piątek, 27 października 2017

Henryk "Tylko spokojnie", czyli obrazy mocniejsze niż słowa

Są tacy, którzy najbardziej cenią sobie historie opowiadane obrazem. To zazwyczaj bywalcy sal kinowych lub też nałogowi oglądacze kolejnych seriali.
Przyjmuję do wiadomości, ale nie rozumiem.
Dla mnie bowiem od zawsze najważniejsze było słowo. Najchętniej pisane.
Poza tym przecież na początku było słowo, nie obraz, czyż nie?

To słowa wyczarowują historie, tworzą nastrój, wywołują emocje.
Słowa czasem ranią, a innym razem uwodzą. Skłaniają do refleksji, by zaraz potem zirytować.
Słowem można wszystko. Wprawne nim operowanie to wyższy stopień wtajemniczenia.
Obraz jest łopatologiczny, tekst wyrafinowany.

Takie, nader uproszczone i pełne swego rodzaju pychy, przyznaję, twierdzenia, głosiłam do niedawna.


A dokładnie do momentu, w którym wzięłam do ręki „Tylko spokojnie” Bartka „Henryka” Glazy.
Bo owszem, są tam słowa, niektóre całkiem udanie dobrane, ale to nie one decydują o sile tej historii.
Jej siłą są obrazy. Największą zaś te nieopatrzone słowami.


Napisać, że „Tylko spokojnie” to komiks o nowotworze i umieraniu, to przyznać się do tego, że nic się z niego nie zrozumiało. Że potraktowało się tę opowieść z lekceważeniem („phi, komiks!”), że skupiło się na tym, co najprostsze.

Owszem, to jest prawdziwa historia. Historia człowieka, którego już nie ma. Owszem, nie ma, bo umarł. Owszem, na nowotwór.


Tak, to ma znaczenie. Bez nowotworu i umierania nie byłoby „Tylko spokojnie”. Ale nie byłoby go też bez człowieka. Jego pasji i samotności. Również tej w chorowaniu i umieraniu.
I bez miłości też nie, z całą pewnością, bez niej by się nie udało.

Kiedy wzięłam do ręki „Tylko spokojnie”, nie miałam pojęcia o czym jest. Nie wiedziałam też czyją prawdziwą historię opowiada.

Marek Warzecha z żoną Anną Ostrowską-Warzecha
źródło zdjęcia

Gdy skończyłam, przeszperałam internet i dowiedziałam się, że to żona Marka, Anna Ostrowska-Warzecha, wpadła na pomysł, by poprosić kogoś o stworzenie komiksu o jej mężu. Henryk przystąpił do pracy jeszcze gdy jego bohater żył, wydał książkę dwa lata po jego śmierci.

Myliłby się jednak srodze ten, kto wysnułby z tego wniosek, że to komiks hagiograficzny, dzięki któremu kochająca żona wzniosła lśniący niczym złoto i w żadnym miejscu niezaśniedziały pomnik swojego męża.
W tak samo wielkim błędzie byłby ten, który uznałby, że to naturalistyczna opowieść o tym jak rak, dzień po dniu, konsekwentnie zjada głównego bohatera. Chemia, naświetlania, wymioty, wypadanie włosów, chudnięcie aż do osiągnięcia rozmiarów chodzącego szkieletu, po czym mało estetyczna śmierć. Znamy, znamy, przykro nam, jasne, ale ileż można?
Nic z tych rzeczy.

Marek Warzecha był, jak się wydaje, postacią nietuzinkową. Miał pasję – muzykę. Był mężem, ojcem, nauczycielem z powołania. Miał wady, jak każdy. Poza tym za dużo palił.
A potem dowiedział się, że jest chory. I musiał z tym żyć. W każdym razie jakiś czas.
On i jego rodzina.
Razem, ale każdy osobno. Bo w takich chwilach okazuje się, jak bardzo jesteśmy samotni. Samotnością, która jest wpisana w istotę naszego człowieczeństwa i której nie da się zagłuszyć trzymaniem się za ręce i najczulszymi słowami.

Mam głębokie poczucie, że Henrykowi udało się uchwycić wszystko, co najważniejsze. Bez popadania w sentymentalizm. Bez uciekania się do tanich chwytów.

Jego bohater umiera, ale żyje. Odczuwa zwierzęcy strach, ale ostatecznie zostaje sobą. Choć ponowne uświadomienie sobie kim jest, zajmuje mu sporo czasu.
Henryk nazywa, choć bardziej adekwatnie byłoby napisać: obrazuje, to, co myśli sobie chyba każdy z nas.
Że choć sami wiemy, że jesteśmy wyjątkowi i niepowtarzalni, to świat traktuje nas tylko jak jeden z wielu przypadków.
Że owszem, możemy próbować zostawić innym jakąś wiadomość, ale szanse na to, by ktoś w ogóle spróbował ją odszukać i odczytać są raczej marne. 

Opowiadając o konkretnym człowieku Glaza nie traci zarazem z pola widzenia innych.

Tych, którzy są najbliżej chorego – zwłaszcza żony, z jej przerażeniem i samotnością, których nie wypada przyrównywać do przerażenia i samotności Tego, Który Naprawdę Cierpi i Choruje, a które jednak są przecież tak samo gigantyczne.


Innych chorych. Których nie sposób przecież nie spotkać, gdy jest się chorym na Tę Chorobę. Którzy, choć chorzy na to samo, są bardzo różni. Tak różni, jak różny – a jednak! – jest każdy z nas.


