę detektywa. Do rangi epokowych i dramatycznych wydarzeń urastają więc odtwarzane z mozołem opowieści o próbie zakupu więcej niż jednej kostki masła (i to bez marnowania kartek!) czy ucieczce przed oddziałem ZOMO (dla niepoznaki zamienionych w zombie); nie obejdzie się też bez dodania dramatyzmu zarobkowemu studenckiemu wyjazdowi do USA, gdzie przecież bez problemów i niemal na każdym kroku można wpaść w objęcia Umy Thurman. Niejako mimochodem pojawiają się też Powstanie Warszawskie i Solidarność z jej hasłami, a przy okazji i porcja wiedzy z zakresu malarstwa (zwykła reprodukcja „Słoneczników” Van Gogha, jaką można nabyć za kilkanaście złotych, w sensacyjny sposób może się bowiem zamienić w pochodzący wprost z amsterdamskiego muzeum oryginał).

Patrząc na Starszego i jego kolejne fascynacje czytelnicze (poczynając od Detektywa Pozytywki do kolejnych tajemnic rozwiązywanych przez Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai), i obserwując rumieńce, jakie wykwitały na jego policzkach także i podczas tej lektury, jestem przekonana, że czytelniczy haczyk w postaci tajemnicy do samodzielnego rozwikłania, z niemal stuprocentową pewnością posłuży do nabicia niejednej młodocianej ryby. Gdy jednak dostrzec, że jest on otoczony sprytnie podanymi faktami historycznymi, a do tego nieco osłodzony czymś, co współczesnym dzieciom wydaje się bliskie i swojskie (istotną rolę w książce odgrywają telefony komórkowe i shake z MacDonalda), okazuje się, że otrzymymaliśmy coś znacznie lepszego i (z całym szacunkiem) mniej płytkiego niż wspomniane wcześniej pozycje.

Nie bez znaczenia dla odbioru książki pozostaje także jej szata graficzna. Wydawnictwo Literatura pod tym względem zdecydowanie bowiem rozpieszcza i czytelnika, i samego autora, który – jak sądzę – może czuć się w pełni usatysfakcjonowany kolejnym występem w duecie z Olgą Reszelską (poprzedni nam znany przydarzył się przy okazji książki „Czy wojna jest dla dziewczyn”). Czarno-białe, oszczędne, ale zarazem wymowne ilustracje dodatkowo podkręcają napięcie. Znakomitym pomysłem było także wyraźne graficzne wyróżnienie (przez otoczenie ich czarną ramką) tych rozdziałów, które dotyczą snutych przez głównego bohatera fantazji – podekscytowany ośmiolatek łatwiej może dzięki temu odróżnić fakty od fikcji, wyobrażenia od realiów.

Wreszcie, na zakończenie muszę wspomnieć o aspekcie ściśle osobistym. Nie dotyczy on mnie (choć szczerze boleję nad faktem, że w swoim życiu obsadziłam już zarówno etat męża, jak i wirtualnego mentalnego brata, bowiem z każdą kolejną przeczytaną książką odczuwam coraz silniejsze pozytywne wibracje i więź łączącą mnie z Autorem), ale Starszego. Czyż można bowiem nie odczuwać emocji, czytając książkę, na której sam jej Twórca umieścił osobistą i własnoręczną dedykację?


Paweł Beręsewicz „Tajemnica człowieka z blizną”, okładka i ilustracje Olga Reszelska. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2011.

środa, 22 maja 2013

P. de Laclos "Niebezpieczne związki", czyli w XXI jak w XVIII wieku


Bycie tu i teraz uwodzicielem płci dowolnej to pestka.
Niezbędną wiedzę o obyczajach męskich/damskich zdobywa się bowiem od niechcenia. Radio, telewizja, prasa, internet, autobus, ulica – wszędzie pełno opowieści o doznaniach, oczekiwaniach, spełnieniach (lub nie), marzeniach oraz – uwaga! jeśli nie masz 18 lat, natychmiast zamknij oczy! – orgazmach (lub ich braku), penisach, biustach a także – mamy wszak sezon wiosenno/letni – cellulitisach i rozstępach.
Wystarczy zapamiętać, umyć włosy (oraz zęby, koniecznie pamiętajcie o zębach!) i można rozpoczynać podboje.
Ci bardziej oporni w przyswajaniu wiedzy mogą w ostateczności zgłosić się do jakiegokolwiek talk show, talent show lub czegokolwiek, co ma sporą oglądalność i o czym piszą na Pudelku. Zgłosić, wystąpić (nie trzeba przy tym wcale dobrze wypadać), a potem wystarczy już tylko rozłożyć ramiona i czekać aż kolejne ofiary same będą w nie wskakiwać. 

źródło zdjęcia

Mając powyższe na uwadze, kompletnie i absolutnie nie rozumiem, w jaki sposób Pierre’owi Choderlos de Laclos, żyjącemu w drugiej połowie osiemnastego wieku, Francuzowi, z wykształcenia inżynierowi wojskowemu, który sporą część swego życia spędził w garnizonie, udało się dowiedzieć wszystkiego, co najważniejsze. Nie jestem pewna, czy chciałabym go poznać osobiście, albowiem po pierwsze, nie pociągają mnie mężczyźni w perukach i pończoszkach (i proszę nie doszukiwać się w tej wypowiedzi podtekstów innych niż taki, że osiemnastowieczna moda męska niespecjalnie mi odpowiada), zaś po drugie, bariera językowa okazałaby się nie do przeskoczenia. Po wyznaniu, iż „że słi fem” oraz „bążur, ną parle franse”, w odwodzie miałabym bowiem jeszcze tylko „że tę monamur”, a ten akurat zwrot wolałabym zachować na deser.


De Laclosowi (łamię klawiaturę, nawet pisząc jego imiona i nazwiska!) udała się wielka sztuka. Napisał powieść epistolarną, która choć dzieje się w osiemnastym wieku i pozornie ściśle dotyczy tamtych realiów, trzyma w napięciu i wywołuje przyspieszone bicie serca także i w wieku dwudziestym pierwszym.


