sobota, 28 czerwca 2014

O.Brenifier "Prawda według Niny", czyli dlaczego dorośli powinni czytać książki dla dzieci

Dorośli nie czytują książek dla dzieci, jeśli nie muszą.
Bo po cóż przecież mieliby czytywać takie głupie książki dla tych głupiutkich dzieci, nieprawdaż?

Ciekawe więc dlaczego od kilku dni mam narastające wrażenie, że zamiast akcji „Cała Polska czyta dzieciom”, powinno się natychmiast zorganizować akcję „Cała Polska czyta książki dla dzieci”.


Nina, ośmioletnia bohaterka książki napisanej przez francuskiego filozofa Oscara Brenifiera „Prawda według Niny”, po wysłuchaniu bajki o chłopcu, który oszukiwał innych po to, by się z nich naigrawać, mówi, dialogując z własnym psem:
„- To dwie zupełnie różne rzeczy: kłamać, żeby kpić sobie z innych, czy robić to dla własnej obrony. Mimo wszystko to nie to samo.
- Więc dla ciebie kłamstwo jest rzeczą normalną.
- Nie, dla mnie obrona jest rzeczą normalną. Kłamiąc we własnej obronie, nikomu nie robi się nic złego. Za to nie powinno być kary.
- Uważasz więc, że są różne rodzaje kłamstwa?
- Tak. Niektóre są poważne, a niektóre nie. Liczy się głównie intencja.
- Czyli według ciebie są kłamstwa zupełnie normalne?
- Właśnie tak! Bywają kłamstwa zupełnie normalne.

Kiedy pracownica hipermarketu zostanie przyłapana na wynoszeniu pod bluzka dwóch batoników, nikt nie przebiera w słowach i wyrazach potępienia. Oczywiste jest przecież, że mamy do czynienia ze zwykłą złodziejką. 
Kiedy jeden minister spotyka się z drugim ministrem w modnej restauracji i przy wykwintnych potrawach, zapijanych luksusowymi trunkami (czy tylko mi się wydaje, że w pracy się nie pije?) prowadzi „półprywatne” rozmowy, a następnie płaci za wszystko służbową kartą kredytową, okazuje się, że to przecież coś zupełnie innego niż ukraść batonik za 2 złote. I nie, nie, nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, by użyć rzeczownika "złodziej".

„- Mamo, powiedz, co robić, kiedy inni nie chcą uznać prawdy?
- A ty uważasz, że ją znasz?
- Może nie do końca, ale mogę mówić rzeczy prawdziwe! Problem pojawia się, kiedy wiem, że coś jest prawdziwe, podczas gdy inni twierdzą, że tak nie jest.
- No tak, to znaczy, że nie zgadzają się z tobą: oni znają jakąś inną prawdę.
- Jeśli każdy ma własną prawdę, to ogólna prawda nic nie znaczy.
- W tym, co mówisz, jest trochę prawdy. „Prawda” to słowo, którego używa się bez zastanowienia. Każdy rości sobie prawo do własnej prawdy. Myśli, że ją zna i uważa, że racja jest po jego stronie.”

Po pojawieniu się na rynku dwóch książek o tragedii na Broad Peak, pojawiły się krytyczne głosy na temat każdej z nich.
Jackowi Hugo-Baderowi jak zwykle, choć tym razem wyjątkowo na szczególnie natarczywe własne życzenie, zarzucono szereg zmyśleń i przeinaczeń (zrobił to m.in. Jacek Berbeka, link do wywiadu z nim tutaj).
Bartkowi Dobrochowi, jednemu ze współautorów drugiej z książek, na portalu wspinanie.pl zarzucono nielojalność i chęć zrobienia kariery na tragedii (link do zamieszczonego tam komentarza zarządu PZA tutaj).
Obaj zaprzeczają, przedstawiając własne racje. I własną prawdę. Ale każdy, kto tego chce, i tak wie lepiej. Zna lepszą prawdę.

W książce Brenifiera, w jednym z rozdziałów, zatytułowanym „Paradoks”, Nina dialoguje z tatą:
– Jeśli ci mówię, że jestem kłamcą, co o tym myślisz?
- Ech… nic. Mówisz mi, że jesteś kłamcą.
- Wierzysz mi?
- Jeśli tak mówisz… to musi być prawda… albo to żart.
- Ale co ja przed chwilą ci powiedziałem?
- Że jesteś kłamcą.
- Wierzysz kłamcom?
- Nie, bo oni kłamią. Ojej… ale mnie złapałeś. A więc nie, nie wierzę ci.
- Więc powiedziałem kłamstwo, bo jestem kłamcą?
- Właśnie tak.
- Jednak jeśli powiem kłamstwo, czy prawdą jest, że jestem kłamcą?
- Tak, bo kłamiesz.
- Ale jeśli powiedziałem prawdę, czy jestem kłamcą?
- Tato, za szybko mi to tłumaczysz. Już niczego nie rozumiem. Jesteś kłamcą – tak czy nie?
(…) – Widzisz, logika nie zawsze funkcjonuje. Spotyka się czasem w życiu problemy, których nie da się rozwiązać. To są paradoksy. Nie można zdecydować, co jest prawdziwe, a co fałszywe. Taka sytuacja wprowadza nas w błąd.

Jacek Hugo-Bader dał ostatnio szereg powodów do tego, by uznawać go za kłamcę. W wywiadzie udzielonym internetowemu dwutygodnikowi (link tutaj) bez cienia zażenowania przyznał, że w rozmowie jaką przeprowadził z Jackiem Berbeką, namawiając go do tego, by zabrał go na wyprawę poszukiwawczą na Broad Peak, koloryzował i wyolbrzymiał. W tej samej rozmowie, a także we własnej książce, przyznał się do napisania – własnymi rękami, czy nie, to bez znaczenia – fałszywego oświadczenia na temat treści wywiadu udzielonego Mariuszowi Kargulowi. Do tego kilka krótkich fragmentów jego książki mocno przypomina kilka zdań z wcześniej opublikowanych artykułów prasowych autorstwa Bartka Dobrocha.
„Jacek Hugo-Bader popełnił plagiat?” grzmi tytułem najnowszy „Tygodnik Powszechny” (cały tekst można przeczytać tutaj), prezentując tuż obok zamówioną przez siebie opinię prawną (o jakości opinii prawnych i o tym, że w ciągu dwóch godzin każdy umiarkowanie zdolny prawnik napisze dwie różne, ba! krańcowo odmienne, choć równie przekonywujące opinie, napiszę innym razem). Wielkie litery, wielki tytuł, dużo zamieszania. Prawda wydaje się być oczywista.

