środa, 27 maja 2015

J.M.Barrie "Piotruś Pan", czyli nie tylko dla chłopców

Nie wiem co sobie wyobrażałam, gdy kilka miesięcy temu zdejmowałam z półki rozpadającego się ze starości „Piotrusia Pana”. Wydawało mi się chyba, że to wartka opowieść o piratach, Indianach, wróżkach i małym, niesubordynowanym chłopcu, który nie chce dorosnąć.


Niestety. Wartka opowieść toczyła się nader ospale, piratów i Indian było w niej jak na lekarstwo (najwyraźniej Steven Spielberg ze swoim „Hookiem” mocno namieszał w mojej pamięci), wróżka wprawdzie się pojawiła, ale tylko jedna i nader złośliwa, natomiast chłopiec był po prostu denerwujący.

Zaraz po lekturze obejrzeliśmy inscenizację „Piotrusia Pana” w szczecińskim Teatrze Współczesnym. Okazało się, że może być gorzej. Znacznie gorzej.

źródło zdjęcia
Piotruś w klasycznej literackiej wersji jest nudnawy. Po dokonanym przez reżyserującą spektakl Ewelinę Marciniak uwspółcześnieniu (polegającym m.in. na wprowadzeniu wątków seksualnych gdzie tylko się da, a tam się gdzie nie da również) jest już tylko niestrawny. Ja wyszłam zażenowana, moje dzieci (które podobno miały być zachwycone faktem, że aktorzy latają i w ogóle jest tak fajnie i kolorowo) zdenerwowane tym, że nic nie trzymało się kupy, a Indianie w ogóle się nie pojawili.

Po tych doświadczeniach odłożyłam książkę z powrotem na najdalszą półkę, nie zamierzając sięgać do niej nigdy więcej.


Niespodziewanie wróciła do mnie przy okazji Dnia Matki.

Pani Darling po raz pierwszy usłyszała o Piotrusiu porządkując myśli swoich dzieci. Jest to conocnym zwyczajem każdej dobrej mamy. Kiedy dzieci już usną, przetrząsa ona wtedy ich główki i porządkuje im myśli na rano, przesuwając do właściwych przegródek rozmaite sprawy, które w ciągu dnia zawieruszyły się gdzie indziej. Gdybyś mógł wtedy nie spać (ale, oczywiście, nie możesz), zobaczyłbyś jak robi to twoja mama, i bardzo by cię zaciekawiło przyglądanie się jej pracy. Wygląda to zupełnie jak porządkowanie szuflad. Przypuszczam, że zobaczyłbyś ją na klęczkach, marudzącą śmiesznie nad jakąś cząstką zawartości twojej głowy  i zastanawiającą się, gdzie, na Boga, mogłeś to znaleźć. Robi przy tym odkrycia milutkie i mniej miłe, jedno potrafi przytulić do policzka, jakby to był mały kotek, a inne ukrywa pospiesznie. A kiedy wstajesz rano, wszystkie psoty i brzydkie myśli, które miałeś idąc do łóżka, są już zwinięte w jak najmniejszy węzełek i wtłoczone na samo dno twojego umysłu. A na wierzchu leżą pięknie przewietrzone twoje najładniejsze myśli, gotowe do użytku.

Nie przypominam sobie, abym – gdy czytałam „Piotrusia Pana” w dzieciństwie – obdarzyła panią Darling czymś więcej niż zdawkowym rzutem oka. Tym razem dostrzegłam ją już od pierwszego zdania i zdumiałam się jak wiele mam z nią wspólnego.

Wszystkie dzieci – poza jednym – dorastają. Szybko dowiadują się, że będą kiedyś dorosłe, a Wendy dowiedziała się o tym tak:
Kiedy miała dwa lata, bawiła się pewnego dnia w ogrodzie: zerwała kwiatek i pobiegła z nim do swojej mamy. Przypuszczam, że musiała wyglądać zachwycająco, bo pani Darling położyła rękę na sercu i zawołała:
- Ach, dlaczego nie możesz pozostać taka na zawsze?!