Lekarzy. Bardziej lub mniej wrażliwych, zawsze jednak w historiach tego rodzaju obsadzonych w najbardziej niewdzięcznych rolach.

Krewnych i znajomych, zawsze chętnych do udzielania dobrych rad.


„Tylko spokojnie” to opowieść najprawdziwsza z prawdziwych.
Mam przy tym głębokie poczucie, że opowiedziana samymi tylko słowami nie byłaby taką. Można by ją pewnie wówczas zaliczyć do wielu, być może nawet poruszających, historii o chorowaniu na raka. Za dużo słów musiałoby w niej jednak wybrzmieć, za wiele rzeczy musiałoby zostać nazwanych wprost.
Tymczasem Glaza "tylko" narysował. Prostą, niewydumaną kreską, w czerni i bieli. Nieprzesadnie wiele plansz.
A mimo to powiedział więcej, niż gdyby użył tysiąca słów.

Czasem jest tak, że żadne słowa nie potrafią oddać tego, co czujesz. A jeśli nie umiesz rysować, odczuwasz głęboką wdzięczność wobec kogoś, kto narysował, nie wiedząc, że także w Twoim imieniu.

Bartek Glaza Henryk „Tylko spokojnie”. Kultura Gniewu, Warszawa 2017.

sobota, 21 października 2017

XIV Kiermasz Książki Przeczytanej, czyli ku przestrodze

Jakiś czas temu solennie przyrzekłam samej sobie, że ograniczę ilość kupowanych książek.

Bo konieczność wdrożenia programu oszczędnościowego, bo półki nie z gumy, bo czasu na czytanie jakby coraz mniej, bo szczecińskie biblioteki są fantastycznie zaopatrzone.

W zasadzie się udało. O ile kiedyś kupowałam w ciągu roku tyle książek ilu dwustu statystycznych Polaków razem wziętych w ciągu całego swojego życia, o tyle teraz mogę się porównywać co najwyżej do pięćdziesięciu statystycznych obywateli naszego kraju. Jakby nie patrzeć, kupuję cztery razy mniej.

Niestety, dziś wszystko się rypło.

Byłam już kiedyś na Kiermaszu Książki Przeczytanej. Bardzo mi się podobało. Tak bardzo, że postanowiłam trzymać się od niego z daleka. Pojawienie się na nim oznacza bowiem ni mniej, ni więcej tyle, że widmo bankructwa, dotąd majaczące niewyraźnie gdzieś w oddali, teraz staje tuż obok i czule cię obejmuje.

źródło zdjęcia

Zanim więc odetną mi prąd i dostęp do internetu, zamieszczę poniższe obrazki ku przestrodze.

Te książki kupiłam, bo moja BohdanoButenkowa kolekcja ciągle jest jeszcze zbyt mało liczna (aktualnie liczy coś koło setki egzemplarzy, rachubę straciłam trzydzieści sztuk temu).


Te – bo nie tracę nadziei, że tak jak napisałam kiedyś o różnych wersjach „Kopciuszka”, uda mi się też napisać o różnych wersjach „Jasia i Małgosi” i „Czerwonego Kapturka”. Na razie zbieram dane.


                              Te – bo pomyślałam sobie, że Starszy może przeczyta. A jak nie Starszy, to może Młodszy gdy już urośnie...


Te - bo miałam ochotę kupić też jakieś książki dla dorosłych, a te akurat mrugały do mnie kusząco.



Te – bo kto mi zabroni?!



Podaję komunikat:

Na Odrze w okolicach Szczecina ubyło 0, przybyło 13.
Ogłaszam alarm książkopowodziowy!

PS. A poza tym było super:)

niedziela, 15 października 2017

5. edycja Festiwalu Czytania w Szczecinie, czyli w zasadzie rewelacja

Wśród namiętnych czytelników książek jest z pewnością wielu introwertyków, którzy do szczęścia potrzebują wyłącznie książki, kocyka i kubka z gorącą herbatą.

źródło zdjęcia

Niewątpliwie wśród czytelników są jednak także ekstrawertycy, którzy czerpią siły witalne z pobytu wśród ludzi.

źródło zdjęcia
Miejscem, w którym w Szczecinie w miniony weekend można było spotkać przedstawicieli obu tych grup była Książnica Pomorska, w której (choć nie tylko w niej) odbywały się wydarzenia piątej edycji Festiwalu Czytania – Odkrywcy Wyobraźni.


Formuła wydarzenia w ciągu tych pięciu lat ulegała zmianie. Pierwotnie miał być on festiwalem książki słuchanej, obecnie nieco ten pomysł zmodyfikowano – i bardzo dobrze, w każdym razie moim zdaniem. Nie każdy lubi bowiem gdy ktoś przez godzinę czyta mu czyjąś książkę, nawet jeśli tym kimś jest Bardzo Znany Aktor lub inna Bardzo Znana Postać (w tym roku fragmenty różnych książek czytali m.in. Krystyna Czubówna, Anna Seniuk, Joanna Trzepiecińska, Wiktor Zborowski czy Krzysztof Kowalewski; niektóre z tych osób czytały w Szczecinie także w czasie poprzednich edycji).

W dalszym ciągu (bo pisałam już o tym dwa lata temu) największą wadą tego wydarzenia jest nadmiar. W czasie minionych trzech dni najlepiej było bowiem być nieobciążonym żadnymi zobowiązaniami chyżym emerytem. Niestety, póki co jestem wyłącznie chyża, jednak – jak się okazało – i tak niewystarczająco, gdyż nie udało mi się wziąć udziału we wszystkich spotkaniach, na które miałam ochotę (niektóre rozpoczynały się w czasie, gdy poprzednie jeszcze trwały).