Miejsce akcji: Paryż i gdzieś we Francji – w bliżej niezidentyfikowanych zamku, pałacu, klasztorze.
Czas akcji: pięć miesięcy – od sierpnia do grudnia któregoś roku, w wieku osiemnastym.
Bohaterowie: cały szereg, z czego pierwszoplanowi źli (wicehrabia de Valmont i markiza de Merteuil), dobrzy (prezydentowa de Tourvel, pani de Rosemonde) oraz w sumie nie wiadomo jacy (Cecylia Volanges, pani de Volanges, kawaler Danceny). Do tego kilka postaci drugoplanowych – mądrzejszych, głupszych i nijakich; cnotliwych i rozwiązłych; co kto woli.
Fabuła: jego i ją kiedyś coś łączyło, teraz łączy ich tylko niecny charakter oraz popędliwość seksualna. On szuka nowej podniety, nowego króliczka do gonienia (żadna jak dotąd nie opierała się dłużej niż trzy miesiące); ona pała żądzą zemsty na kochanku, który śmiał ją porzucić (nie, nie na nim, na innym, na niego przyjdzie czas później). Powstaje PLAN. Plan ewoluuje, bowiem nie wszystko daje się z góry przewidzieć, zatacza coraz szersze kręgi, obejmując coraz większe grono osób. Napięcie rośnie i rośnie, uczucia komplikują się coraz bardziej (czytelnika również), aż wreszcie następuje finał. Dość spektakularny, trzeba przyznać.

źródło zdjęcia
Niestety, nie sięgnęłam po tę książkę przed ukończeniem szkoły podstawowej, dlatego czytając ją teraz nie mogłam pozbyć się z głowy pamięci o obejrzanej najpierw jej ekranizacji (która w zasadzie nie jest ekranizacją książki, a będącej jej adaptacją sztuki Christophera Hamptona, wystawianej z powodzeniem chyba po dziś dzień). Film Stephena Frearsa z 1988 roku uważam za majstersztyk, a obsadę głównych ról za przejaw tknięcia palcem geniuszu (absorbujące zagadnienie, gdzie geniusz ma palec, omówię kiedy indziej). Valmont to przecież Malkovich (wybacz, Colinie!), markiza de Merteuil – Glenn Close, a madame de Tourvel – obłędnie wówczas piękna Michelle Pfeiffer. Wyjątkowo jednak powyższe natręctwo wcale nie szkodzi lekturze; przeciwnie, pozwala wydobyć z niej to, co w filmie siłą rzeczy umknęło. Niuanse, słówka i półsłówka, głębszą psychologię postaci.

„Oto więc od czterech dni pochłania mnie namiętność. Znasz mnie; wiesz, czy umiem żywo pragnąć, czy umiem dawać sobie rady z przeszkodami; ale nie wiesz, jak bardzo osamotnienie wzmaga gorączkę pragnienia. Żyję wyłącznie jednym: myślę o niej we dnie, śnię w nocy. Muszę mieć tę kobietę, aby się ocalić od śmieszności zakochania: dokąd bowiem nie zdoła zaprowadzić niezaspokojone pragnienie? O słodka sytości! Przyzywam cię dla mego szczęścia, a zwłaszcza spokoju. Jakież to szczęście dla nas, że kobiety tak słabo się bronią! Inaczej bylibyśmy stadem kornych niewolników.”
Tak pisze wicehrabia de Valmont do markizy de Merteuil na samym początku historii i zanim co bardziej romantyczne dusze zdążą szczerze się oburzyć insynuacją o „śmieszności zakochania”, dostają w odpowiedzi wyznania samej markizy:
„Powiedz mi więc sentymentalny kochanku: te kobiety, które w życiu miałeś, czy ty myślisz w istocie, że je gwałciłeś? Ależ choćby która z nas miała największą ochotę oddać się komu, choćby nam nie wiem jak było do tego pilno, i tak trzeba jakiegoś pozoru; a czyż może istnieć wygodniejszy niż ten, który pozwala odgrywać rolę słabej istoty ulegającej sile? Co do mnie, przyznam się, iż w kampanii miłosnej najwyżej cenię żywy i dobrze przeprowadzony atak, w którym wszystko postępuje po sobie w porządku, choć szybko; który nie zostawia nas nigdy w tym kłopotliwym położeniu, abyśmy same musiały naprawiać niezręczność nieprzyjaciela; atak, który pozwala zachować pozory przemocy w tym nawet, na co same się godzimy i zręcznie głaska dwie nasze arcysłabostki: chwałę obrony i przyjemność porażki.”

Warto, naprawdę warto. Zwłaszcza, że dzieło Laclosa ma też niezwykłą konstrukcję – idzie tu o wielokrotną zmianę narratorów i perspektyw (wszak listy pisane są przez różne osoby do różnych adresatów), ale i objęcie wszystkiego klamrą „nakładcy” – redaktora, a zarazem moralizatora, który łaskawie objawia się nam jako ten, dzięki któremu możemy poznać całą tę historię. Nie czyta się tego w związku z tym łatwo, ale satysfakcja jakiej doznajemy na końcu może być porównywalna tylko z tą, którą dokonując kolejnego podboju osiągał Valmont.



Pierre Choderlos de Laclos „Niebezpieczne związki czyli listy zebrane w jednym społeczeństwie a ogłoszone ku nauce innych”. Z francuskiego przełożył Tadeusz Żeleński (Boy), przekład uzupełnił i posłowiem opatrzył Andrzej Siemek. Świat Książki, Warszawa 2007. 

niedziela, 19 maja 2013

B. Schlink "Coraz dalej od miłości", czyli nie jest łatwo


Plan był taki: w roku 2013 zacznę wreszcie znów czytać literaturę niemiecką, kto wie, może nawet w oryginale? Kuszą wszak zarówno Ania, jak i Agnieszka, a czekanie na polskie tłumaczenia niepokojąco przypomina niekiedy oczekiwanie na Godota.
Kiedyś (przed mitycznymi dwudziestoma laty) przeczytałam sporo niemieckiej klasyki, potem (gdzieś około 2000 roku) zdarzyło mi się sięgnąć po jakiś ówczesny niemiecki bestseller, który jednak okazał się niestrawny; następnie zapadła długa cisza. Wstyd, jak nic.