Kiedy patrzę na śpiącego Młodszego, mam ochotę wykrzyknąć to samo.

Doskonale też rozumiem, dlaczego pani Darling postanowiła zostawić sobie w kąciku ust jeden pocałunek, którego nie mogły otrzymać ani jej dzieci, ani pan Darling. „Wendy przypuszczała, że może Napoleon otrzymałby ten pocałunek, ale widzę go jak próbuje, a potem odchodzi wściekły i trzaska drzwiami.

Przeraża mnie sama myśl o tym, że mogłabym poczuć to samo, co pani Darling wówczas, gdy któregoś piątkowego wieczoru zastała łóżeczka dzieci puste, a okno otwarte. Mam przy tym ochotę narzekać razem z narratorem na bezmyślność i okrucieństwo Wendy, Janka i Michała, ale wiem też, że prawem dzieci jest być absolutnie pewnym, że ojciec i matka zawsze będą trzymali okno otwarte, tak aby można było przyfrunąć do domu z powrotem, zaś obowiązkiem rodziców jest sprawienie, by ich dzieci nigdy owej pewności nie utraciły.

Odlatujemy zwykle, jakbyśmy byli stworzeniami zupełnie bez serca (którymi dzieci zresztą są), a potem, gdy samolubnie spędziliśmy czas i poczuliśmy potrzebę opieki, powracamy wspaniałomyślnie i wierzymy, że zostaniemy wynagrodzeni zamiast otrzymać tęgie baty.

źródło zdjęcia

Może i James Barrie, jak można wyczytać w jego biografiach, miał poważny problem z relacją z własną matką. Może i – jak twierdzi Piers Dudgeon w swojej dopiero co wydanej książce („The Real Peter Pan: The Tragic Life of Michael Llewelyn Davies”) – sam zrujnował życie jednemu z dzieci, którymi się opiekował. Mały Michael Llewelyn Dawies, tak uroczy jako mały Piotruś Pan, musiał młodo umrzeć, by nigdy nie dorosnąć.
Może. Ale nie interesuje mnie to. Zamiast tego z fascynacją odkrywam, że J.M.Barrie wiedział o matkach więcej niż niejeden współczesny mężczyzna, nowoczesny mąż i ojciec.



Pani Darling podeszła do okna, bo obecnie czujnie pilnowała Wendy. Powiedziała Piotrusiowi, że usynowiła wszystkich pozostałych chłopców i chciałaby go też usynowić.
- Czy posłałaby mnie pani do szkoły? – zapytał chytrze.
- Tak.
- A potem do biura?
- Tak przypuszczam.
- I szybko stałbym się dorosłym mężczyzną?
- Bardzo szybko.
- Nie chcę iść do szkoły i uczyć się uroczystych rzeczy! – powiedział do niej z uniesieniem. – Nie chcę być mężczyzną. O, matko Wendy, nie chcę budzić się i czuć, że mam brodę!

Zdumiewające jak szybko przechodzimy od zaciskania powiek po to, by jak najdłużej zachować pod nimi obraz naszych malutkich synków, do otwierania im drzwi prowadzących do szerokiego świata.
Nasi mali chłopcy, pozornie coraz bardziej dorośli i bawiący się w coraz bardziej męskie zabawy, cały czas potrzebują nas jednak tak samo mocno.

Potem wszyscy upadli na kolana i wyciągające ręce zawołali:
- Och, Wendy damo, bądź naszą matką!
- Czy powinnam? – zapytała Wendy rozpromieniona. – Oczywiście to bardzo zachwycające, ale jestem przecież tylko małą dziewczynką. Nie mam wiele wprawy.
- To nie ma znaczenia – powiedział Piotruś, jak gdyby on był jedyną obecną tu osobą, która wie wszystko w tej sprawie, chociaż w rzeczywistości wiedział najmniej. – Potrzebujemy miłej, pełnej macierzyńskich uczuć osoby.”

Potrzebują nas i naszej miłości między innymi po to, by sami mogli w przyszłości poczuć i odkryć szczęście płynące z najprostszych codziennych sytuacji.