A może jednak warto byłoby zastanowić się nad tym, czy aby na pewno fakt dopuszczenia się przez Hugo-Badera kilku (kilkunastu? kilkudziesięciu?) kłamstw, przeinaczeń, podkolorowań przekreśla wszystko, co chciał swoją książką przekazać? Wszystko, co przeżył i widział? To także pytanie o to, jak powinna wyglądać literatura faktu; o to, czy reporter może sam uzupełnić brakujące szczegóły, czy też musi wiernie trzymać się tego, co zdarzyło się na pewno i naprawdę. Znacznie lepiej niż ja pisze na ten temat Wojciech Tochman w felietonie zamieszczonym na łamach ostatniego Dużego Formatu. Nawet on jednak zaznacza, że pisze we własnym imieniu, nie rości sobie prawa do narzucania innym tego, co powinni robić.

Autorzy „Tygodnika Powszechnego” być może nie mieli zajęć z filozofii, a może nie uważali na lekcjach o paradoksie. Ich akcja jest czarno-biała. Narobi mnóstwo smrodu, być może szereg osób zniechęci do sięgnięcia po tę lub inną książkę Hugo-Badera. A szkoda, bo lektura "Długiego filmu o miłości" Hugo-Badera wcale nie pozbawia sensu czytania także "Broad Peak. Niebo i piekło" Dobrocha i Wilczyńskiego; przeciwnie, obie lektury znakomicie się uzupełniają. Emocjonalny i egocentryczny Bader oraz racjonalni i analizujący Dobroch i Wilczyński. Wysokogórski laik kontra doświadczony wspinacz oraz syn wspinacza. Spojrzenie z boku oraz od środka, z kipiącego od emocji namiotu na zboczach Broad Peak. Obie tak samo prawdziwe. Prawdą ich autorów.

Dorośli, czytajcie książki dla dzieci. Możecie się z nich wiele nauczyć.

Oscar Brenifier „Prawda według Niny”, ilustracje Ires de Moüy, przekład Maja Wałachowska-Sobczak. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2010. 

piątek, 27 czerwca 2014

Po czym poznać nienormalne dziecko, czyli refleksje na koniec roku szkolnego

Przedostatni dzień roku szkolnego. Starszy – już prawie nie trzecioklasista, lat dziewięć - wychodzi ze szkoły, objuczony książkami, pracami i workiem z butami na zmianę. Na twarzy maluje mu się zaduma.

- Mamo, a czy Ty wiesz, że ja nie jestem zupełnie normalny? – raczej stwierdza, niż pyta.
- Rany boskie, synu, dlaczego tak uważasz? – pytam, wstrząśnięta.
- Bo wiesz – odpowiada powoli – tylko ja w klasie nie mam telefonu i nie jem rogalików „7 Days”.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Dzień Ojca, czyli na tropach ojcowskiej ewolucji

Dzisiejsze święto aż prosi się o należący do mojego ulubionego gatunku przekrojowy post pt. „wizerunek ojca w literaturze dziecięcej”.
Niestety, z uwagi na dotkliwy brak czasu nie mogę teraz przedstawić pełnej i kompleksowej analizy. Zamiast niej proponuję małą wprawkę, którą dedykuję Karolowi Darwinowi – było, nie było – ojcu teorii ewolucji.

Na początku był więc niewątpliwie ojciec patriarchalny.
Najmądrzejszy na świecie, najbardziej zapracowany, przeznaczony do znacznie ważniejszych spraw niż zajmowanie się dzieckiem.
Wypisz, wymaluj, ojciec Gapiszona.

„- A  krokodyl to znosi jajka! – stwierdził z powagą Gapiszon.
- Krokodyl? Jajka? Skąd wiesz? – zdziwił się Tata znad gazety.
- Babcia mówiła. (…)
- Pierwsze słyszę! – Tata schował się za gazetą. – Krokodyl… Coś takiego!...
Chwilę siedział w milczeniu, aż wreszcie rzucił gazetę na stół między bułki i sałatkę, wstał i zaczął grzebać w bibliotece.(…)
- Proszę, proszę – tu jest rysunek krokodyla, obejrzyj go sobie chłopcze… A teraz słuchaj i ucz się! To się zresztą przyda i innym! – zerknął znad książki na Mamę.  – No, uwaga, proszę o ciszę!... Głowa krokodyla, zęby stożkowate… Widzicie, nic tu nie ma! Z całego królestwa płazów jedynie krokodyle wyrastają z maleńkich w olbrzymy. Z ich jaj… Hmm, to chyba jakieś bardzo dawne wydanie. Nie mam zresztą czasu na jakieś stare księgi. Chyba wiecie, że muszę ciężko pracować! (…) Ja pracuję ciężko, żeby zarobić na wasze utrzymanie, a tu wszystko drożeje! Wstaję do roboty o szóstej rano, teraz to nic, bo jest widno, ale w zimie to przecież sam środek nocy i musze chyba czasem mieć chwilę świętego spokoju… I bardzo proszę mi więcej nie zawracać głowy!
Tu złapał leżący na stole stary numer „Przeglądu Sportowego”, który był zawsze jego ulubioną lekturą, i odciął się nim od reszty świata, dając wyraźnie do zrozumienia, że temat został ostatecznie wyczerpany.
- To Tatuś nie wiedział? – zapytał szeptem chłopiec.
- Wiedział, oczywiście, że wiedział. Tatuś wie wszystko, tylko tak z nami żartował! – odpowiedziała Mama zmęczonym głosem.

Kiedy widzę stale rosnącą liczbę ojców spacerujących z wózkami, przychodzących na place zabaw, prowadzających dzieci do lekarza i teatru oraz pojawiających się na wywiadówkach, mam nadzieję, że oznacza to, iż Ojcowie Gapiszona wkrótce wymrą, niczym mamuty. Podobnie jak zmęczone, lecz zawsze lojalne gapiszonowe mamusie.

Przejście na kolejny szczebel ewolucji rzadko odbywa się jednak bezboleśnie. W fazie przejściowej zdarza się, że rykoszetem obrywają i dzieci.


Tej nocy Basia nie mogła zasnąć. Wydawało jej się, że słyszy szmer głosów rodziców. Wstała i poczłapała na bosaka w kierunku kuchni. Drzwi były uchylone. Dobiegał zza nich głos Taty. Brzmiał obco i nieprzyjemnie.
- … chodzisz po domu w dresie, nie słyszysz, co się do ciebie mówi. Czy ja naprawdę oczekuję zbyt wiele?! Czy jest coś dziwnego w tym, że po całym dniu pracy marzę o ciepłym przyjęciu przez miłą żonę w posprzątanym domu?
- A czy nie przyszło ci do głowy – głos Mamy był dziwnie cichy i spokojny – że ta miła żona też jest po dniu pracy, a do tego ma na głowie cały dom?
(…) Basia miała dość. Otworzyła drzwi i weszła do kuchni.
- Czy możecie przestać się kłócić! – krzyknęła.