Z drugiej jednak strony, zdobywszy w nieco nietypowych okolicznościach autograf autora zbioru reportaży, który naprawdę mnie ostatnio poruszył (takie poruszenie przy takiej lekturze zdarzyło mi się po raz pierwszy od dawna), pomyślałam (niestety po fakcie), że czasem lepiej jest nie próbować spotkać Twórcy. Bo gdy okaże się, że jest on jakoś nie bardzo sympatyczny, czytelnikowi robi się po prostu smutno, a po co mu to.

To o czym chciałabym jednak – pozytywnie – napisać, dotyczy tego, że Festiwal Czytania okazał się być fantastyczną możliwością oderwania się od całej parszywości z jaką mamy ostatnio wszędzie do czynienia (i nie mam na myśli wyłącznie moich ostatnich internetowych doświadczeń, a nawet prawie wcale nie je mam na myśli).

Niecodziennie przecież można przebywać w jednym miejscu z takimi osobami jak Hanna Krall (przebywałam, wielbiąc) czy Zofia Posmysz (niestety, nie byłam w stanie dotrzeć na dzisiejsze spotkanie).

źródło zdjęcia

Ponadto, jakżeż rzadko ostatnio trafia się szansa posłuchania pięknego języka, wolnego nie tylko od błędów gramatycznych czy stylistycznych, ale również od agresji. Języka pełnego słów wyrażających szacunek wobec rozmówcy czy choćby tylko słuchacza. Języka inteligentnego, ale nie napuszonego i nadętego. Mądrego ale zarazem zrozumiałego. W dzisiejszych czasach to doświadczenie, które pomaga i wzmacnia.

Michał Rusinek w rozmowie z Michałem Ogórkiem
źródło zdjęcia

W Książnicy spotkałam wiele sympatycznych i życzliwych osób. Niektóre znałam lepiej, inne mniej, części zaś wcale. Byli tam też tacy, których obecności w tym miejscu i czasie się nie spodziewałam, gdyż zaklasyfikowałam ich (w swojej głowie, nie posiadając żadnych ku temu przesłanek poza własnymi wyobrażeniami) jako tych, którzy nie czytają i nie interesują się "takimi rzeczami". Po raz kolejny dowiedziałam się więc, że nie jestem wolna od uprzedzeń, choć wydawało mi się, że tak jest.

Tak więc, pełna niedosytu (nie wzięłam udziału w kilku spotkaniach, na których mi zależało, jednak po prostu nie mogłam, z takich czy innych względów), z radością oczekuję kolejnej, przyszłorocznej edycji. Liczę przy tym, że twórcy festiwalu nadal będą się rozwijać. Może wtedy wpadną na to, że po prostu nie wypada, aby największym zdjęciem w wydrukowanym i rozdawanym uczestnikom programie było zdjęcie pana marszałka województwa, czterokrotnie większe niż zdjęcia Hanny Krall, Zofii Posmysz czy Janusza Głowackiego.



Zna proporcją, mocium panie” – to też z literatury. Polecam uwadze.

środa, 4 października 2017

Zadanie z geografii, czyli ćwiczenia praktyczne

Dziś zapraszam na wspólne ćwiczenia. 

Temat zajęć: dlaczego dziecko nie jest człowiekiem.

Ćwiczenie pierwsze:

Dostawca prądu w przesłanej Wam fakturze zaznaczył, że zmianie ulega numer rachunku  bankowego do dokonywania wpłat i podał (wcale nie małym druczkiem) nowy numer.
Rachunek opłaciliście jak zwykle przelewem, w terminie.
Miesiąc po upływie terminu płatności budzicie się rano a tu w lodówce ciemno. I wszędzie indziej też.
Wściekli dzwonicie do Waszego dostawcy prądu, chcąc dowiedzieć się o co chodzi - przecież zapłaciliście.
Osoba, z którą rozmawiacie, cedzi przez zęby: „płatności nie odnotowano, nie wiem dlaczego, nie interesuje mnie to, to Pana/Pani problem”, po czym się rozłącza.

Jak się czujecie?

Sprawdzacie historię konta – przelew poszedł, jak byk. Wściekli, maszerujecie do punktu obsługi klienta Waszego operatora, gdzie regulujecie należność gotówką i zgłaszacie potrzebę ponownego podłączenia prądu (bo światło w lodówce by się jednak przydało).
Miesiąc później, gdy przychodzi kolejny rachunek, ze zdumieniem odkrywacie, że zmienił się numer konta i… poprzednio po prostu się pomyliliście, a przelew poszedł na stary numer rachunku.
Niestety, przelane wcześniej pieniądze są nie do odzyskania.
Reakcja na Waszą próbę wyjaśnienia sytuacji sprowadza się do pełnych politowania spojrzeń i kąśliwych komentarzy typu: „a czytać Pana/Pani nie nauczyli? Wie Pani/Pan, w Pana wieku to chyba należałoby wiedzieć na co trzeba zwracać uwagę.” (Gdyby wyjaśnianie sprawy odbywało się poprzez wymianę maili, reakcja mogłaby być na przykład taka: „no faktycznie, bardzo trudno było popatrzeć gdzie trzeba i przeczytać ze zrozumieniem fakturę. <turlam się ze śmiechu>”)

Czy uważacie, że to byłoby w porządku? Czy chcielibyście, aby tak Was potraktowano?