Niezaprzeczalnym plusem prowadzenia bloga jest dla mnie to, że zaczęłam się czytelniczo rozwijać. Na pewno rzadziej niż kiedyś sięgam po lektury przypadkowe (co wcale nie oznacza czytania tylko rzeczy poważnych i ambitnych), konieczność napisania posta zmusza mnie też do zastanowienia nad treścią tego, co przeczytałam, poszperania tu i ówdzie.
Minusem prowadzenia bloga jest to, że pożera czas. Czas, którego i bez niego mam mało, a który w innym przypadku mogłabym poświęcić choćby na lekturę.
Mamy więc oto maj, a ja obwieszczam światu: tadam! drodzy Państwo! właśnie przeczytałam pierwszą w tym roku książkę niemieckiego autora! W tym tempie, kto wie? może uda mi się do grudnia przeczytać jeszcze jakąś inną? Nie omieszkam się pochwalić.

źródło zdjęcia
O Bernhardzie Schlinku przed lekturą wiedziałam tyle, ile wyczytałam z okładki wypożyczonej książki. Teraz wiem znacznie więcej, choć ciągle niewiele. Zdumiewa mnie jednak to, że profesor prawa (aktualnie na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie), specjalizujący się w filozofii prawa i prawie publicznym, sędzia trybunału konstytucyjnego Nadrenii Północnej-Westfalii, jednocześnie zajmuje się działalnością literacką, osiągając w tym zakresie międzynarodowy sukces. I nie, nie chodzi tu o to, że prawnik a pisze po ludzku (choć to także może dziwić), a raczej o to, że nie jestem w stanie pojąć, w jaki sposób umiał pogodzić te dwie, a w zasadzie trzy sfery, gdyż zakładam że prowadzi jeszcze jakieś życie prywatne. W odróżnieniu ode mnie jest jednak mężczyzną, co być może stanowi klucz do rozwiązania zagadki.


„Coraz dalej od miłości” to zbiór siedmiu opowiadań, które po niemiecku ukazały się w roku 2000, pod typowo niemieckim tytułem (uwielbiam ich nieprzetłumaczalne rzeczowniki!) – „Liebesfluchten”. W tym samym roku ukazało się zresztą i pierwsze polskie wydanie, w innym niż teraz tłumaczeniu i pod innym tytułem. Jeśli sposób tłumaczenia tytułu („Miłosne ucieczki”) odzwierciedla sposób tłumaczenia całej książki, to zdecydowanie wolę obecną, mniej łopatologiczną wersję.

Ostatnio przez przypadek przeczytałam książki trzech całkowicie od siebie różnych autorów, które łączy to, że zostały napisane przez mężczyzn po sześćdziesiątce i sprawiają wrażenie rozrachunkowych.
John Updike i jego „Po kres czasu” wypadli źle. Nie byłam w stanie wczuć się w sposób myślenia autora, ani jakkolwiek przejąć rozterkami głównego bohatera.
Julian Barnes i „Poczucie kresu” (wygląda na to, że ciężko jest ułożyć polski tytuł dla tego rodzaju powieści z użyciem innych liter niż p, k, o, u, c, s, i, e, z, r) pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. To uniwersalna opowieść między innymi o naszej subiektywnej pamięci/niepamięci i tym, jak bardzo sposób postrzegania świata zależy od detali.

Historie Schlinka opowiadają o ucieczkach lub próbie ucieczek. Od siebie samego i tego, o czym marzymy lub co zaprząta nasze myśli, ale i od innych, z którymi nam niewygodnie. Także od miłości, czymkolwiek by ona była. Można szukać w nich wymiaru uniwersalnego lub zwracać uwagę na „niemieckość” tematyki i kojarzony ze Schlinkiem wątek rozliczenia z historią, prawdą, pamięcią. Czymkolwiek by były.
Schlink pisze językiem dość prostym, oszczędnym (w końcu to prawnik), jednak bardzo wymownym. Dotyka istoty problemów, nie udając jednak, że zna jedyne słuszne ich rozwiązanie. Mimo tego, że moje doświadczenia historyczne i życiowe są różne od tych, które były jego udziałem, miałam wrażenie, że wypowiada (choć nie wprost) pytania, które od niedawna zaczęłam stawiać sama sobie.

W opowiadaniu „Tamten mężczyzna” (niemiecki „Der Andere” – „Inny”), które jak się dowiedziałam, zostało całkiem niedawno zekranizowane i gwiazdorsko obsadzone (w Polsce film można było obejrzeć pod tytułem „Niewinna”, co niestety nie rokuje dobrze), Schlink zastanawia się nad tym, czy możliwym w ogóle jest poznać drugą osobę, choćbyśmy przeżyli z nią pod jednym dachem i kilkadziesiąt lat. Podobnie jak w „Niebieskim” Kieślowskiego, po śmierci małżonka druga osoba dowiaduje się na jego temat rzeczy, które nie mieściły się jej w głowie, i które wywracają cały obraz dotychczasowego wspólnego życia.
„Nie znał krzykliwego głosu swojej żony. Nigdy nie spędził z nią dni i nocy w łóżku. Nie wsiadł z nią po prostu do samochodu albo do pociągu i nie odjechał. W pierwszej chwili ogarnęło go tylko zdumienie, potem poczuł się oszukany i okradziony; jego żona odebrała mu coś, co było jego własnością – a w każdym razie mu się należało – a tamten mężczyzna to ukradł. Poczuł zazdrość.”