Na szczęście coraz częściej – podobnie jak w historii o Basi – ta faza okazuje się krótkotrwała, a ojcom udaje się odnaleźć własne miejsce w nowym, dziwnym, nie zawsze tak wspaniałym, jak im się to kiedyś wydawało, świecie.
Nie poddają się jednak bez walki.

Niektórzy po cichu nadal wierzą bowiem, że ojcowie są stworzeni wyłącznie do Wielkich Rzeczy.

Pewnego dnia tata powiedział, że pokaże mi wszechświat.
Bo, jak twierdził, byłem już na to dostatecznie duży.
- A gdzie on leży? – spytałem.
- O! będzie kawałek – powiedział tata i zdjął swój biały fartuch dentysty, upstrzony plamkami krwi.
- Tylko ubierzcie się ciepło! – powiedziała mama. – Bo na dworze jest chłodno.(…)
Szliśmy długo. (…) Prowadził mnie ostrożnie przez łąkę.
Zatrzymaliśmy się na niewielkim pagórku.
- To tu? – zapytałem.
Skinął głową. Rozejrzałem się wokół ze zdziwieniem. Wydawało mi się, że już tu kiedyś byłem. Że była to łąka, na którą ludzie wyprowadzali psy.(…)
- Widzisz? – zapytał tata.
Podniosłem wzrok. Na niebie paliły się tysiące gwiazd. Tata wskazywał je palcem. I znał nazwę każdej z nich. (…) Nagle zamilkł. Poruszył nosem.
- Co to jest? – zapytał.
- Co?
- Co tak śmierdzi? – parsknął.
Ja wiedziałem. Wiedziałem, w co wdepnął.
- To Wielki Pies – powiedziałem.

Gdy Wielkie Psy i zupełnie małe dzieci wbijają noże w plecy, podda się nawet najbardziej twardy z twardych ojców.
I dopiero wtedy zaczyna się równouprawnienie!

W czasie, gdy żona robi zakupy ("Kochanie, muszę natychmiast iść do sklepu! Nie mam się w co ubrać!"), mąż sprząta; gdy ona w zaciszu gabinetu przygotowuje się do jutrzejszego ważnego spotkania, on musi rozwiesić pranie. Aż wreszcie okazuje się, że z uwagi na pilny wyjazd służbowy małżonki, to właśnie on - ojciec i mąż stał się odpowiedzialny za stworzenie prawdziwie domowej atmosfery w czasie nadchodzących świąt.

"- Są święta, tato, są święta! – wołali w progu kuchni Olaf i Konstanty. (…)
- Wiem, wiem i zgadnijcie, czy mam dużo roboty? – westchnął tata. – Muszę jeszcze posłodzić zapiekankę z ziemniaków, doprawić szynkę musztardą, pojechać do lasu po choinkę i nagrzać saunę, zanim mama wróci z konferencji.”

Nie można się więc dziwić, gdy któregoś dnia coś w ojcu pęknie.

Tatuś (…) z niejasnym zamysłem w głowie wędrował gdzieś w kierunku zachodnim.
Zamysł ten wiązał się z pewnym półwyspem, który Tatuś widział swego czasu podczas wycieczki. Półwysep wybiegał prosto w morze, niebo było żółte, a pod wieczór zerwał się wiatr. Nigdy nie dotarł dalej, aby zobaczyć, co było po drugiej stronie półwyspu. Rodzina chciała wracać do domu, żeby napić się herbaty. Zawsze w nieodpowiedniej chwili chciała wracać do domu, ale Tatuś został na brzegu i patrzył na morze. (…)I wtedy Tatusia ogarnęła nieodparta tęsknota i melancholia. Jedyną sprawą, co do której miał pewność, było to, że nie chce pić herbaty w domu na werandzie. Ani tego wieczoru, ani żadnego innego. (…)”

Drodzy tatusiowie!
Wasze życie nie jest lekkie, ale pamiętajcie, że mamusie też mają pod górkę.
I nawet jeśli czasem myślicie, jak Tatuś Muminka, o tym, by uciec z domu i przyłączyć się do Hatifnatów, pamiętajcie że nie jest do końca pewne, czy Wasza dalsza ewolucja faktycznie jest jeszcze możliwa (nie wspominając już o tym, że wątpliwe, by była do czegokolwiek potrzebna).

Tatuś zerwał się. Oczy jego były równie niebieskie jak zwykle, gdy krzyknął:
- Wracam do domu! Jadę natychmiast do domu!
Podniósł do góry pyszczek i wciągnął kapelusz na uszy. Potem ruszył w kierunku wybrzeża, wskoczył do jednej z białych łodzi, podniósł żagiel i ruszył prosto na wzburzone morze.
Był znów sobą, pełen własnych myśli o sprawach tego świata i tęsknił do domu.
„Żeby nigdy nie móc się cieszyć lub rozczarować! – myślał Tatuś, podczas gdy łódź pędziła wśród nawałnicy. – Nigdy nikogo nie kochać, nie móc się rozgniewać na tego kogoś, a potem mu przebaczyć. Nie móc spać ani marznąć, nigdy się nie mylić, nie mieć bólów brzucha i potem wyzdrowieć, nie obchodzić urodzin, nie pić piwa i nigdy nie mieć nieczystego sumienia… To wszystko jest straszne!”
(…) Tatuś Muminka tęsknił za swoją rodziną i za swoją werandą. Wydało mu się nagle, że dopiero tam będzie miał tyle przygód i będzie tak wolny, jak powinien być prawdziwy tatuś.”

Zamieszczone w poście cytaty i ilustracje pochodzą – w kolejności – z następujących książek:

Bohdan Butenko „Gapiszon, krokodyl i …”. „EZOP” Agencja Edytorska, Warszawa 2004.
Zofia Stanecka, Marianna Oklejak „Basia i Mama w pracy”. Wydawnictwo LektorKlett, Poznań 2009.
Ulf Stark „Jak tata pokazał mi wszechświat”, ilustrowała Eva Ericsson, przełożyła Katarzyna Skalska. wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2009.
Markus Majaluoma „Tato, kiedy przyjdzie święty Mikołaj?”, przełożyła Iwona Kiuru. Wydawnictwo Bona, Kraków 2011.
Tove Jansson „Opowiadania z Doliny Muminków”, przełożyła Irena Szuch-Wyszomirska. Nasza Księgarnia, Warszawa 2008.  

sobota, 21 czerwca 2014

I. Krzywicka "Sąd idzie", czyli mam marzenie

Kiedy w marcu wzięłam po raz pierwszy do ręki Antologię polskiego reportażu 100/XX, miałam przeczucie, że jest to zbiór, który prawdopodobnie będę czytać bardzo, bardzo długo.
Trzy miesiące i ledwie trzy rozdziały antologii później wiem już, że intuicja mnie nie zawiodła.
Być może rzecz przedstawiałaby się inaczej, gdybym była Gondowiczem w spódnicy. Niestety, oczytana – zwłaszcza w starszej polskiej literaturze – jestem raczej słabo, a nad spódnice przedkładam sukienki.
Dzięki temu jednak teraz, podążając za tropami wyznaczonymi przez twórców „100/XX”, mogę przeżywać ekstatyczne literackie uniesienia.