Wczoraj mój syn dostał z geografii zero. Pod zrobionym przez niego zadaniem domowym nauczycielka napisała „Brak zadania”.
Sprawdziłam: zero w tym przypadku oznacza zero punktów na pięć możliwych do zdobycia. Ocena nie podlega poprawie. Nie ma możliwości ponownego wykonania zadania.
Abstrahując od tego, jak było naprawdę, załóżmy, że moje dziecko po prostu się pomyliło. Miało zrobić zadanie numer 3, a zrobiło zadanie numer 4.
I co?

Jak to co? 
Nie ma zmiłuj. Jak głupi, niech cierpi.

Pod zamieszczonym na Facebooku przez Marzenę Żylińską postem na ten temat (link do jej profilu tutaj), jeden z komentujących napisał (dalsze zamieszczane przeze mnie w tym poście komentarze będą pochodziły z tego samego źródła, zachowuję oryginalną pisownię):

Uczniowie mieli opisać, a nie zaznaczyć na mapie (swoją drogą na mapie brak Półwyspu Helskiego). Polecenie jest jasne i czytelne. A dawanie komuś chociaż jednego punktu bo sie napracował jest słabym pomysłem. Później rośnie pokolenie ludzi niezdolnych do pracy. Dochodzi do sytuacji gdzie młodzi nie chca pracować bo im sie nie podoba, że miszą coś robić tak jak szef każe a nie tak jak oni chcą. Że nie ma nagród za wszystko co sie zrobiło. Że zrobiło się źle a szef nie dał chociaż małej premii za to, że się napracował. Bo w szkole pani dawała punkty za źle wykonane zadanie, bo przecież się starał. Takie zachowania trzeba kształtować od początku. I uczyć czytania i słuchania ze zrozumieniem. Jak jes tapisane opisz to opisz a nie zaznacz na mapie. Jak każą opisać damę z łasiczką a uczeń namaluje obraz to też należą się punkty bo się napracował? Nie tędy droga. Szkoła ma również uczyć, że życie to nie tylko nagrody. To również kary i konsekwencje. Nie wykonałeś zgodnie z poleceniem to masz 0 punktów. Generalnie praca ładna (sam jestem po geografii) ale nie na temat.

Inny komentujący rzuca mimochodem:
to faktycznie bardzo trudne do zrozumienia polecenie <turlam się ze śmiechu>

Czy to, że dzieci są traktowanie w szkole inaczej niż sami chcielibyśmy być traktowani, jest w porządku?

Czy obowiązkiem pracowników jest wykonywanie „bez szemrania” wszystkich poleceń przełożonych? Bo jeśli szef coś powiedział, to trzeba to zrobić i już?

Czy chcielibyśmy, aby za wszystko nas karać? Pomyliłeś numer konta do przelewu, bach!, nie dość, że musisz zapłacić drugi raz, to jeszcze kara. Na początek finansowa, ale kto wie, może w przyszłości pomyślimy nad jakimś biczowaniem (to ukłon w stronę tych, którzy tęsknią do czasów bicia uczniów linijką po łapach), albo wrzucaniem nazwisk na internetową „listę idiotów”, nad którą zbiorowo będziemy turlać się ze śmiechu?

Ćwiczenie drugie:

Zrobiliście w domu remont. Nic wielkiego, ale tylko na tyle było Was stać. Pomalowaliście ściany w kuchni i pokoju. Chcecie skorzystać z ulgi remontowej i odliczyć od podatku kwoty równe podatkowi VAT doliczonemu do cen zakupionych materiałów budowlanych. Wypełniacie potrzebne dokumenty, składacie rachunki, a tu bach! Urząd Skarbowy twierdzi, że pomalowanie ścian to żaden remont, bo remont musi mieć większe rozmiary i ulga Wam nie przysługuje.

Czy możecie coś zrobić? Czy uważacie, że urząd ma zawsze rację tylko dlatego, że jest Urzędem, a obowiązkiem obywatela jest się go słuchać?



Polecenie, jakie nauczycielka podyktowała (niczego więcej nie tłumacząc) dzieciom w klasie mojego syna brzmiało: „opisać pasy rzeźby terenu Polski”.

Tok myślenia Starszego był taki (wiem, bo zapytałam): jestem na geografii, nie na polskim. Na geografii pracuje się z mapami, a nie pisze wypracowania.

Co więc zrobił? Narysował mapę Polski, zaznaczył na niej pasy rzeźby i ich granice oraz opisał. Tak jak on rozumie słowo „opis”.

Jaka była reakcja nauczycielki?
Jak na pierwszym zdjęciu: suchy komunikat: „Brak zadania. Zero.”
Ani słowa wyjaśnienia. Żadnej możliwości odwołania. Tylko prosty przekaz: nie masz racji, bo rację mam ja. Bo tak. Bo jestem Urzędem. Urzędem Nauczycielskim.

Dlaczego dzieci muszą się na to godzić, a ich rodzice nie?
Dlaczego dorośli mogą odwołać się od decyzji urzędu, przekonując, że to ich interpretacja pojęcia „remont” jest właściwa, a dzieci nie mają prawa złożenia do nikogo odwołania?

Uwaga: dorosły też może nie mieć racji i przegrać. Ale ma prawo do tego, żeby ktoś zbadał jego sprawę i wytłumaczył mu na czym polegał jego błąd.