Ach, staruszko – powiedział na uboczu Piotruś do Wendy, grzejąc się przy ogniu i przyglądając się jej, gdy odwracała cerowaną skarpetkę – nie ma nic przyjemniejszego niż taki wieczór z tobą, kiedy ma się już za sobą trudy dnia i można odpocząć przy kominku mając blisko siebie te maleństwa.”

I choć na co dzień prycham i warczę, gdy tylko ktokolwiek wpada na pomysł podetknięcia mi skarpetki do zacerowania (od dawna nikt się nie odważył), a w tyle głowy nadal mam irytację, którą czułam czytając o Wendy („Gdy siadała obok koszyka pełnego ich skarpetek, z których każda miała dziurę na pięcie, unosiła zwykle w górę ręce i wołała: - O mili moi, jestem pewna, że powinno się zazdrościć starym pannom! A gdy wołała tak, twarz jej promieniała”), to jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że James Matthew Barrie napisał naprawdę dobrą książkę. Nie tylko dla dzieci.
A gdy to napisałam, twarz mi promieniała. 

J.M.Barrie „Piotruś Pan”, przełożył Maciej Słomczyński, ilustrował Jerzy Srokowski. Nasza Księgarnia, Warszawa 1958.

wtorek, 19 maja 2015

A.Tuszyńska "Oskarżona: Wiera Gran", czyli nie wszystko zapomnę

- Przeczytałam znakomitą książkę, musisz koniecznie po nią sięgnąć!
- A o czym?
- Nie o czym, a o kim. O Wierze Gran.
- O tej Żydówce, która kolaborowała z Niemcami?
- Tak, o niej. Ale ona chyba nie kolaborowała.
- No może. Ale czemu uważasz, że ta książka jest znakomita?
- Bo jest.
- A coś więcej?
- Bo pokazuje jak złożony jest świat, że nic nie jest czarno-białe.
- A jakieś konkrety?
- Nie pamiętam. Pamiętam tylko ogólne wrażenie. Że to genialna książka.
- No nie wiem. Genialnych książek się raczej nie zapomina.

Ten post powinien wyglądać jak ów wymyślony dialog.
Przeczytałam genialną książkę, naprawdę. Było to kilka miesięcy temu.
Pomyślałam wówczas, że muszę, koniecznie muszę o niej napisać. Żeby podzielić się wrażeniami i żeby nie zapomnieć.
Nie wyszło. Dzisiaj nie pamiętam większości szczegółów. Wiem jednak, że to wcale o niczym nie świadczy.


To, co najważniejsze, najbardziej traumatyczne, zdarzyło się w jej życiu, kiedy była bardzo młoda. Szesnaście miesięcy w getcie przeżyła, mając dwadzieścia pięć lat. Naznaczyło ją to na zawsze. Za to musiała pokutować resztę życia. ZA TO. Za to, że…
         Nie poszła do wagonów jak inni ze swoimi bliskimi.
         Nie została w getcie, bo wyjście wydało jej się ratunkiem.
         Pożegnała się bez słów, w przeczuciu tragedii.
         Nie miała możliwości szybciej zorganizować pomocy.
         Nie uratowała ani matki, ani sióstr.
         Nie uwolniła się od tego nigdy.
         Jak inni, jak wielu.

Pokutowała za to, co zrobiła lub nie zrobiła, za echa pomówień i plotek, za coś, na co ma stuprocentowe usprawiedliwienie: ratowała rodzinę. Nie ośmielę się wyznaczać reguł tej walki.
Im dłużej z nią jestem, im bardziej to drążę, im więcej otwiera się przede mną dokumentów sprzed lat, tym mniej pozwalam sobie rozumieć. Tym bardziej czuję się wobec tamtej przeszłości bezradna. Nieuprawniona do jej moralnej oceny. Cóż wiem, cóż mogę wiedzieć?