W antologii rok 1932 przyporządkowany został dwóm kobietom: Kazimierze Iłłakowiczównie (poświęconego jej rozdziału jeszcze nie przeczytałam, ale już się boję, bo skoro wrażliwość i sposób myślenia tej autorki zawsze były mi bliskie, to pewnie po lekturze zamieszczonego w antologii jednego z jej listów po raz kolejny zboczę z wcześniej zaplanowanych czytelniczych szlaków) oraz Irenie Krzywickiej.
Krzywickiej – gorszycielce, skandalizującej bojowniczce o prawa kobiet, zdeklarowanej przeciwniczce hipokryzji. Oraz niezwykle utalentowanej reporterce sądowej.

We wstępie do tego rozdziału Mariusz Szczygieł pisze między innymi tak:
W publikacjach o „Wiadomościach Literackich” często wspomina się, że reportaże sądowe Ireny Krzywickiej należą do najlepszych tekstów w dorobku tego tygodnika. (…) Roli sprawozdawczyni sądowej podjęła się bez przygotowania i bez ambicji zachowania obiektywizmu – uważa Małgorzata Szpakowska. Są to subiektywne opowieści o ludzkich charakterach i przypadłościach, a nie bezstronne relacje.

Właśnie to, że nie byłam specjalistką – tłumaczyła Krzywicka – że miałam świeże spojrzenie na zagadnienia, które dla wielu stały się rutyną, nadało mojemu sądowemu pisaniu szczególną wartość.

Współcześnie nie istnieje coś takiego jak sprawozdawczość sądowa. W gazetach nie ma stałych rubryk „z wokandy”, a relacje z procesów pojawiają się albo w prasie specjalistycznej typu „żółte strony” „Rzeczpospolitej” (w wersji fachowej, przeznaczonej dla prawników), albo w goniących za sensacją artykułach w gazetach codziennych, rzadziej tygodnikach (w wersji dla żądnej krwi gawiedzi). Być może to znak czasów, wszak współcześni Polacy nie lubią czytać, za to lubią oglądać telewizję. Zamiast felietonów pojawiły się więc już telewizyjne programy typu „Sędzia Anna Maria Wesołowska”, w których biorą udział zawodowi sędziowie i które – przynajmniej teoretycznie (bo w praktyce wychodzi to moim zdaniem bardzo nędznie) – mają pokazywać przeciętnemu Polakowi jak wygląda wymierzanie sprawiedliwości we współczesnej Polsce.

Kiedy myślę o pracy sędziego i procesach sądowych, widzę żywych ludzi i czuję emocje.
Kiedy patrzę na to z boku, z perspektywy szarego obywatela, usta same rozdziewają mi się do ziewania.

Tymczasem ostatnią rzeczą, jaką można napisać o reportażach Krzywickiej jest to, że są mdłe czy nudne. Lub też, że są obiektywną i rzetelną relacją z procesów, którym się przyglądała.
Czy zwykłemu człowiekowi taka rzetelna relacja faktycznie jest jednak do czegokolwiek potrzebna?
Jak twierdzi Marzena Żylińska, autorka „Neurodydaktyki” oraz spore grono neurobiologów, uczymy się i zapamiętujemy między innymi dzięki emocjom. Jakież zaś emocje mogą się w nas wyzwolić, gdy przeczytamy, że sąd w składzie na posiedzeniu niejawnym postanowił umorzyć postępowanie w sprawie? Lub też gdy dowiemy się, że w sprawie przesłuchano dwudziestu pięciu świadków, a opinie wydało dwóch niezależnych biegłych sądowych?

Oczywiście, można w tym miejscu stwierdzić, że przecież na niczym innych jak na emocjach grają tabloidy oraz dwudziestoczterogodzinne telewizje. Wszyscy pamiętamy krzyczące żółtymi paskami lub czarnymi nagłówkami dramatyczne relacje z procesu matki Madzi z Sosnowca. Od Krzywickiej różną się jednak pewnym drobnym, ale niezmiernie istotnym szczegółem. Jej relacje są bowiem literaturą. Ciągle żywą, mimo że dotyczącą wydarzeń sprzed ponad osiemdziesięciu lat.


Wznowiony w 1998 roku przez wydawnictwo „Czytelnik” zbiór wydanych po raz pierwszy w roku 1935 sprawozdań sądowych Krzywickiej, obejmuje ledwie pięć historii (szósty, króciutki rozdział pełni rolę odautorskiego posłowia). Niektóre z nich były swego czasu bardzo głośne, jak proces Rity Gorgonowej (o którego wznowienie zabiega właśnie znany mi skądinąd młody szczeciński adwokat) czy Zachariasza Drożyńskiego, zabójcy młodziutkiej tancerki rewiowej Igi Korczyńskiej (ten wątek powinien być znany wszystkim czytelnikom książki Marcina Szczygielskiego „Poczet królowych polskich”; ten też właśnie reportaż został zamieszczony w antologii „100/XX”). Inne z kolei nie powinny wzbudzić niczyjego zainteresowania. Cóż bowiem może być ciekawego w relacji z sądu grodzkiego, zajmującego się sprawami drobnymi, dziś zaliczanymi do kategorii wykroczeń? Gdzież tu sensacja, gdzie temat? Powtarzalność i banalność tych spraw sprawia, że większość osób, nie wyłączając sędziów (jak tu zapamiętać, czy kolejny podsądny ukradł z blokowej piwnicy słoiki z ogórkami czy może kompot z czereśni?) traktuje je lekceważąco. Nie Krzywicka. Ona pisze bowiem tak:
Od wielkich dramatów, trupów, rewolwerów, spłakanych matek, spłoszonych oczu skazańców przejdę teraz do zwykłej powieści, bezbarwnej i monotonnej jak codzienne życie, ale, jak codzienne życie, bliskiej nam wszystkim. Zbrodnia, tragedia, to są ponure wyjątki od pospolitej reguły zwykłych egzystencji. Ale istnieją drobne przestępstwa na co dzień, w których zawiera się często nie mniejsza doza krzywdy. Te drobne wykroczenia to życie przyłapane na gorącym uczynku, rewia małych śmiesznostek, dużych bolączek, wielkiego sprytu i bezradnej głupoty. Defilada różnych typów ludzkich, z najróżniejszych środowisk, stłoczonych zgodnie w ciasnej salce, poszukujących sprawiedliwości, raczej zdrowego rozumu niż znajomości kruczków prawnych – nieomylności życiowej u pana w todze, siedzącego za stołem sędziowskim.