Opowiadanie „Kobieta na stacji benzynowej” to z kolei historia o natarczywym śnie, który okazuje się nieziszczonym marzeniem. Także o tym, że czasem przychodzi postawić na przeciwnych szalach coś, co znamy i coś, o czym marzymy. I o tym, czym staje się małżeństwo po wielu latach wspólnego życia (bohaterowie tego opowiadania obchodzą srebrne gody).
„W ich małżeństwie wciąż się powtarzały rytuały i na tym właśnie opierała się jego trwałość. Czy wszystkie dobre małżeństwa nie utrzymują się tylko dzięki swoim rytuałom?
(…) Ani jej, ani jego praca nigdy nie stanowiła przeszkody we wzajemnych relacjach. (…) Wymagało to precyzyjnego, poddanego dyscyplinie organizowania czasu i zostawiało niewiele miejsca na spontaniczność; widzieli to, widzieli jednak również, że u ich przyjaciół spontaniczność w relacjach pojawiała się nie tam, gdzie rezerwowano więcej miejsca na przebywanie ze sobą, ale gdzie rezerwowano go mnie. Nie, swoje oparte na rytuałach życie ułożyli w sposób absolutnie rozsądny i zadowalający.”

Kto chce, znajdzie też u Schlinka odwołania do problemów relacji niemiecko-żydowskich (opowiadanie „Obrzezanie”), poruszenie kwestii rozliczeń z wojenną historią („Dziewczynka z jaszczurką”), czy wątki związane ze zjednoczeniem Niemiec („Zdrada”). Mam jednak wrażenie, że w tym akurat zbiorze Schlinkowi najlepiej wyszło mówienie o człowieku.

Bernhard Schlink „Coraz dalej od miłości”, przełożyła Marta Szafrańska-Brandt. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2010.  

środa, 15 maja 2013

J. Sałyga "Chustka", czyli każdemu przyda się chustka


„Poniedziałek, 19 grudnia 2011

(…) więc podzielę się z Wami moją radością i moim szczęściem.
przede wszystkim: kocham i jestem kochana.
mimo wielu wielkich kłopotów jest mi w życiu dobrze –
nawet jeśli czasami robi się smutno, bo bolące cośboli
wywołuje lęk przed nieznanym zagrożeniem.”


Nie pamiętam, kiedy zaczęłam czytać Chustkę.
Nie pamiętam, jak dokładnie tam trafiłam.
Pamiętam, dlaczego zostałam.
Zostałam, gdyż w podobny sposób pojmuję życie, choć niewątpliwie nie osiągnęłam takiej jak ona doskonałości w pielęgnowaniu chwil.
Zostałam, bo bardzo wiele nas łączyło, w tym wiek – mój, jej oraz naszych synów.
Zostałam, bo nie znoszę hipokryzji, użalania się i tryskania jadem.
Czytałam raczej nieregularnie, co zmieniło się w momencie kiedy naprawdę zrozumiałam, że następnego postu może nie być; było to kilka miesięcy przed śmiercią Joanny.
Starałam się zrobić to, co mogłam; a mogłam niewiele.

Dlatego nie wiem, czym tak naprawdę jest ta książka. Nie umiem podejść do niej obiektywnie i na chłodno, choć czytając ją teraz nie zalewałam się łzami - ten czas już minął.
Wydaje mi się jednak, że mąż Joanny uczynił wiele, aby nadać jej wymiar uniwersalny. To jest wprawdzie książkowa wersja bloga (co rzadko dobrze rokuje), jednak dobór postów (nie zamieszczono wszystkich; brakuje m.in. kilku takich, które zapamiętałam chyba na zawsze, słowo po słowie), staranność w odtwarzaniu nastrojów, przejawiająca się chociażby w przypomnieniu utworów muzycznych, których Joanna w poszczególnych dniach słuchała oraz osobowość Chustki sprawiają, że to może nie być tylko „event”.
Chustka opowiada bowiem o radości jaką można czerpać z życia, mimo tego że boli.
Chustka pokazuje na czym polega tworzenie więzi między rodzicem a dzieckiem i dlaczego jest to takie ważne.
Chustka jest historycznym zapisem realiów sprawowania w Polsce tzw. opieki zdrowotnej .
Wreszcie, Chustka mówi jasno i otwarcie o chorobie.

„Godzinne i niezakończone tryumfem zapinanie koszuli. Heroiczna próba zakręcenia butelki coca-coli. Gwint nie zaskakuje, niczym zdecentrowany element maszynerii o najwyższym stopniu komplikacji. Dławiące marzenie, by jeszcze kiedyś zjeść talerz zupy łyżką. Graniczące z agonią próby wdziewania obuwia zimowego - tańczysz niczym niedźwiedź smorgoński po całym przedpokoju, niewidzialna publika cię oklaskuje - oto garść upośledzeń godnych uwiecznień (rytualnych rzężeń, że dopóki literatura polska nie da rady talerzowi, zupie, łyżce, niczemu nie da rady - oszczędź mi Panie) - ale utrata rękopiśmienności - rzecz inna. W licznych wymiarach nieobjęta, zawsze kluczowa.”

Tak o swojej chorobie pisze Jerzy Pilch, w publikowanym na łamach Tygodnika Powszechnego „drugim dzienniku”.
Jasno, otwarcie, bez litowania się nad sobą, ale i bez wyszczerzania się w sztucznych uśmiechach. Z ironicznym zacięciem, którego nie brakowało także Chustce.

Stykam się stosunkowo często z ludźmi ciężko chorymi, pochodzącymi z dużych i małych miast, bogatych wsi i biednych wiosek, reprezentującymi pełen przekrój społeczny.
Dlatego wiem, że choroba wyniszcza także poprzez wstyd. Wiele się w tym zakresie zmienia, jednak są i jeszcze jakiś czas będą miejsca, gdzie o pewnych rzeczach się nie mówi, gdzie określone choroby traktowane są niemal jak współczesny trąd. Wstyd ten obejmuje także najbliższych, którzy nie wiedzą jak rozmawiać z chorą osobą, co robić, czy i jak pomagać.
Wstyd powoduje też, że wielu często woli pogrążyć się w niewiedzy, biernie oczekując na rozwój wydarzeń, niż podjąć próbę walki, choćby z samym sobą.