Te słowa Agaty Tuszyńskiej, przywołane tu i teraz, w poście opublikowanym tuż po poście poświęconym książce Magdaleny Grzebałkowskiej, mogłyby sugerować, iż to dwie książki w zasadzie o tym samym. O wojnie, o tym, co wojna robi z ludzkimi życiorysami i o tym, że nie umiemy zrozumieć, choćbyśmy się bardzo starali.
Owszem, obie są właśnie o tym. Mimo to bardzo się różnią, tak bardzo jak – przypuszczam – różnią się obie autorki.
Agata Tuszyńska relacjonuje historię swojej znajomości z Wierą Gran, znajomości podyktowanej – tak samo jak w przypadku Grzebałkowskiej – chęcią napisania książki. Gran nie jest jednak dla niej tylko krótkim przystankiem, jednym z wielu życiorysów napotkanych na drodze do realizacji planu, którym jest napisanie książki na określony temat (w przypadku Grzebałkowskiej dodatkowo w ściśle określonym terminie).

Pani mi chce przez kiszkę stolcową wejść do duszy. Tak po prostu. I pani uważa, że to normalne i że ja powinnam się na to zgodzić. Chętnie zgodzić. Bo pani ma ochotę. Bo pani zamierza. Sumienia nie macie, serca, wy, pisarczyki/pisiarze. Zrozumienia ani za grosz. Przez kiszkę stolcową. Do duszy. Podli.(…)
Nie chodzi o panią! Pani jest narzędziem. Uchem i piórem, przedłużeniem mojej ręki i oczu, księgową mojej przeszłości. Nie podoba się pani ta rola, widzę po tym grymasie twarzy. Ale nie mamy czasu. Nie mamy wyboru. Albo pani mnie ma na moich warunkach, albo ma pani milczenie.

Mimo że Agata Tuszyńska wydała swoją książkę po śmierci Wiery Gran, dotrzymała warunków. Dziwne, bo przecież rozmawiała ze starą, opamiętaną manią prześladowczą wariatką, oskarżoną o kolaborację z Niemcami. W naszych czasach to aż nadto, by człowieka zdyskwalifikować, zepchnąć na najczarniejsze dno piekła.
Odtworzona przez Tuszyńską historia jest pełna sprzeczności, niespójności i luk. Żaden sąd nie uczyniłby jej podstawą wydanego przez siebie wyroku, to niemożliwe. W świecie, w którym dziś żyjemy wszystko powinno być spójne i logiczne. Tyle tylko, że nasz świat nie jest tamtym światem. Przynajmniej dopóki nie zetrze mu się puder.

„Oskarżona: Wiera Gran” emocjonowała przede wszystkim z powodu reakcji rodziny Władysława Szpilmana. Pianisty, który był stałym akompaniatorem Gran, który opracował muzycznie wykonywany przez nią, będący jej największym szlagierem utwór „Jej pierwszy bal”. I który wymazał Gran ze swojego życiorysu.

Wyeliminował Wierę ze swojej książki. Wygnał, wysiedlił z życia. Wykreślił ze swojego losu, jakby ich drogi nigdy się nie zetknęły.
Nie mogę udawać, że to się nie stało. Szczególnie w sytuacji, gdy jego słowo mogłoby ocalić jej dobre imię.
Na arenie publicznej po prostu się do niej nie przyznawał. Zamilczał na śmierć.

Dzisiaj jedno jest przynajmniej jasne. Prawomocnym wyrokiem sądu, wydanym po rozpoznaniu pozwu o ochronę dóbr osobistych, wniesionego przez jednego z synów Władysława Szpilmana oraz wdowę po nim, ustalono, że Agata Tuszyńska miała prawo napisać taką a nie inną książkę.
Czy na pewno jednak jasne?
Wiele lat wcześniej prawomocnym, wydanym krótko po zakończeniu wojny, wyrokiem sądu ustalono, że Wiera Gran nie kolaborowała z Niemcami.

23 marca 1977 roku w polskim tygodniku „Prawo i Życie”, potocznie zwanym „Prawo i Pięść” ukazuje się artykuł Jacka E. Wilczura pod tytułem „Zbrodniarka oskarża”. Bezlitosny atak na Wierę Gran poraża ładunkiem nienawiści.
Obwiniona przypłaciła lekturę tekstu atakiem serca.