Zacytujmy kolejny komentarz:
 Co jest niejasnego w poleceniu "opisz"? I czy naprawdę _nastolatek_ nie odróżnia "opisz" od "narysuj"...? Ja też bym nie wpadła na pomysł, że uczniom z 7 klasy trzeba tłumaczyć takie rzeczy.

Tak, bo racja jest zawsze tylko jedna, a świat czarnobiały, nieprawdaż?

Dlaczego dorośli mają prawnie zagwarantowaną zasadę rozstrzygania wątpliwości na ich korzyść (w prawie karnym: in dubio pro reo, a w prawie podatkowym in dubio pro tributario), zaś dzieciom nie przyznaje się takiego prawa?
Czy naprawdę uważacie, że to jest w porządku?

Ćwiczenie trzecie:

Postanowiliście wziąć udział w konkursie literackim. Napisaliście wiersz od serca, tak jak Wam muzy dyktowały.
Nie wygraliście. Pal sześć.
Dowiedzieliście się jednak, że niektórzy członkowie jury w kuluarach podśmiewali się z Waszego wiersza, komentując, że nie dość, że grafomański, to jeszcze żywcem ściągnięty z internetu.

Jak byście się czuli?

Starszy zrobił zadanie, korzystając z mapy zamieszczonej w podręczniku. Kontury Polski odrysował przy użyciu tekturowego szablonu pożyczonego od kolegi, resztę zrobił samodzielnie.

Parskającym pod nosem zwracam uwagę: nie rozmawiamy o tym czy Starszy zrobił dobrze, czy źle. Czy jest mądry, czy głupi (nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu, wszak jesteśmy tacy odważni, a w internecie to już najbardziej)

Ale ponieważ widzę, że sala ma taką potrzebę, to może pokomentujemy i osądzimy?

Komentujący nr 1: Bardzo kreatywnie! http://edudu.pl/print-sciaga-uksztaltowanie-powierzchni...
Tylko o tekstu spod sciagi juz sie kreatywnemu i pracowitemu dziecku nie chcialo przepisac :)

Komentujący nr 2: No właśnie. Tam wyżej pani specjalistka dramatycznie pyta: "czego można nauczyć się przepisując tekst z podręcznika, a czego rysując taką mapę, jak na załączonym obrazku?"
Śmiem twierdzić, że więcej można się nauczyć przepisując, niż kopiując mapkę (i to bardzo niechlujnie - co z Mierzeją Helską?) przez przytknięcie kartki do monitora.
Mam wrażenie, że do komentatorów nie dociera, że chodzi o ucznia klasy VII i zachowują się tak, jakby mowa była o sześciolatku, który godzinami tę mapkę kolorował. Otóż nie, nastolatek pobazgrał trochę, bo ewidentnie nie chciało mu się wykonać zadania, nawet o wielkie litery nie zadbał. Nie wykonał pracy - nie należą się punkty.

Komentujący nr 3: Jakby przerysował samodzielnie, to by nie oddał tak perfekcyjnie wszelkich proporcji i krzywizn. no chyba, że mamy dziecko uzdolnione plastycznie, o czym reszta rysunku kompletnie nie świadczy.

Komentujący nr 2: Nawet dziecko uzdolnione musi trochę poszkicować, zanim mu się uda, i na kartce byłyby ślady wytartego ołówka. To jest odrysowane.

Pozamiatane. Apelacja nie przysługuje.

A teraz proszę do odpowiedzi.
Są jacyś ochotnicy czy mam szukać z listy?



UZUPEŁNIENIE Z 5 PAŹDZIERNIKA: 
Napisałam ten post wczoraj. Wydawało mi się, że jasno określiłam o czym on jest.
Gdybym była złośliwa, napisałabym, że większość komentujących nie umie czytać ze zrozumieniem, więc stawiam im zero.
Zamiast tego, po przeczytaniu części internetowego hejtu jaki wylał się na mnie tu i ówdzie (przy okazji: nie prosiłam nikogo o rozpowszechnianie mojego tekstu. Żaden z rozpowszechniających, w tym dziennikarzy, nie zwrócił się do mnie z żadnym zapytaniem), napiszę tylko, że każdy widzi to co chce. A to, co widzi i jak widzi, wynika z tego, co ma w sobie.
Ja, mimo tego, że na co dzień spotykam się często ze złem, widzę w ludziach dobro. Dlatego nie doszukuję się wszędzie kłamstwa i oszustwa. Nie przypisuję ludziom na starcie złych intencji. Jeśli mam wątpliwości, pytam i – co ważne, o ile nie kluczowe – słucham odpowiedzi.
Jeśli ktoś zechce mnie o coś zapytać, chętnie odpowiem. Albo podyskutuję. Rzeczowo. Kulturalnie. Z przedstawieniem argumentów.