Dlatego zarówno „Chustka”, jak i takie jak ten wpisy Jerzego Pilcha (ale też, by nawiązać do medialnego newsu ostatnich dwóch dni, i takie oświadczenia, jak to Angeliny Jolie) są potrzebne. Każdemu, gdyż – jakkolwiek pompatycznie to zabrzmi – każdy z nas może jutro znaleźć się w takiej sytuacji, po którejkolwiek stronie. A zawsze raźniej, gdy wiadomo że nie jesteśmy sami.

Joanna Sałyga, Piotr Sałyga „Chustka”; Wydawnictwo Znak, Kraków 2013.
Jerzy Pilch „Drugi Dziennik Pilcha” 8-12 marca 2013r.; Tygodnik Powszechny nr 13/2013. 

niedziela, 12 maja 2013

Pierwsza Komunia Święta, czyli FAQ


Kiedy zaczęłam zastanawiałam się czy o tym pisać, postanowiłam zrobić to od razu, albo nigdy. Im więcej myślenia, tym myśli bardziej uładzone, a w tym przypadku to szkodzi.
Więc oto jestem. Drzwi za ostatnimi gośćmi zamknęły się przed pół godziną.
Przedstawiam podręczne vademecum, niezbędnik dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą w co wdepnęli, małe FAQ.

Czym jest Pierwsza Komunia Święta (dalej jako: PKŚ)?

Pierwsza Komunia Święta jest masową imprezą, w której uczestniczą wszystkie dzieci w Polsce, które zostały ochrzczone w kościele rzymskokatolickim. Dzieci chrzci się natomiast po to, aby mogły przystąpić do komunii i dostać prezenty oraz wziąć ślub w białej sukience (dziewczynki).

Co należy zrobić, aby dobrze przygotować się do PKŚ?

Co najmniej rok przed imprezą:
- trzeba zarezerwować lokal, najlepiej taki, w którym organizuje się wesela i który w okolicy jest uważany za prestiżowy;
- trzeba zamówić fotografa lub/i kamerzystę, który będzie dokumentował przebieg imprezy oraz odbędzie z dzieckiem indywidualną sesję fotograficzną w plenerze.

Co najmniej pół roku przed imprezą:
- trzeba udać się z dzieckiem do krawca, aby wziąć pierwszą miarę na taki strój, którego nie będą miały inne dzieci i który sprawi, że wszystkim na imprezie oko zbieleje. Wprawdzie pojawią się sugestie, że wszystkie dzieci powinny przystąpić do komunii w jednakowych strojach (tzw. albach), jednak należy je zignorować, jako całkowicie bezsensowne i niedostosowane do potrzeb przeciętnego Polaka. Następnie, co miesiąc, aż do daty imprezy, należy udawać się na kolejne przymiarki;
- trzeba ustalić listę gości. Przy doborze gości należy kierować się przede wszystkim kryterium zamożności oraz przydatności. W razie problemów z osiągnięciem wymaganej liczby minimalnej (tj. około 30 osób), trzeba rozważyć dopełnienie listy gośćmi mniej wartościowymi.

Co najmniej trzy miesiące przed imprezą:
- należy zamówić indywidualne zaproszenia, koniecznie ze zdjęciem przystępującego do PKŚ dziecka. Jeśli uda się wkomponować w tło kielich mszalny lub hostię – dobrze, jeśli nie – trudno, w końcu nie one są tu najważniejsze.

Co najmniej dwa miesiące przed imprezą:
- należy rozesłać zaproszenia wraz z dołączoną do nich listą prezentów, opracowaną przez rodziców przy niewielkim udziale dziecka. Listę należy dobrze przemyśleć. Niedopuszczalne jest opracowywanie listy o charakterze ogólnym; najbardziej pożądane jest określenie konkretnych marek poszczególnych produktów oraz honorowanej listy sklepów, w których możliwe jest dokonanie zakupów. Na dole listy niezbędne jest zamieszczenie dopisku: dodatkowe prezenty w gotówce mile widziane.
- należy zakupić niezbędne dekoracje do domu: komunijne wstążki, komunijne balony, gipsowe aniołki, sztuczne girlandy białych róż;
- należy ostatecznie ustalić menu komunijne.

Co najmniej miesiąc przed imprezą:
- należy zarezerwować fryzjera dla matki i dziecka (dotyczy dziewczynek). Rezerwacja powinna obejmować co najmniej jedno próbne czesanie;
-   należy zarezerwować kosmetyczkę dla matki i dziecka (dotyczy dziewczynek). Jeśli dziecko nie ma jeszcze przekłutych uszu, jest to ostatni moment aby nadrobić ten brak. Można także zacząć zastanawiać się nad kolorem tipsów dla dziewczynki;
- należy zamówić tort. Najlepiej piętrowy i ze zdjęciem lub figurką dziecka (patrz uwagi dotyczące zaproszeń).
- należy zakupić sukienkę dla matki oraz garnitur dla ojca. Przy wyborze konkretnych modeli przydatna będzie orientacja w najnowszych trendach weselnych. W przypadku pań wskazane są połyskliwe materiały, duże dekolty, sukienki bez ramion oraz głębokie mini. Nie należy przy tym kłopotać się faktem, że część imprezy niestety odbywa się w kościele - to przecież w zasadzie najmniej istotny jej fragment, chodzi o to, aby dobrze wyglądać w restauracji!

Co najmniej dwa tygodnie przed imprezą:
- należy zamówić świeże kwiaty;
- goście powinni dokonać ostatecznego potwierdzenia przybycia oraz wyboru pozycji z listy prezentów, tak aby Wasze dziecko nie zostało postawione w kłopotliwej sytuacji, w której po komunii zostanie np. bez tabletu;
- czas na naukę chodzenia w butach na obcasiku (dotyczy dziewczynek);
- należy odebrać od krawca zamówiony wcześniej strój.