„Oskarżona: Wiera Gran” to opowieść wielowymiarowa. To nie tylko-biografia i nie tylko-powieść historyczna. To również podręcznik pokory. Wobec Losu i wobec drugiego człowieka.

Agata Tuszyńska nie odkryła ani przede mną, ani przed samą sobą prawdziwej historii Wiery Gran. Przedstawiony przez nią opis zdarzeń już uleciał z mojej pamięci. Mam jednak nadzieję, że między innymi dzięki tej lekturze zawsze, ilekroć stanie przede mną ktoś niespójny, rozbiegany, nielogiczny i bardzo samotny, przypomnę sobie, że należy mu się ode mnie to samo, co otrzymała Wiera Gran od Tuszyńskiej. Uważny szacunek. 

Agata Tuszyńska „Oskarżona: Wiera Gran”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

sobota, 9 maja 2015

M.Grzebałkowska "1945. Wojna i pokój", czyli że świat 70 lat później jest całkiem inny niż ten 30 lat wcześniej

Kiedy 30 lat temu byłam pilną uczennicą szkoły podstawowej, świat wydawał się mi bardzo prosty, a przedstawiany na lekcjach historii przebieg zdarzeń nie budził moich najmniejszych wątpliwości.
Jasnym było między innymi to, że w 1945 roku przez Polskę maszerowali dzielni radzieccy żołnierze, bohatersko wyzwalając kolejne wsie i miasteczka i śląc uśmiechy miejscowej ludności.

To pisałam ja, momarta
Kiedy 30 lat temu w moim rodzinnym mieście został ogłoszony konkurs dla dzieci na wiersz upamiętniający 40. rocznicę wyzwolenia, oczywiście wzięłam w nim udział. Jury nagrodziło mnie wówczas (pamiętam jak dziś!) aparatem fotograficznym marki Smiena 8M, a ja pękałam z dumy. Ostatnia zwrotka zwycięskiego utworu brzmiała tak:

         „I szli żołnierze drogą,
         Dając nam wolność błogą
         Tak cenną dla nas – Polaków.
         I wróciliśmy znów do macierzy
         Dzięki wysiłkom żołnierzy.”





Teraz, po 30 latach, wiem, że w 1945 wszystko było nie tak, a wolność nie zawsze była błoga.

Grzebałkowska w swojej książce stara się pokazać wszystkie strony owego pozornie szczerozłotego medalu. Podąża więc po pierwsze śladami osadników, przymusowo przesiedlanych na Ziemie Odzyskane i zostawiających za sobą, na terenach odebranych Polsce, całe dotychczasowe życie. Jeśli ktokolwiek jeszcze wyobrażał sobie, że odbyło się to w cywilizowany sposób, tyle że bez udziału profesjonalnych firm przeprowadzkowych, po tej lekturze będzie musiał zmienić zdanie. Niekończąca się podróż nie wiadomo dokąd, w głodzie, smrodzie, deszczu, błocie. Kto silniejszy, ten jakoś sobie poradził, najgorzej miały samotne kobiety z dziećmi.
Niby to wszystko wiedziałam, ale że to było aż tak? Nie, z tego nie zdawałam sobie sprawy.




30 lat temu, gdy bawiłam się w parku, uważałam za naturalne, że prawie wszędzie leżą w nim płyty z napisami w języku niemieckim. Usłużne koleżanki wkrótce poinformowały mnie, że park był przed wojną niemieckim cmentarzem, co jednak nie stało się powodem do refleksji innych niż te, że lepiej jest nie zapuszczać się tam wieczorem.






Nie dziwiłam się też wcale, że w mieszkaniu moich dziadków stoją ciężkie, rzeźbione drewniane meble.
Oczywistym wydawało mi się, że babcia kroi śledzie na ceramicznej desce, ozdobionej nieco już wytartymi złotymi gotyckimi literami, zaś na spodzie półmisków, każdego z innej parafii, widnieją niemieckie stemple.
Wiedziałam również, że dom, w którym mieszkali dziadkowie został wybudowany przed wojną. No tak, musieli tam mieszkać jacyś Niemcy, ale Niemcy to przecież wrogowie, nie zaprzątałam sobie więc nimi głowy.