Ci, którzy zaglądają do mnie już od pewnego czasu, dobrze wiedzą, że co jak co, ale ego mam rozbuchane. Nie pomylą się więc, gdy stwierdzą, że najwyższy czas, by pojawiły się tu wycieczki osobiste.
Sprawy, którymi zajmuję się na co dzień, są zaliczane do kategorii nudnych. Owszem, zdarzało się, że interesowali się nimi dziennikarze, jednak nie zawsze czynili to z uwagi na ich przedmiot (był nawet jeden taki, którym powodowały względy całkiem pozamerytoryczne, ale o to mniejsza). Tymczasem, gdy spróbować w nie wejrzeć, okaże się, że niemal za każdą stoi poruszająca ludzka historia. Czasem wzruszająca, czasem wstrząsająca, niekiedy zaś wywołująca obrzydzenie. Każda jednak prawdziwa. Z krwi i kości.

Marzy mi się ktoś, kto potrafiłby to dostrzec i opisać. Dotknąć sedna. Wywołać refleksję. Wzruszyć, inaczej jednak niż czyni się to dzisiaj, grając na najprostszych instynktach. Pokazać, że jest inny świat, często tuż, niemal na wyciągnięcie ręki, ledwie dwadzieścia kilometrów za granicami aglomeracji.
Może dzięki temu wszyscy uwierzylibyśmy, że sprawiedliwość kiedyś wreszcie zatriumfuje.
Brakuje mi współczesnej Krzywickiej.

Irena Krzywicka „Sąd idzie”. Czytelnik, Warszawa 1998. 

niedziela, 15 czerwca 2014

M.Mortka "Ostatni rycerz", czyli jak się okazało, że marna ze mnie feministka

Wydawałoby się, że będąc kobietą wyemancypowaną, która za młodu w równym stopniu sięgała po książki z półki „dla dziewcząt” (by przywołać choćby czytany przeze mnie po wielekroć cykl o Ani z Zielonego Wzgórza lub Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz), jak i „dla chłopców” (przeczytane wszystkie Tomki i historie o Panu Samochodziku), powinnam postępować identycznie, edukując czytelniczo własne dzieci. Nic bardziej mylnego.
Nie mam pojęcia dlaczego, ale ile razy kupuję lub wypożyczam książki dla moich dwóch synów, zawsze sięgam po te, które są przeznaczone „dla chłopców”. Im samym płciowe etykiety są jeszcze raczej obojętne; to ja – świadomie lub nieświadomie – dokonuję takich właśnie wyborów.
Niewykluczone, że za dwadzieścia lat będę pluć sobie w brodę. Zwłaszcza że uważam, że żadnemu chłopcu nie zaszkodzi, gdy przeczyta którąś z dziewczyńskich historii. Przynajmniej będzie miał o czym rozmawiać z koleżankami, a może nawet – jeśli przebrnie przez więcej niż jedną pozycję – uda mu się je zrozumieć.

Jeśli chodzi o Starszego, jego szanse na zrozumienie kobiet innych niż własna matka są, póki co, marne. Po przeczytaniu „Hobbita" i „Opowieści z Narnii” oraz po wirtualnym zdobyciu szeregu zamków w komputerowej grze Heroes of Might & Magic, na dobre wsiąkł bowiem w historie o smokach, trollach i goblinach.
Zupełnie nie wiem więc czemu, kiedy na bibliotecznej półce zobaczyłam „Ostatniego rycerza” Marcina Mortki, wzięłam go bez wahania, zamiast odrzucić ze wstrętem, zaopatrując się w „Zuźkę Zołzik” lub cokolwiek-innego-co-będzie-genderowo-poprawne.


Jak zorientowałam się już po lekturze, w sieci reklamuje się tę książkę jako Sapkowskiego dla dzieci. W zasadzie chyba słusznie, bo sama miałam identyczne skojarzenia. Podobny jest bowiem główny bohater – niby ostatni rycerz króla Krystiana, a faktycznie społeczny, nie traktowany poważnie prawie przez nikogo, wyrzutek. Podobna jest także pojawiająca się wokół menażeria – skrzat, gnom, centaur, krasnolud, smok. Wspólne skojarzenia może budzić też sama historia, silnie eksponująca wątek drogi oraz żeńska bohaterka, Lidia, obdarzona nadprzyrodzonymi mocami. Gdyby jednak podążać dalej tym tokiem rozumowania, okazałoby się, że jest to historia podobna także do wielu innych historii ze świata fantasy. W każdej z nich bowiem coś lata i zieje ogniem, w szeregu z nich główni bohaterowie podróżują, w wielu pojawia się szlachetny, wymagający pomocy, władca.

„Ostatni rycerz” to bardzo poprawna książka dla dzieci około ośmioletnich. Jest tu i emocji, i akcji w sam raz tyle, by zadowolić odbiorców w takim właśnie wieku. Pojawia się dowcip (moim zdaniem nieco przyciężkawy, ale Starszy chichotał, gdzie było trzeba, czyli gdzie autor sobie to zamyślił), nieco grozy („mamoooo! nie czytamy dalej, ja się boję!”) i wystarczająco dużo fantastycznych stworów, by przyciągać uwagę młodego czytelnika. Mimo więc że ja miałam wrażenie wtórności, Starszy wydawał się zadowolony. Kiedy ja nieco gubiłam się w nadmiarze postaci i związanych z nim historii (autor najwyraźniej chciał wrzucić do jednej książki wszystkie możliwe fantastyczne stwory i wątki), Starszy w zasadzie bezbłędnie wszystko ogarniał. Wreszcie, gdy ja kręciłam nosem na ilustracje (koszmarna moim zdaniem okładka, nieco lepsze, być może dlatego, że czarno-białe, ilustracje w środku), Starszy wydawał się być zupełnie z nich zadowolony.

Wszystko to, razem wzięte, oznacza ni mniej, ni więcej tylko tyle, że Młodszy najpewniej podzieli niepoprawny genderowo czytelniczy los Starszego. Marcin Mortka nie napisał bowiem niestety żadnej powieści o księżniczkach. Jest za to autorem cyklu o Wikingu Tappim, który ma obecnie spore szanse, by załapać się na nasze rodzinne, wieczorne  wspólne czytanie.

Marcin Mortka „Ostatni rycerz”; ilustracje black gear. Grupa Wydawnicza Foksal sp. z o.o., Warszawa 2013.

środa, 11 czerwca 2014

Archiwalnie o sporcie, czyli w przededniu mundialu

Tuż przed rozpoczęciem kolejnego mundialu, będącego w ocenie jednych świętem sportu, zaś zdaniem drugich żenującym komercyjnym widowiskiem, w jednym z numerów mojego ulubionego archiwalnego miesięcznika „Ty i ja”, pochodzącym z maja 1967 roku natknęłam się na idealnie pasujący do okoliczności felieton „Opiekuna domowego”.