Oczekuję, że moje dziecko będzie tak samo traktowane. Dla niektórych to zbyt wiele.

niedziela, 1 października 2017

P. Ripp "Uczyć się z pasją", czyli zderzenie ze ścianą

„… gdy już miałam w ręku nauczycielski dyplom i swój pierwszy etat, poszłam ścieżką wyznaczoną przez tradycyjne reguły tego zawodu. Nauczyciel jest po to, żeby oceniać, nagradzać, wyciągać konsekwencje, gdy uczniowie nie odrabiają zadań domowych. Nauczyciel gada i gada, mając nadzieję, że w ten sposób skłoni uczniów do słuchania. Byłam takim właśnie typowym nauczycielem.
Gdzieś w środku czułam, że coś jest ze mną nie tak, jednak do głowy mi nie przyszło, by coś zmienić. W końcu nie po to zostaje się nauczycielem, by się buntować, prawda? Poza tym jak tu podważać system, jeśli byłam święcie przekonana, że działa świetnie. Wpoiły mi to uczelniane autorytety, pomogli im starsi koledzy po fachu, utwierdziły w przekonaniu poważne naukowe podręczniki… System się sprawdza, więc dlaczego mam go zmieniać?
Robiłam zatem to, co uważałam za słuszne: krzyczałam na dzieci, groziłam im palcem, kazałam siedzieć spokojnie i słuchać, a przede wszystkim wystawiałam oceny, traktując je nie jako potwierdzenie wiedzy i osiągnięć, ale jako narzędzie do wymuszania posłuszeństwa.”

To Pernille Ripp, Dunka z pochodzenia, od wielu lat amerykańska nauczycielka.
Poza tym blogerka (dostęp do jej bloga tutaj), autorka bestsellerowych książek o tym, czym powinno być uczenie.
Jej, właśnie wydana w Polsce, książka „Uczyć (się) z pasją” to książka o tym (i tu pierwszy raz w życiu odwołam się do okładkowego blurba, z którego treścią (chyba także pierwszy raz w życiu) w pełni się zgadzam (i nie tylko dlatego, że autorką tych słów jest Marzena Żylińska)): „jak jej autorka przestała być nauczycielką realizującą program, a stała się nauczycielką wspierającą rozwój swoich uczniów.”


Cięcie.
Nowe ujęcie; w całkiem innej scenografii.

31 sierpnia, Szczecin.
Starszy (debiutujący w nowej szkole jako siódmoklasista), nieco zakłopotany, mówi do Matki:
- Wiesz, że mi się nawet chce iść do tej nowej szkoły?! Nie myślałem, że kiedyś coś takiego powiem

15 września, Szczecin.
Starszy (który pierwszy tydzień września spędził na obozie integracyjnym, a w czasie drugiego pisał niemal na każdej lekcji „diagnozy”, dzięki czemu nie było z czego zadawać do domu ani robić kartkówek), w rozmowie z Matką:
- Nie, no ta nowa szkoła jest spoko. Nauczyciele wreszcie traktują nas poważnie i mają do nas zaufanie.
I wiesz co powiedziała pani od matematyki? Że ona nie będzie nam zadawać do domu, bo jest tu po to, żebyśmy wszystkiego nauczyli się w szkole. Nie myślałem, że kiedyś usłyszę coś takiego od nauczyciela!

20-29 września, Szczecin.
Strzały, zewsząd strzały.
Starszy próbuje się barykadować i osłaniać, ale mimo to dostał w nogę i krwawi.
Matka, z obłędem w oczach i pianą na ustach, wybiega na środek szkolnego korytarza, machając białą gazetą (białego prześcieradła nie miała pod ręką) i krzycząc: „Nie strzelać, nie strzelać! Najpierw ustalmy zasady, na jakich toczy się ta wojna!”

Cięcie.
Kamera wraca do Pernilli Ripp.

Pernille Ripp
źródło zdjęcia
Ładna, długowłosa blondynka, łagodnie się uśmiechając, tłumaczy:

„Nie rozpoczynałam pracy w szkole z myślą, że odbiorę uczniom ich klasę. Żaden nauczyciel tego nie chce. Żaden z profesorów na studiach nie mówi nam, że ucząc w tradycyjny sposób, sprawimy, że uczniowie poczują się bezsilni i bezwartościowi. Na studiach pedagogicznych nie uczy się z premedytacją, jak krok po kroku doprowadzić uczniów do przekonania, że nic nie znaczą w szkole.
Tradycyjna szkoła sprawia, że uczniowie czują się bezsilni, przekonani, że nie mają na nic wpływu, a ich głos nie zostanie wysłuchany. Skąd to wiem? Moi uczniowie mi to pokazali. Jak? Poprzez swój brak zainteresowania i niechęć do odpowiadania na pytania. Uświadomili mi to, ziewając, wzdychając i przewracając oczami, przynosząc wypracowania napisane przez rodziców, byle jakie eseje oraz szepcząc z niezadowoleniem za każdym razem, kiedy zadawałam nową pracę do zrobienia.
Uczniowie pokazują nam, jak bardzo czują się zniewoleni, kiedy cicho powłóczą nogami, idąc szkolnym korytarzem, kiedy mówią, że przerwy między lekcjami to najlepszy moment w szkole, kiedy nerwowo zerkają na zegar, czekając na koniec zajęć. W tym wszystkim jest wyraźny komunikat dla nas. Tylko czy chcemy go usłyszeć?”


Kolejne cięcie.
Szczecin.
Inna blondynka rwie włosy z głowy, nie bacząc na to, że i tak ma ich mało.
Twarz wykrzywia jej grymas – ni to uśmiech, ni to zgroza.