Nie umiem tego dokładnie oszacować, ale wydaje mi się, że co najmniej ¼ swojej książki M. Grzebałkowska poświęciła Niemcom. Nad jednym z takich rozdziałów („Lód”, dotyczący ewakuacji niemieckiej ludności cywilnej na początku 1945 roku z Prus Wschodnich, skupiający się jednak wokół losów jednego małego, kilkunastoletniego chudziaka z niemieckiej rodziny) zastygłam w przerażeniu tak wielkim, że musiałam na kilka dni przerwać lekturę.

30 lat temu, gdy latem siadywałam beztrosko w parku na zimnych kamiennych, zdobionych gotykiem płytach, nie znałam jeszcze opowieści mojej drugiej, zazwyczaj milczącej podczas rodzinnych spotkań babci o dziwnym imieniu. Nie wiedziałam tego co wiem teraz, a czego wolałabym nigdy nie usłyszeć, może poza jedną, zakończoną happy endem historią o niewykorzystanych (z powodu niezrozumiałego wówczas uporu prababci) biletach na Gustloffa.

Każdy medal ma dwie strony. Nie każdy zwycięzca ma jasną, prawą twarz i nie każdy pokonany zieje szatańską zgnilizną.
Magdalena Grzebałkowska też to wie.

Wreszcie, 30 lat temu nie byłam matką. Nie byłam więc w stanie zrozumieć jak boli samo czytanie o cierpieniach innych matek. Teraz wystarczyło mi przeczytać fragment ogłoszenia prasowego, zamieszczonego w „Życiu Warszawy” w dniu 15 lutego 1945r. (każdy rozdział książki został poprzedzony szeregiem cytatów z takich właśnie ogłoszeń), by niemal całkowicie się rozkleić.
Dnia 5 II 1945r. w drodze z Lublina do Garwolina zgubiono zielony plecak. W plecaku znajdowała się damska torebka z jedynymi zdjęciami dziecka, straconego podczas działań wojennych. Uprasza się o przesłanie zdjęć na adres (…)

zdjęcie z książki

W jednym z rozdziałów swojej książki Magdalena Grzebałkowska napisała tak:
Nie wiem czy mam prawo do tego wszystkiego. Do udawania, że wiem jak było. Przecież każdy potrafi sobie wyobrazić mróz, kłócę się sama ze sobą. Ale czy czułam kiedyś takie zimno, w którym nos, uszy i końcówki palców bieleją i twardnieją jak gips? Albo taki mróz, że niemowlęta mimo pierzyn, w które są zawinięte, zamieniają się w bryłki lodu? A starsze dzieci – trzy-, czteroletnie – w tych samych piernatach wychładzają się na śmierć powolutku? Ujdziesz kilka kilometrów, a im spada temperatura o kilka stopni. Przejedziesz kilkadziesiąt i masz w kołdrze trupka. Musisz go zostawić na drodze. Bo co, będziesz wlokła ze sobą dalej?
No więc nie. Nie znam takiego zimna.

Można mieć do Magdaleny Grzebałkowskiej zastrzeżenia. Że – literacko – napisała książkę niespójną. Bo raz jest jej bezstronną autorką, reporterką, a innym razem realną uczestniczką zdarzeń, słuchaczką zwierzeń, pyszną niczym młody Kapuściński (co denerwuje). Że gra na emocjach, celowo dobiera zdarzenia i historie tak, by osiągnąć zamierzony efekt.

Ale ja biorę ją z dobrodziejstwem inwentarza. Bo dzisiaj, 70 lat po roku 1945, 30 lat po moim poetyckim debiucie, jestem – jeśli chodzi o moje rozumienie tego strasznego czasu – co najmniej tak samo niespójna jak jej książka.

Magdalena Grzebałkowska „1945 Wojna i pokój”. Agora S.A., Warszawa 2015. 

piątek, 1 maja 2015

H.Beecher Stowe "Chata wuja Toma", czyli niech się święci 1 Maja!