Kiedy ma się lat kilka, bo nawet nie kilkanaście, jest się sportowcem doskonałym. Piłka jest piłką i niczym więcej. Dziecko gra, bo ma na to ochotę.  Gra, bo gra je cieszy. Gra, bo chce wygrać po prostu tę grę, w której właśnie bierze udział. Później gra się już po coś. Na przykład po to, żeby być kimś. Liczyć się, być sławnym, zwiększać prestiż swojej grupy. Powiecie mi na to, że w tym znaczeniu świat dorosłych nie zna w ogóle czynności bezinteresownych. Ależ oczywiście, tylko że sport jest, nie wiedzieć czemu, tą dziedziną, gdzie stosuje się taryfę ulgową. Jeżeli dziewczyna zajmuje się intensywnie sobą nie w tym celu, by ładnie wyglądać i podobać się, lecz w zamiarze zostania gwiazdą filmową, mniema się po prostu, że jest głupia. Podobnie ocenia się piosenkarza-amatora, który układa swoje życie zgodnie z mitem wielkiej kariery. Jeżeli natomiast młody sportowiec szykuje się na gwiazdę stadionów, to nikt nie ma do niego pretensji. Nie jest śmieszny. Nie jest niemądry. Jest wartościowym młodym człowiekiem, któremu trzeba co najwyżej wspomnieć od czasu do czasu o potrzebie zrobienia matury. A ilu mamy w Polsce młodych ludzi, którzy są takimi sportowcami mitomanami? Ilu nimi nie jest?

Moi obaj synowie jako przedszkolaki chodzili (Młodszy nadal chodzi) na zajęcia piłkarskie. Oglądanie ich nieporadnych prób strzelenia gola, odbieranie ich po zajęciach zziajanych, spoconych i uśmiechniętych od ucha do ucha, stanowiło czystą przyjemność. Po okresie przedszkolnym przychodzi jednak czas przejścia do „prawdziwej”, klubowej piłki. Czas zetknięcia się z pełnymi ambicji tatusiami i mamusiami, widzącymi już oczyma wyobraźni swoją pociechę w roli następcy co najmniej Lewandowskiego. Czas treningów cztery razy w tygodniu po półtorej godziny plus wszystkie weekendy (nigdy w życiu nie zapomnę pewnego noworocznego poranka, kiedy to – jako matka siedmiolatka - odebrałam sms od trenera o treści: „o 13.00 zapraszam na halę na mały noworoczny rozruch”). Czas, kiedy radość płynąca z uprawiania sportu zostaje zastąpiona przez ciężką pracę, osładzaną komercyjnymi marzeniami. Starszy wytrzymał przez rok. Nauczona tym doświadczeniem Młodszego pewnie już w ogóle nie poślę do klubu, zwłaszcza że zaprzyjaźniony fizjoterapeuta, na co dzień pracujący z uprawiającą sport młodzieżą, stale donosi o rosnącej liczbie dwunasto i trzynastolatków trafiających do niego z poważnymi urazami stawów kolanowych, doznanymi w trakcie podobno profesjonalnych treningów piłkarskich.

Wracając jednak do Opiekuna Domowego, to dalej pisze on tak:
Inna strona tej samej sprawy to styl kibicowania. Są tacy kibice, którzy idą na stadion w nadziei obejrzenia dobrego meczu. Wydaje się jednak, że niepokojąco wielu idzie tam po prostu w tym celu, by się przekonać czy „swoi” dadzą sobie radę z „obcymi”. W pewnym sensie jest to całkiem naturalne. Swoje typy ma się nie tylko na wyścigach. Zauważmy wszakże, jak często ceni się nie grę, lecz wygraną. Końcowy efekt, a nie widowisko. Patrzy się na bitwę, a nie na zawody sportowe. Oklaskuje się sukcesy swoich i błędy ich przeciwników. Rzadko odwrotnie. Wygwizduje się sprawiedliwe orzeczenia sędziowskie, jeśli tylko godzą w „swojego”. Wiem, różnie to bywa, ale tylko tych kibiców słychać.(…)
Nie chciałbym być źle zrozumiany. Nie mam nic przeciwko sportowi. Nie sądzę również, aby kiedykolwiek mógł on stać się czystą zabawą. Nie wierzę w możliwość wyeliminowania z niego mitu kariery czy też owych gromadnych emocji, które znajdują sobie w sporcie pożywkę zastępczą. Marzę o czymś innym. O tym mianowicie, aby można było w Polsce uprawiać sport bez ambicji prywatnych, regionalnych lub narodowych. Prywatnie i dla własnej przyjemności. (…) Sport niewiele mnie, w gruncie rzeczy, obchodzi. Interesują mnie natomiast pewne radości ze sportem związane, które dzisiaj przeznacza się niemal wyłącznie dla zawodników oraz młodych ludzi, z których mogą wyrosnąć zawodnicy. Czy cała reszta może tylko siedzieć na trybunach i oddawać się uniesieniom zbiorowym?
Może należałoby zorganizować specjalne kluby sportowe, w których zrzeszaliby się ludzie, którzy nie interesują się żadnym Wielkim Sportem, a chcieliby jakiś malutki sport uprawiać, wcale nie będąc sportowcami? Taki klub miałby na przykład własny basen, do którego nie wpuszczano by zawodników lub rezerwowano dla nich jakieś wyjątkowe niewygodne godziny.

Przed nami miesiąc sportowych zmagań, które w tym roku, z uwagi na lokalizację oraz sposób ich organizacji, budzą wyjątkowe kontrowersje. Na szczęście „nasi” nie grają, obędzie się więc bez wspominanych przez Opiekuna gromadnych emocji. Nie ma jednak szans na brak komercji. Starszy już od dwóch miesięcy wydaje wszystkie własne pieniądze na „kolekcję kart piłkarskich” (swoją drogą, pomysł godny geniusza marketingu!), inni pędzą do sklepów RTV celem nabycia nowego, jeszcze lepszego niż kupiony rok temu, telewizora. Popołudniami na boiskach pojawią się zaś nowe rzesze chwilowych pasjonatów futbolu, przyodzianych w świeżo zakupione sportowe koszulki z logo mistrzostw.