Co najmniej tydzień przed imprezą:
- czas na pierwsze próbne czesanie oraz próbny makijaż;
- czas aby dziecko zaczęło chodzić w pantoflach, aby je rozchodzić (dotyczy chłopców).

Czy można zrobić coś jeszcze, aby przygotować się do PKŚ?

Tak, można. Można chodzić z dzieckiem do kościoła, najlepiej co niedzielę. Nie jest to jednak konieczne, bowiem bez względu na to, co będą w kościele mówić na początku roku szkolnego i tak do komunii zostaną dopuszczone wszystkie dzieci, także te, które nie były na żadnej niedzielnej mszy świętej oraz nie umieją żadnych modlitw. Poza tym, skoro uczą religii w szkole, to powinno wystarczyć, czyż nie?

Co zrobić, jeśli nasze dziecko zapyta nas, dlaczego dostało tylko 300 złotych i Biblię, podczas gdy inni dostali laptopy, nowe komórki i po co najmniej 3500 złotych?

Należy uderzyć się w piersi i powiedzieć, że na bierzmowanie zrobimy mu taką imprezę, że kolegom oczy zbieleją! Uwaga! Teraz jest dobry moment, by zarezerwować odpowiedni lokal!

Niniejszy poradnik został opracowany wyłącznie na podstawie osobistych obserwacji, czynionych skrzętnie przez cały miniony rok.  

wtorek, 7 maja 2013

Galaretka, czyli co nieco o rozwoju intelektualnym dzieci


Młodszy i Starszy od pewnego czasu weszli w trudniejszy okres.
Młodszy staje się coraz bardziej samodzielny i myślący. Nie jest już bezkrytycznie wpatrzony w brata, zdarza się mu mieć własne zdanie.
Starszy, spychany powoli z piedestału, bywa, że reaguje nerwowo.
-Ja wcale nie chciałem mieć brata! – słyszę coraz częściej.

Dziś.
Starszy krąży wokół lodówki.
W lodówce spoczywa skarb. Ostatnie opakowanie nabytego u niemieckich sąsiadów cud miód deserku: żarówiastej galaretki (z okazji majówki mogli wybrać sobie coś z bardzo niezdrowej żywności).

Galaretki były cztery. Starszy wcześniej pożarł dwie, Młodszy jedną.
Starszy liczyć umie dobrze.
- Mamusiu, zjem tę ostatnią galaretkę, żeby się nie popsuła, dobrze? – szczebiocze przymilnie.
- To galaretka Młodszego. Zapytaj go, jeśli się zgodzi, będziesz mógł zjeść. – odpowiadam (nie ze mną te numery, Starszy!).

Starszy nonszalanckim krokiem podąża w stronę Młodszego, zajętego zabawą w gaszenie pożaru.
- Słuchaj, tam w lodówce leży taka stara galaretka, no wiesz, ta co ją kupiliśmy w sobotę. Nie będziesz jej jadł, nie? – zagaja.
- Będę. – krótko odpowiada Młodszy, nie przerywając zabawy.
- No co ty?! Ale ona jest bardzo niezdrowa, wiesz? A małe dzieci nie mogą jeść takich niezdrowych rzeczy. Chyba nie chcesz iść do szpitala, co? – troskliwie zapytuje Starszy.
- Nie. – odpowiada Młodszy.
- No właśnie. To ja ją lepiej zjem, dobra? – z satysfakcją wyjawia puentę Starszy.
- Nie. – słyszy w odpowiedzi od mistrza lapidarnych wypowiedzi.

Przyczajona w kuchni, oczekuję nieuchronnego wtargnięcia Starszego i kolejnego monologu z refrenem: „ja nie chciałem mieć brata!”
Tymczasem Starszy, owszem, wkracza, ale powoli, pogrążony w głębokiej zadumie.
- Wiesz mamo? – zwraca się do mnie, a w jego głosie pobrzmiewa jakby nutka podziwu. – Ten mój brat, to on już chyba przestał być bezrozumny.

niedziela, 5 maja 2013

G. MacDonald "Księżniczka i koboldy", czyli archaicznie ale magicznie


Gdyby jakiś Ktoś poprosił mnie o udzielenie paru dobrych rad na temat wychowywania dzieci, rozejrzałabym się z przestrachem wokół i czym prędzej dała nogę.
Gdybym miała wypowiedzieć się na temat tego, czym zainteresować i zająć latorośle, by rozbudzić ich wyobraźnię i kreatywność, udałabym że mam zapalenie krtani i niestety nie mogę się wypowiedzieć na ten, jakżeż pasjonujący, temat.
Wreszcie, jeśli miałabym wyrazić swoje zdanie na temat tego, jakiego rodzaju książki są w stanie przyciągnąć urodzonego w XXI wieku młodego człowieka, poprzestałabym na bezradnym rozłożeniu rąk.
Tak. Spójrzmy prawdzie w oczy. Głupiam jak but. Ciemnam jak tabaka w rogu. Na szczęście – jestem tego pewna – jestem w doborowym towarzystwie większości rodziców.

źródło zdjęcia: lubimyczytać.pl 
Kiedy jakiś czas temu samodzielnie przypominałam sobie Tolkienowskiego „Hobbita”, byłam zdegustowana. Miałam bowiem w pamięci siebie z czasów szkoły podstawowej (mogłam być wtedy w piątej, może szóstej klasie), pochłaniającą stronę za stroną i płonącą rumieńcem ekscytacji. To było jednak ładnych parę efektów specjalnych temu, w epoce przedkomputerowej, która raz na zawsze zmieniła nasz sposób postrzegania świata. I choć umiem zachwycać się klasyką, „Hobbit” czytany w roku 2012 wymęczył mnie i wynudził. Akcja posuwała się do przodu ślimaczym tempem, baśniowych stworów (lubię, lubię) nie było wcale aż tak dużo, a opis najważniejszej rozgrywki został stworzony jakby od niechcenia, nie przydając jej przez to atrakcyjności. Ponieważ zaś w owym czasie Starszy gardził jeszcze samodzielnym czytaniem, uznałam że nie zamierzam powiększać grona męczennic i spokojnie wykreśliłam tę pozycję z listy wspólnych lektur.