Starszy właśnie oświadczył, że pomylił się: ta szkoła też jest bez sensu.
Lubi tylko w-f (w piątej i szóstej klasie podstawówki był to jedyny przedmiot, który lubił), plastykę i – uwaga, uwaga! – religię.  No dobra, trochę też matematykę i historię. Ale tylko trochę.
Plastyki do tej pory nienawidził. Tymczasem właśnie dowiedział się, że wcale nie chodzi o to, aby ładnie rysował, co niespecjalnie mu wychodzi. Liczą się pasja, emocje i zaangażowanie. Zachowanie nauczycielki („mamo, ona ma 54 lata, ale w ogóle się tego nie czuje”), wpływa na zachowanie uczniów.
Religia. Dotychczas: koszmar senny, o którym wszyscy chcemy zapomnieć. Gdyby Starszy został w dotychczasowej szkole, z pewnością przestałby na nią uczęszczać, co z punktu widzenia jego wiary mogłoby okazać się tylko (sic!) zbawienne. Teraz: lekcja, na którą Starszy jeździ z przyjemnością i bez zastanawiania się (mimo że mógłby nie pojechać i się wyspać). Można? Można.
Ale trzeba chcieć.

Cięcie.
To także Pernille. W akcji.
źródło zdjęcia
Najazd na Pernillę Ripp.
Cierpliwie i spokojnie wyjaśnia: „Kiedy mam do czynienia ze standardami nauczania czy programem, napierw sprawdzam, jakie cele należy osiągnąć. Byłoby cudownie mieć całkowitą swobodę (choć nie zawsze jest ona najważniejsza), jednak wiem, że są pewne koncepcje, umiejętności i wiedza, które muszę uwzględnić. Przewodniki dla nauczycieli wskazują, czego mamy uczyć, ale nie jak mamy uczyć. Realizacja programu nauczania nie oznacza, że nie możemy eksperymentować i korzystać z własnych wniosków i doświadczeń.
To prawda, że wszystkim nam brakuje czasu, jednak musimy znaleźć sposób, by w ramach programu nauczania pozwolić uczniom zgłębiać, badać i odkrywać.”

Obraz tym razem łagodnie zanika. Pojawia się nowy: zeszyt od polskiego. Starszego, a jakże.
W zeszycie zapisanych bardzo wiele stron. Elegancko, w punktach.

- Zapytałem się dzisiaj, mamo, pani od polskiego czemu tyle nam dyktuje do zeszytów. Powiedziała, że po to, żeby miała nas z czego pytać. Najgorsze jest to, że chyba nie żartowała.

Zapytany o to, co dzieje się na lekcjach polskiego, kwituje krótko: Nuda. Pani ględzi i ględzi, cały czas dyktuje, mnie ręka boli od pisania. Mam ochotę wyjść. Albo wyjąć telefon i zacząć grać.

Tempo pracy wysokie. Lektura goni lekturę. Był „Mały Książę” (z obowiązkowym testem ze znajomości lektury: Starszy, który przeczytał całość, zdobył 5 na 8 punktów; niektórzy z kolegów, którzy – jak twierdzą - przeczytali tylko streszczenie, dostali ich 8), za tydzień „Balladyna”.
Starszy, początkowo pełen zapału, obecnie nie zamierza się wychylać (ani czytać lektur w całości). Poza „Małym Księciem” wystarczyła mu historia z zadaniem dodatkowym. Całe popołudnie i wieczór poświęcił na przygotowanie informacji o Antoine Saint-Exupery’m. „Pamiętaj, możesz zajrzeć do Wikipedii, ale niech to nie będzie Twoje jedyne źródło wiedzy”, przestrzegła go wcześniej Matka. Starszy szukał więc, czytał, to tu, to tam. Co jakiś czas przybiegał, chcąc się podzielić właśnie dokonanym odkryciem. Dopytywał (akurat na temat tego autora Matka wie to i owo), notował, fascynował się.
Kiedy wrócił ze szkoły następnego dnia, oznajmił stanowczym tonem: „już nigdy nie będę robił żadnych zadań dodatkowych, aż takim frajerem nie jestem”. Dopytany, wyjaśnił, że pani zachwyciła się efektami pracy jednego z kolegów, który wkleił (w całości) tekst z Wikipedii do Worda, po czym odpowiednio go sformatował i wydrukował jako własny. Jedna z koleżanek, która, podobnie jak Starszy, wykonała pracę samodzielnie, została „nagrodzona” trójką („pani powiedziała, że miała za mało”). Starszy, widząc co się dzieje, przezornie udał, że w ogóle nie zrobił tego zadania.

Nowy kadr.
Ponownie Pernille Ripp. Niezrażona, ciągle entuzjastyczna, opowiada:
„Miałam obsesję na punkcie oceniania. Byłam prawdziwą królową jedynek. Jeśli uczniowie nie odrabiali pracy domowej, brałam do ręki kalkulator i pokazywałam im, jak przez to spada ich średnia. Gdy nie uważali na lekcji, powtarzałam im: „Nie poradzisz sobie na sprawdzianie. Dostaniesz wielką tłustą jedynkę, którą trudno będzie poprawić.”
Jeśli jakiś uczeń źle się zachowywał, była to kolejna świetna okazja do postawienia jedynki. Nie pozwoliłabym, by dziecko, które zachowywało się lekceważąco, dostało u mnie dobrą ocenę. Dobre oceny były zarezerwowane dla tych, którzy siedzieli prosto, byli cicho i wiedzieli, jak być wzorowym uczniem. Wymagany limit sześćdziesięciu procent był jak bat poganiający uczniów w szkolnym wyścigu. Robili zadania, wypełniali karty ćwiczeń, wykonywali projekty – musieli tak postępować, inaczej groziła im jedynka.”