I tylko ojciec albo matka razem ze swoimi kilkulatkami i ich gumową piłką przez jakiś czas nie dopchają się do orlików. Ale kto by się tam nimi przejmował.

sobota, 7 czerwca 2014

Broad Peak, czyli dwie książki o tym, że odpowiedź kryje się w szarości

Czasem tak jest, że coś pcha cię ku czemuś. Nie umiesz znaleźć dla tego racjonalnego uzasadnienia, ba! zdarza się, że znajdujesz wyłącznie argumenty kontra, ale przyciąganie okazuje się silniejsze. Jasne, możesz próbować z nim walczyć. Musisz jednak pamiętać, że ceną zwycięstwa często okazuje się niedające się przezwyciężyć poczucie niespełnienia i rozgoryczenie.
Wiedz również, że jeśli zdecydujesz się podążyć ku owemu czemuś, po okresie euforii zderzysz się z szeregiem trudnych pytań.
Czy w poszukiwaniu szczęścia, samozaspokojenia, pełni faktycznie jestem niczym nieograniczony? Czy może jednak powinienem liczyć się z kimś lub czymś? Czy moja pasja nie jest przypadkiem ucieczką?
W ten sposób, prędzej czy później, dotrzesz do pytania, na które nikt dotąd nie udzielił odpowiedzi idealnej: co jest w życiu najważniejsze?

Ostatnio przeczytałam dwie książki o ludziach, w których życiu najważniejsze są lub były góry.
Najłatwiej byłoby mi napisać, że kompletnie ich nie rozumiem. W ustach osoby, która na co dzień zmaga się z lękiem wysokości, zabrzmiałoby to wszak logicznie.
Coś jednak pcha mnie ku tym historiom.


W maju, niemal jednocześnie, ukazały się dwie książki o ubiegłorocznej tragedii na Broad Peak. O wydarzeniu, które najpierw wydawało się niebem, jednak bardzo szybko przerodziło się w piekło. W dniu 6 marca 2013 roku na szczycie jednego z ośmiotysięczników, Broad Peak, stanęło czterech Polaków: Adam Bielecki, Maciej Berbeka, Artur Małek i Tomasz Kowalski. Była to wyprawa narodowa, w ramach stworzonego przez Artura Hajzera programu Polski Himalaizm Zimowy. Programu, który był (i jest, gdyż mimo śmierci jego twórcy jest kontynuowany, patrz tutaj) próbą ponownego ulokowania Polaków na tym stopniu wysokogórskiego podium, na którym stali w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Przebieg tej wyprawy był relacjonowany na żywo przez telewizje, stacje radiowe i – przede wszystkim – media elektroniczne. Bardzo szybko jednak euforyczne, niemal niebiańskie wiadomości o historycznym sukcesie Polaków, którym udało się, jako pierwszym na świecie, wejść zimą na Broad Peak, przerodziły się w pełne dramatyzmu relacje z piekielnych czeluści. W dniu 7 marca w obozie znajdowali się bowiem tylko dwaj wspinacze, Adam Bielecki i Artur Małek. 8 marca Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zostali uznani za zmarłych.

O tej właśnie tragedii napisali zarówno Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński („Broad Peak. Niebo i piekło”), jak i Jacek Hugo-Bader („Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”).
Napisali o tym samym, jednak nie tak samo.

wierzchołek główny Broad Peak
źródło zdjęcia tu 
Uważam, że książkę Dobrocha – alpinisty i dziennikarza oraz Wilczyńskiego – dziennikarza i syna himalaisty, powinno się przeczytać nie tylko z uwagi na genialne zdjęcie na okładce. Jest to bowiem jedna z bardziej rzetelnych analiz, z jakimi kiedykolwiek się zetknęłam. Na ponad czterystu stronach obaj autorzy próbują przebić się przez jazgot, jaki podniósł się po tragedii i pokazać, wytłumaczyć całą złożoność sytuacji. Wcześniej na łamach „Tygodnika Powszechnego” ukazało się zresztą szereg napisanych przezeń artykułów, w których próbowali robić dokładnie to samo (artykuły te częściowo wykorzystano w książce, zbiorcze zestawienie linków do większości z nich tutaj).
Z tej książki dowiemy się więc, skąd wziął się polski himalaizm i czym właściwie jest wysokogórska wspinaczka. Poznamy, niemal minuta po minucie, szczegóły tragicznej wyprawy i jej bohaterów, a także ich rodziny. Wszystko po to, by dowiedzieć się na końcu, że na żadne z podstawowych, wiążących się z tą tragiczną historią pytań nie ma jednej, właściwej odpowiedzi.
Paradoksalnie, właśnie dzięki temu być może coś zrozumiemy.

Jacek Hugo-Bader w trakcie wyprawy
źródło zdjęcia tutaj
Porównywanie tej książki z książką autorstwa Jacka Hugo-Badera nie ma, moim zdaniem, najmniejszego sensu. To zupełnie inne kategorie. Książka Dobrocha i Wilczyńskiego jest wszak niemal wyprana z emocji (choć uważni czytelnicy znajdą tu i ówdzie ich ślady), podczas gdy Hugo-Bader, swoim zwyczajem, przytłacza swoją ekspresywnością. Odmienne są także perspektywy twórców: Dobroch i Wilczyński obserwują z pewnego oddalenia, podczas gdy Hugo-Bader, który na Broad Peak wyruszył razem z wyprawą poszukiwawczą Jacka Berbeki, brata zmarłego Macieja Berbeki, relacjonuje niemal z samego środka piekła.
Mam wrażenie, że ci wszyscy, którzy zarzucali Baderowi, że w swoich książkach i reportażach mija się z rzeczywistością, po tej książce powinni zamilknąć. Oczywiście, że także i tym razem napisał opowieść subiektywną (do czego ma pełne prawo, skoro wyruszył w tak piekielną podróż i ją przetrwał, mówi o tym m.in. tutaj), jednak nie wierzę w to, by – stąpając po tak niepewnym gruncie, niemal po prochach zmarłych i plecach żywych – koloryzował i przeinaczał. Nie wierzę w to, mimo tego, że autor przyznaje się do paskudnego zachowania, którego dopuścił się w czasie trwania ekspedycji poszukiwawczej, polegającego na (zawoalowanym, ale jednak) zarzuceniu nierzetelności nieżyjącemu już dziennikarzowi Tygodnika Powszechnego, Mariuszowi Kargulowi, który przeprowadził z nim wywiad (szczegóły tutaj). Rozumiem, dlaczego to zrobił, gdyż wiem, że był wówczas w tym, a nie w innym miejscu, w tym, a nie w innym czasie. Nie wiem zarazem, czy sama zachowałabym się inaczej, choć chciałabym wierzyć w to, że tak.
Tak samo też wydaje mi się, że rozumiem dlaczego tak a nie inaczej postąpili ci dwaj uczestnicy feralnej wyprawy na Broad Peak, którzy powrócili z niej żywi. Mimo tego, że chciałabym wierzyć w to, że ja, och tak, ja postąpiłabym inaczej.
Hugo-Bader także, podobnie jak Dobroch i Wilczyński, nie formułuje jasnych i jednoznacznych wniosków. Konstruuje jednak swoją opowieść w taki sposób, że – wydaje mi się – podsuwa pewne tropy. Sądzę też, że wyrobił sobie własne zdanie na temat opisywanych wydarzeń, choć zdaje sobie sprawę z wielopłaszczyznowości sytuacji w jakiej znaleźli się uczestnicy wyprawy, członkowie ich rodzin oraz wszystkie osoby zaangażowane w projekt zimowej ekspedycji na Broad Peak.
Mimo znacznie mniejszej objętości i lżejszej formy, "Powrót na Broad Peak" czyta się dużo trudniej niż książkę Dobrocha i Wilczyńskiego. Choć to pozycja napisana świetnym językiem, o przemyślanej konstrukcji, przeplatająca opowieści o poszczególnych osobach i zdarzeniach, przedstawiająca je z różnych perspektyw, przez swoją emocjonalność nie pozwala przeczytać się za jednym zamachem, od deski do deski. Ból tych, którzy zostali sami i teraz muszą zmagać się z – takimi, czy innymi – demonami, wylewa się bowiem z kartek tej historii. Podobnie jak gorycz tych, którzy żyją nadal.