Kilka dni temu do sprawy powróciło Polskie Radio, emitując zarówno w lokalnych, jak i w ogólnopolskich serwisach chwytającą za serce relację (do odsłuchania tutaj)

Wszystkim „oszukanym” przedsiębiorcom i wysłuchującym ze zrozumieniem ich opowieści dziennikarzom, którym nie chce się wykonać minimalnej pracy umysłowej, by zrozumieć o czym donoszą światu, dedykuję poniższe fragmenty „Chaty wuja Toma” (napisanej w 1850 roku).


W pierwszej połowie zeszłego stulecia, kiedy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej niewolnictwo było jeszcze w pełnym rozkwicie, żył w stanie Kentucky właściciel obszernych posiadłości, pan Shelby, człowiek miły i dobry. Liczni niewolnicy, z których jedni zajmowali się robotami polnymi, drudzy pełnili służbę domową, uwijali się we dworze i w obejściu. Cieszyli się dobrym i łagodnym traktowaniem ze strony pana, co w stanie Kentucky częściej się wówczas zdarzało, i byli mu duszą i ciałem oddani. Pan Shelby nie umiał, niestety, utrzymać swoich różnorodnych interesów w należytym porządku, tak że jego położenie majątkowe pogarszało się z roku na rok, a on sam coraz częściej musiał zaciągać pożyczki. (…)
W tym samym czasie, kiedy zaczynamy nasze opowiadanie, do majątku pana Shelby’ego przybył handlarz niewolników, niejaki Haley, z żądaniem wykupienia podstępnie nabytego przezeń weksla. Nie chodziło mu tyle o gotówkę, ile o kupno niewolnika Toma, który od wielu lat należał do pana Shelby’ego, cieszył się jego zaufaniem, a dla swej uczciwości i zacnego charakteru nazywany był przez wszystkich wujem Tomem. (…)

Rozumiem, że dla nowoczesnego człowieka XXI wieku język XIX-wiecznej powieści może okazać się zbyt trudny. Dlatego też postanowiłam przygotować jej przystępne opracowanie, tak aby stała się ona zrozumiała. Nawet dla dziennikarzy i polskich pracodawców.

Bardzo niedawno temu, w złym kraju Polska, żyli sobie uczciwi przedsiębiorcy. Zatrudniali wielu niewolników pracowników i byli dla nich bardzo dobrzy. Po pierwsze, zatrudniali ich na umowy o pracę, choć przecież mogli na umowy o dzieło. Po drugie, płacili im pensję zawsze na czas. Zarówno tę oficjalną, najniższą krajową, jak i faktyczną (i cóż, że pod stołem). Naprawdę, ludzcy byli z nich panowie pracodawcy!
Niestety, zły kraj Polska łupił ich ze wszystkich stron, przez co położenie majątkowe przedsiębiorców pogarszało się z roku na rok i musieli szukać sposobów wyjścia z coraz trudniejszej sytuacji. Dlatego z radością przywitali przybycie handlarza niewolników przedstawiciela agencji pracy tymczasowej, który zaproponował im że odkupi od nich niewolników outsourcing pracowniczy.

„Było już późno; państwo Shelby chcieli udać się na spoczynek i poszli do swojej sypialni. (…)
- Arturze, kto to był ten pan, z którym jadłeś dziś wieczerzę? Człowiek ten wygląda na handlarza niewolników, bardzo mi się nie podobał. (…) Wiem o tym od Elizy. (…) Mówiła mi, że obcy człowiek chciał kupić jej małego Harry’ego. Powiedziałam, że nie masz zamiaru sprzedawać swych niewolników, tym bardziej takiemu człowiekowi jak Haley.(…)
- W biedzie każdy interes jest dobry, Emilio. Nie mogę dłużej ukrywać przed tobą, że moje interesy są w takim stanie, że tylko sprzedaż kilku niewolników może nas ocalić.(…)
- Dlaczego miałbyś sprzedać naszych ulubieńców?
- Bo za nich dają najwyższą cenę.(…) [Haley] przybędzie jutro, żeby zabrać swoją własność. Wyjadę konno wczesnym rankiem, bo i mnie boli serce, nie chcę być przy rozstaniu.”