Kiedy jednak przeczytałam, że u prapoczątków „Hobbita” leżała powieść zapomnianego dziś w Polsce szkockiego pisarza George’a MacDonalda „Księżniczka i koboldy” (tłumaczona u nas także jako „Królewna i goblin”) oraz, że tym autorem inspirował się również C.S. Lewis, tworząc swoje „Opowieści z Narnii”, postanowiłam zaryzykować. Wcześniejsze doświadczenia z tworzącą tylko nieco później Edith Nesbit mamy dobre; jak się okazało – MacDonald też okazał się celnym strzałem. Dlaczego? To dobre pytanie, bowiem pozornie argumentów "za" jest porównywalnie dużo z tymi "przeciw".


Po pierwsze, czytaliśmy książkę w obrzydliwym wydaniu, opatrzoną potwornie brzydkimi ilustracjami. Niestety tylko taki egzemplarz był w naszej bibliotece (tu apel do bibliotek: patrzcie, na Jowisza, jak wygląda to, co kupujecie!), a po rozważeniu stopnia ryzyka nie zdecydowałam się na zakup własnego egzemplarza, choćby tego z wydawnictwa Muchomor, robiącego na internetowy rzut oka nieporównywalnie lepsze wrażenie.

Oboje z synem prychaliśmy więc i parskaliśmy za każdym razem, gdy trafialiśmy na rysunki, epatujące nie tylko kakofonią barw, ale i ohydą kreski. Zamykaliśmy jednak każde po jednym oku i czytaliśmy dalej.

Po drugie, pierwszych pięć rozdziałów książki traktuje wyłącznie o księżniczce (Irence), jej niani (Lotce) oraz przędącej na kołowrotku w wieży tajemniczej babci. Pokażcie mi ośmiolatka płci męskiej, który dobrowolnie pogrąży się w lekturze, w której od razu na początku zostanie zdominowany przez takie nudne baby! Było więc ciężko. Gdyby nie George Lucas i księżniczka Padmé Amidala (synu, a pamiętasz? W Lego Star Wars też przecież była księżniczka!), misja zostałaby chyba zaliczona do kategorii: „impossible”.

Po trzecie, tempo opisywanych w książce wydarzeń nie zalicza się do najbardziej galopujących. Dziadek, który z racji cotygodniowego goszczenia u siebie wnuków i oferowania im noclegu wraz ze śniadaniem, jest zmuszony raz w tygodniu przeczytać rozdział z aktualnie czytanej Starszemu książki, jęczał i stękał, ilekroć widział, że znów będzie to „Księżniczka i koboldy”.
- Przecież tam się nic nie dzieje! Zlituj się nad tym biednym dzieckiem! – warczał, ignorując tłumaczenia, że dziecko najwyraźniej ma na ten temat inne zdanie.

Dlaczego więc przeczytaliśmy całość, a Starszy co wieczór nie mógł się doczekać dalszego ciągu?
Po pierwsze, może dlatego że jest to sprawnie napisana historia o wielu wątkach, którą można czytać wielopłaszczyznowo.
Jest bowiem wprawdzie ośmioletnia księżniczka, ale równoprawnym bohaterem (uwaga, szósty rozdział, dacie radę, szósty rozdział!) okazuje się być młody górnik, Cyryl (jak pisze autor: mniej więcej dwunastoletni), który oprócz tego, że bardzo kocha swoich rodziców, a zwłaszcza mamę (wątek czerwonej spódnicy jest wręcz wzruszający, a do tego dobrze robi dzieciom, którym wydaje się, że jeśli zabraknie pieniędzy, to przecież po prostu można wyjąć je z bankomatu), to jeszcze jest dzielny, odważny i w ogóle, ho, ho!
Jest to więc i po prostu przygodówka (na księżniczkę Irenkę czyhają złe koboldy, które żywią niecne zamiary zarówno wobec niej, jak i wobec innych ludzi, w tym w szczególności eksplorujących kopalnię górników), ale też i metaforyczna opowieść o walce dobra ze złem. Autor zestawia ponadto ze sobą dwa światy: bogaty (księżniczka i jej dwór) oraz biedny (Cyryl z rodziną oraz reszta górników), pokazując że drugi nie jest w niczym gorszy od drugiego, a wręcz może nieraz okazać się w czymś lepszy. Mówi też o tym, że czasem trzeba zaufać drugiemu człowiekowi, choćbyśmy nie dysponowali namacalnymi dowodami świadczącymi na jego korzyść oraz o tym, że brak zaufania i wiary potrafi mocno zaboleć.

goblin
Po drugie zaś, świat stworzony przez Macdonalda okazał się być światem znanym Starszemu z komputerowej gry Heroes of Might & Magic III, której jest wielkim fanem i która wzbudza w nim olbrzymie emocje, tłumiące w zarodku jakiekolwiek ewentualne zainteresowanie nowszymi wynalazkami, typu wszelkiego rodzaju konsole i przeznaczone na nie gry. (Swoją drogą, ciekawe czy twórcy gry także czytali Macdonalda, czy poprzestali wyłącznie na lekturze Tolkiena?)
Magiczny pierścień, koboldy (lub jak kto woli – gobliny), ich wynaturzone zwierzęta, kopalnie – widziałam, jak Starszy w czasie czytania przenosił się w inny, magiczny świat, wyobrażając sobie wszystkie te stwory i bez mrugnięcia okiem przyjmując pojawianie się różnego rodzaju czarodziejskich udogodnień, jak na przykład magiczna cieniutka nić, uprzędziona (czy ktoś ma pomysł jak inaczej odmienić to słowo? "uprządnięta"?) przez równie magiczną babcię Irenki.