Najprościej byłoby napisać, że książka Hugo-Badera jest przeznaczona dla laików, którzy dzięki niej mogą cokolwiek zrozumieć, zaś książka Dobrocha i Wilczyńskiego – dla pasjonatów i znawców tematyki. Myślę jednak, że obie są dla tych, którzy chcieliby upewnić się w przekonaniu o tym, że poza czernią i bielą na świecie jest jeszcze szereg innych kolorów.   

Bartek Dobroch, Przemysław Wilczyński „Broad Peak. Niebo i piekło”. Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2014.
Jacek Hugo-Bader „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”. Wydawnictwo Znak, Kraków 2014.

wtorek, 3 czerwca 2014

M. Rejmer "Bukareszt. Kurz i krew", czyli za nic nie wysiądę na tej stacji

Kiedy nieco ponad miesiąc temu czytałam książkę Małgorzaty Rejmer, bardzo przeżywałam tę lekturę. Kolejne rozdziały, z których każdy stanowi pozornie oddzielną historię, ale w ostatecznym rozrachunku składa się na bardzo spójną całość, stanowiły dla mnie spore emocjonalne wyzwanie. Odchorowałam zwłaszcza pierwszą część, poświęconą czasom „komunizmu, złota i błota”, by zacytować samą autorkę.
Wydawało mi się wówczas, że to jedna z tych lektur, które zostają w pamięci na zawsze, po których nic nie wydaje się takie samo jak wcześniej.

Tymczasem minął miesiąc. Przyznaję, był to miesiąc bardzo dla mnie intensywny. Pełen zmian i ważnych decyzji. Stojący pod znakiem braku czasu, a zarazem – z takich czy innych powodów – zmuszający mnie do skonfrontowania się z własną przeszłością, wyzwalającą niespodziewane niekiedy uczucia.

Być może właśnie dlatego, kiedy dziś wreszcie usiadłam do napisania tego posta, w głowie znalazłam niewiele ponad pustkę. Żadnych emocji, żadnych obrazów. Niewiele więcej ponad: „w Rumunii jest źle, a było jeszcze gorzej”.


To chyba źle świadczy o książce.
A może o mnie?

Bukareszt nie jest miastem, które bierze się pod uwagę, gdy układa się trasę wakacyjnych wyjazdów. Rumunia nie jest państwem, które chce się odwiedzać i o którym chce się wiedzieć coś więcej niż to, że znakomicie mieści się w szufladce krajów drugiej, a może nawet i trzeciej kategorii.
Po lekturze książki Rejmer mam jeszcze mniejszą niż wcześniej ochotę, by odwiedzić ten kraj.

Jasne jest bowiem (jestem mądrzejsza, bo dziś ponownie przekartkowałam książkę, by przypomnieć sobie poszczególne historie), że nie znajdziemy tam optymizmu i piękna.
Asta e” – „tak to już jest”, to chyba najczęściej cytowany w tej książce rumuński zwrot. No owszem, jest źle, ale przecież asta e.
Pogodzenie się Rumunów (ale czy na pewno wszystkich?) z otaczającą ich rzeczywistością drażni, zniechęca, napełnia niezrozumieniem. A raczej drażniłoby, zniechęcało i napełniało niezrozumieniem, gdyby nie pierwsza, stanowiąca niemal połowę książki, część. Po jej przeczytaniu, po uświadomieniu sobie wszystkich okropieństw, z jakimi – zwłaszcza za czasów rządów Ceaușescu – stykali się na co dzień, zaczęłam patrzeć na nich inaczej, z większą wyrozumiałością. Faktycznie, asta e.

Pałac Parlamentu (Dom Ludu); źródło zdjęcia: wikipedia
Historia ukształtowała Rumunów tak, że nie mają do niczego ani do nikogo zaufania. W ich życiu było tyle zmian i niepewności, że w nic nie wierzą, ani w polityków, ani w instytucje, ani w ludzi dookoła. Każdy zawsze radził sobie sam. Zbyt wiele razy państwo i historia zrobiły z nas głupców.”, mówi Rejmer rumuński historyk, Lucian Boia, a ona dorzuca do tego garść rumuńskich powiedzeń: „Dasz komuś chleba z solą, pożre cię całego.” „Masz pieniądze, masz przyjaciół, nie masz pieniędzy, nie masz przyjaciół.” „Na duży ból lekarstwem ból większy.” oraz poprawia przekleństwami.
Zaczynam kolekcjonować najbardziej obrazowe rumuńskie przekleństwa. Tworzą one alternatywną rzeczywistość, w której główne role odgrywają penis, nazywany miękko pula, matka osoby obrażanej oraz sacrum, czyli: wszyscy święci, zmarli, bogowie oraz, nieodłącznie, diabeł.
   Czasami naraz. Przykład: „Będę dymał wszystkich świętych twojej matki na lodzie.”
   No, to jest coś. Że ktoś obraża czyjąś matkę – znamy. Że ktoś miesza do tego świętych matki – to już pewna egzotyka. Ale że akt zemsty dzieje się na lodzie – to już arcyrumuńska fantazja. (…)
   Z wściekłych słów powstaje obrazek, który jest groteską i śmiechem. „Dziwisz się jak Maryja, gdy pierwszy raz zobaczyła pizdę w lusterku”, mówią czasem co bardziej dowcipni Rumuni. W języku rumuńskich przekleństw tabu popełnia samobójstwo, wieszając się na sznurówkach.

Rejmer spędziła w Bukareszcie dwa lata; twierdzi że jeszcze tam wróci. Mimo tego, że pisze znakomicie, nie planuję ponownego towarzyszenia jej w tej podróży.

Małgorzata Rejmer „Bukareszt. Kurz i krew.” Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.