Kolejne ujęcie.
doprawdy, początek października
a tak mało ocen?!
Starszy. Łzy w oczach, choć za wszelką cenę stara się udawać, że właśnie ziewał. Od godziny próbuje zrobić zadanie domowe z fizyki. Nie jest w zbyt dobrym nastroju, bo właśnie odkrył dzięki dziennikowi elektronicznemu (wiwat nowe szkolne wynalazki!), że z wczorajszej kartkówki dostał dwóję.
Jestem za głupi, żeby to zrozumieć.. Nie zdam do ósmej klasy.”
Matka, próbując pomóc, bierze kartkę z zadaniami do ręki. Ok, nie jest może fizycznym orłem, ale bez przesady, na poziomie pierwszego miesiąca pierwszego roku nauczania tego przedmiotu musi dać radę. W końcu ma wyższe wykształcenie, nieprawdaż.
Cisza. Długa cisza.
Matka, po naprawdę bardzo dłuuuugim okresie skupienia, umie zrobić 1,5 zadania (z dwóch, każde wielopunktowe). Chwyta za telefon i dzwoni do innych matek, w tym do koleżanki matematyczki (zadanie trąci bardziej matematyką niż fizyką).
- Takie zadania przerabiamy w trzeciej klasie gimnazjum – dziwi się koleżanka. – Mówisz, że to fizyka? Siódma klasa? Oni nie mają prawa tego wiedzieć!
Starszy idzie na lekcję ze zrobionym jednym zadaniem (tyle zrozumiał). Reszta jego klasy podobnie. Pani niczego nie wyjaśnia, nie tłumaczy. Nie rozdaje uczniom pisanych poprzednio kartkówek (z rozmów między uczniami wynika, że nikt nie dostał więcej niż 3, a najbardziej popularną oceną było 1). Za to robi następną, po czym płynnie przechodzi do następnego tematu. Z którego Starszy (i nie tylko on) nie rozumie nic.

Nie będzie nowego kadru. Będzie puenta.

Pernille Ripp w swojej książce (a także na blogu) cierpliwie wyjaśnia, dlaczego droga, którą podąża większość (nie tylko polskich) nauczycieli, prowadzi donikąd. Na własnym przykładzie pokazuje różnice między „przed” a „po”. Wyjaśnia, że podmiotowe traktowanie uczniów, pozwolenie im na samodzielne dochodzenie do pewnych prawd, obdarzenie zaufaniem, może przynieść wyłącznie dobre skutki. Przede wszystkim dla uczniów, ale także i samych nauczycieli.

źródło zdjęcia
Nie wierzę w to, że jakikolwiek myślący nauczyciel, przeczytawszy tę książkę, pozostanie obojętny. Że nie zacznie myśleć, a potem, może pomału, nieważne, spróbuje coś zmienić.
Jest jednak jeden problem. Musi chcieć.
Jak sprawić żeby zechciał?
Co ja, jako rodzic konkretnego dziecka, mam zrobić w sprawie pań od polskiego i fizyki? A może szerzej: w sprawie polskiego i fizyki.
Bo widzę, jak moje dziecko, które mimo że przez ostatnie trzy lata nienawidziło szkoły, naprawdę chciało znów dać jej szansę, w błyskawicznym tempie powraca do poprzedniego stanu.
Szkoła to nuda. Szkoła to bezmyślne powtarzanie za nauczycielem podawanych przez niego informacji, bez zrozumienia, za to z poczuciem braku sensu.
Jeśli po coś chodzi się do szkoły, to po to, żeby spotkać kolegów. Na lekcjach nie dzieje się nic ciekawego. Rzeczy, których uczą w szkole, nie są do niczego potrzebne.

A tymczasem w Ameryce…

Kiedyś uważałam, że istnieje tylko jeden słuszny sposób funkcjonowania szkoły. Dziś wiem, że szkoła musi się zmienić – za naszą sprawą, od wewnątrz. A częścią zmiany powinno być dopuszczenie uczniów do głosu. Szkoła nie może wyłącznie wymagać, uczniowie powinni mieć prawo głosu jako jej współuczestnicy i współtwórcy. (…)
Celem mojej drogi było – i nadal jest – przywrócenie klasy dzieciom. Jednak nie wszystkie cele udało mi się zrealizować. Każda zmiana napotyka opór, o czym przekonałam się wielokrotnie. Opór ze strony uczniów niemogących pojąć, dlaczego po prostu nie powiem im, co mają robić. Opór ze strony rodziców niezadowolonych, że przestałam zadawać ich dzieciom prace do domu i żądających więcej ocen. Opór ze strony nauczycieli wątpiących w skuteczność mojego stylu nauczania. Wreszcie opór stawiany przeze mnie samą – pełną czarnych myśli, gdy coś poszło nie tak.
Jeśli pragniemy zmiany, musimy być gotowi walczyć o to, w co wierzymy, czasami również sami ze sobą. Możemy zmienić szkołę od wewnątrz, nawet jeśli działania polityków nam to utrudniają.”

Ach, ta Pernille! Próbująca przekonać nas, że i na naszym ściernisku możemy mieć w przyszłości San Francisco…
Ostatnio jakoś wątpię.

Pernille Ripp „Uczyć (się) z pasją. Jak sprawić, by uczenie (się) było fascynującą podróżą”, przełożyi Elżbieta Manthey i Wojciech Musiał.
Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2017.

PS. Jeśli PT Czytelnicy wyrażą takie życzenie, wstawię do bloga zdjęcia zeszytu Starszego od polskiego. Dziś nie było to możliwe, gdyż Starszy zostawił ów zeszyt (jako zawierający same beznadziejnie nudne rzeczy, a więc całkowicie zbędny) na weekend w szkolnej szafce.