A ponieważ w minionym tygodniu poza koboldami pasjonowaliśmy się także Ligą Mistrzów, reasumpcji moich wynurzeń dokonam w piłkarskim stylu:
Tolkien – MacDonald 0:1.

I na tym można byłoby poprzestać, gdyby nie drobny problem. Do finału przeszedł bowiem MacDonald, wypadałoby więc rozegrać jeszcze jeden mecz. Wypadałoby tym bardziej, że perfidnie zakończył swoją powieść zdaniem brzmiącym: „Dalszy ciąg tej historii zamierzam wam opowiedzieć w tomie pt. „Księżniczka i Cyryl”. Sęk w tym, że autor owszem, postąpił jak zamierzał, jednak w Polsce zdaje się nikt jeszcze nie wydał tłumaczenia owej drugiej części. Pozostaje mi więc albo w trybie natychmiastowym podszkolić swój angielski na tyle, by nadawał się do tłumaczenia symultanicznego w czasie czytania dziecku, albo udać się na żebry do któregoś z wydawnictw, błagając o litość. Muchomorze, może Ty?!

George MacDonald „Księżniczka i koboldy”, tłumaczyła Monika Auriga, ilustrowali Jerzy Woś i Piotr Markowiak. Wydawnictwa „Alfa”, Warszawa 1990.

czwartek, 2 maja 2013

Nagroda imienia Barbary Łopieńskiej, czyli jest nadzieja


Kiedy parę miesięcy temu pisałam o zbiorze rozmów Barbary Łopieńskiej z intelektualistami,  ubolewałam nad brakiem następców tej wybitnej dziennikarki.
Ubolewanie w zasadzie aktualne nadal; okazuje się jednak, że w tym tunelu coś jakby świeci.

Redakcje, z którymi Barbara Łopieńska była związana („Polityka”, „Res Publica Nowa”, „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, „Viva!”, „Twój Styl”, „Press”), od roku 2004 przyznają nagrodę jej imienia. Jak twierdzą, chcą nagradzać dziennikarstwo przenikliwe, błyskotliwe, nieagresywne, trudną sztukę prowadzenia rozmowy.

źródło zdjęcia
W tym roku laureatem nagrody (już ładnych parę dni temu) został Przemysław Wilczyński za opublikowaną w „Tygodniku Powszechnym” rozmowę z księdzem Janem Kaczkowskim.
„Tygodnik Powszechny” czytuję, choć mocno nieregularnie, czego powodem jest wyłącznie brak czasu. Nie da się jednocześnie intensywnie pracować, wychowywać dzieci, oporządzać domu, czytać książek, a do tego być na bieżąco z prasą. No dobrze, oporządzać domu też się nie da, przerzucam na drugą stronę listy.
Nagrodzonej rozmowy wcześniej więc nie czytałam; co więcej, nie znam dotychczasowych dokonań pana Wilczyńskiego i nie mam na jego temat żadnego zdania.
Wcale się jednak nie dziwię, że to właśnie jemu i właśnie za tę rozmowę (przeczytać można ją tutaj) przyznano nagrodę.

Przemysław Wilczyński znalazł nie tylko znakomitego rozmówcę, ale i klucz do niego (czyż nie to samo robiła Łopieńska?). Nie wykluczam przy tym, że ksiądz Kaczkowski jest samograjem, kurą znoszącą złote jajka (słyszałam spory fragment rozmowy z nim w radiu Tok fm, co skłania mnie ku twierdzeniu o prawdziwości takiej tezy), jednak nawet takiego rozmówcę można „zepsuć”.
Wilczyński jest pozornie nieobecny; jego pytania to w większości krótkie zdania, czasem wręcz pojedyncze słowa: „Co było potem?”, „Nie bał się Ksiądz?”, „To takie proste?” Pomimo to nie daje się jednak swojemu rozmówcy zagadać, panuje nad rozmową, wytycza jej ramy, choć jest przy tym ciągle otwarty. Nie jest agresywny, ale i zarazem nie przymilny. I widać, że dobrze się do rozmowy przygotował.
To niby niewiele, jednak zdarza się coraz rzadziej.

Jeśli zaś o sens samej rozmowy idzie, myślę że jest ona potrzebna wielu ludziom, dlatego dobrze, że teraz może przeczyta ją więcej osób niż wówczas, gdy została opublikowana na łamach „Tygodnika…”
Mowa jest bowiem między innymi o chorobie nowotworowej. O tym, jak rozmawia się na ten temat z pacjentem, a jak rozmawiać się powinno. O tym, jak reaguje się na diagnozę. O tym, co dalej. Dziś właśnie zaczęłam czytać „Chustkę” – choć przeczytałam ledwie kilkadziesiąt stron, to przecież wiem jak rozwinie się ta opowieść i jak ciągle za mało mówi się o tych sprawach.
Mowa jest jednak także o Kościele katolickim w Polsce, widzianym od środka. O tym, że dyskryminuje, wyklucza: niepełnosprawnych, „głupszych”, starsze siostry zakonne. Padają mocne słowa; sytuacja życiowa w jakiej znalazł się ksiądz Kaczkowski jest z tego punktu widzenia komfortowa. To nie jest jednak kolejna z rozmów oskarżycielskich dla samego oskarżania. Choć mowa o problemach bardzo poważnych, choć korciłoby, aby odwrócić się na pięcie i pójść z dala od tego wszystkiego.
Bo to jest także – choć wcale nie wprost – rozmowa o wierze. Bardzo głębokiej. Wierze, która przywraca nadzieję, której można zazdrościć. Zwłaszcza, gdy jest się – jak ja – w paradoksalnie najtrudniejszym dla niej, przedpierwszokomunijnym czasie.

„Sklepany przez Kościół, kocham Kościół” – Przemysław Wilczyński rozmawia z księdzem Janem Kaczkowskim. „Tygodnik Powszechny nr 48 z 25 listopada 2012 roku.