Dobrzy polscy przedsiębiorcy czasem wymieniali się doświadczeniami z innymi przedsiębiorcami (nie tak dobrymi jak oni, rzecz jasna).
- Naprawdę chcecie sprzedać outsourcingować swoich niewolników pracowników?! – pytali ci ostatni z niedowierzaniem.
- Musimy. Jeśli tego nie zrobimy, ten kryzys nas wykończy – odpowiadali dobrzy przedsiębiorcy, przybierając smutny wyraz twarzy.
Następnie udawali się prosto do swoich biur księgowych, gdzie zlecali przygotowanie stosownych dokumentów.
- Pani Kasiu i dopilnuje pani, żeby jutro wszyscy niewolnicy pracownicy je otrzymali! – rzucali w trakcie składania podpisów na stosach jednobrzmiących pisemek. - Ja niestety mam na jutro od rana zaplanowane ważne spotkania biznesowe.

„W tej chwili Haley otworzył drzwi i wszedł do izby.(…)
- Dalej, czarna małpo, czyś już gotów? – zawołał.(…)
Tom wsiadł na wózek, a Haley włożył mu, ku wielkiemu przerażeniu wszystkich, ciężkie kajdany na nogi.”

Tu analogie się kończą.
Firmy outsourcingowe nie wywiozły nigdzie swoich nowych niewolników pracowników. Ci zostali tam gdzie byli, robiąc dokładnie to samo, co robili dotychczas, tyle że formalnie dla innego niż wcześniej pana pracodawcy. Nikt nie pytał ich o zdanie i odczucia. Mieli po prostu robić to, co do nich należy, nie zadając zbędnych pytań.
Dobrzy przedsiębiorcy odetchnęli z ulgą. Wprawdzie przelewali co miesiąc na konto handlarzy niewolników agencji pracy tymczasowych okrągłe sumy, jednak były one znacznie niższe niż te, które musieli płacić wcześniej – w końcu udało im się wynegocjować spory rabat!
Wprawdzie ich dotychczasowi niewolnicy pracownicy, teraz wynajęci wyleasingowani od handlarzy niewolnikami agencji pracy tymczasowych wspominali coś o tym, że na ich konta w ZUSie nie wpływają należne składki, a do Urzędów Skarbowych – podatki, jednak dobrzy przedsiębiorcy nie zaprzątali sobie tym głów. Przecież to już nie ich problem! Upewnili się jednak na wszelki wypadek u prawników, czy wszystko jest w porządku. Ci zapewnili ich, że tak, gdyż chronią ich skonstruowane przez nich umowy, bazujące na najnowszych poglądach orzecznictwa i doktryny.

Ponieważ podjęłam się napisania prawdziwie przystępnego opracowania, w tym miejscu muszę zdradzić i zakończenie naszej lektury.
Biedny Tom skonał.
Cóż, postęp i innowacyjność na gruncie prawa pracy wymagają poświęceń.
Na wszelki wypadek – to może być na sprawdzianie! – przytoczę jednak dosłownie zakończenie.

„- Kochani przyjaciele – przemówił wzruszony Alwin – nie musicie nas opuszczać; potrzebujemy do gospodarstwa tylu ludzi, co dawniej. Teraz jesteście wolni; za pracę będę wam dawał wynagrodzenie, o które dobrowolnie się umówimy. Wielkie dobro, jakim jest wolność, macie do zawdzięczenia naszemu dobremu wujowi Tomowi; na jego grobie powziąłem postanowienie nietrzymania już nigdy niewolników. Pamiętajcie o tym, ilekroć spojrzycie na chatę wuja Toma. Powinna ona być dla nas widomym upomnieniem, abyśmy w ziemskiej pielgrzymce byli równie prawi i wolni od samolubstwa, jak on był przez całe życie.”

A teraz, drodzy dobrzy pracodawcy i dziennikarze, z poczuciem dobrze odrobionego zadania domowego możecie już iść świętować 1 Maja.

Harriet Beecher Stowe „Chata wuja Toma”, przełożył J. Walicki, opracowała D. Sadkowska. Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1997.