piątek, 25 października 2019

W.Chotomska "Wiersze pod psem", czyli kochajcie kundelki (nie tylko z okazji ich święta)!


Wprawdzie nie jestem fanką obchodzenia wszelakich Dni… (Chłopaka, Kobiet, itepe), to jednak nie mogłam  przejść obojętnie obok wypadającego podobno dzisiaj (pierwsze słyszę) Dnia Kundelka. Zwłaszcza, że w mojej Butenkowej kolekcji znajduje się książka idealnie na tę okazję pasująca.


„Wiersze pod psem” Wandy Chotomskiej były wydawane kilka razy, jednak – jak mi się wydaje, a przeprowadziłam dość porządną kwerendę – tylko raz w jedynej słusznej oprawie graficznej, tj. z ilustracjami Bohdana Butenki.

Rzecz działa się w roku 1959, gdy Mistrz liczył sobie ledwie 28 wiosen (sądząc jednak po treści niektórych ilustracji, prace nad książką zaczęły się już pod koniec roku 1958, tj. jeszcze przed 28. urodzinami Butenki). Ledwie a jednak aż, bo takiej dbałości o książkę jako całość spodziewać by się można było po człowieku starszym, dojrzalszym, który niejeden już błąd popełnił i wyciągnął z niego wnioski.


"Wiersze pod psem" czarno na białym (choć niekiedy biało na czarnym, a także kolorowo na białym lub czarnym) pokazują Butenkowy geniusz i wyjątkowość. Żadna z ilustracji nie jest przypadkowa, książka zaczyna się już od obwoluty, gdzie kryje się pierwsza niespodzianka,  zahacza o stronę tytułową, a potem konsekwentnie biegnie (czy raczej drepce na czterech łapach, niekoniecznie tylko psich) dalej.


Jasne przy tym jest, że ilustrator nie jest tu tylko na doczepkę, przeciwnie – to równorzędny partner autorki wierszy (duet Chotomska – Butenko był zresztą wyjątkowo płodny, na szczęście dla nas wszystkich), uprawniony do samodzielnego komentowania tekstu (takiej ilości „dopisków grafika” nie widziałam chyba w żadnej innej zilustrowanej przez Bohdana Butenkę książce).


Na każdej stronie coś się dzieje, zmieniają się nie tylko rasy psów (swoją drogą, ciekawe czy można wnioskować z nich o tym, czy pod koniec lat 50-tych ubiegłego wieku opisane w wierszykach rasy psów były tymi najbardziej modnymi? Pojawiają się mianowicie jamniki, teriery, szpice, pinczery maltańskie, charty, pudle, boksery, chow-chowy, owczarki szkockie i spaniele. Mowy nie ma o amstaffach, briardach czy husky). Nie jestem specjalistką, ale mam wrażenie, że ilość użytych przez Butenkę na tych ledwie kilkudziesięciu stroniczkach technik czy po prostu trików graficznych jest co najmniej ponadprzeciętna.   


Ale miało być o kundelkach.
Nie wiem czy Bohdan Butenko miał psa, jednak wnioskując z jego rysunków, pierwszym skojarzeniem ze słowem „pies” były u niego właśnie one.
Kim bowiem był Cezar (ten od Gucia), jeśli nie kundlem?
Kim jest większość narysowanych przez niego w tej książeczce psów, łącznie z tym okładkowym? Wiadomo! Kundelkami.


Kiedy nieco ponad pół roku temu podjęliśmy decyzję o adopcji psa, wiedzieliśmy, że będzie to pies rasy kundelberry. I taki się trafił. Najlepszy.


Kochajcie kundelki! One potrafią kochać jak nikt inny (przykro mi, w tym przypadku w starciu pies vs. kot wygrywa pies. Przez nokaut).
A w schroniskach czeka ich na Was całe mnóstwo, wszystkie tak samo zapłakane.


Wanda Chotomska „Wiersze pod psem”, ilustrował Bohdan Butenko. Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1959.

sobota, 19 października 2019

B.Butenko, A. Dobiecka "Nienarysowane historie", czyli pożegnanie Mistrza


- A co to za kolorowa książeczka? – zagadnął mnie w tym tygodniu wesoło mój fryzjer, człowiek sympatyczny i niegłupi.
Wyciągnęłam z torebki „Nienarysowane historie”.
- O, dla dzieci. Takie też Pani czyta? – zapytał z niespecjalnym zdumieniem, nawykły przez lata naszej znajomości do tego, że siedząc z farbą na głowie czytam różne, niekiedy zaskakujące książki.
Wyjaśniłam mu. Również to, że ta akurat książka to niekoniecznie dla dzieci. Oraz że umarł właśnie Mistrz - Bohdan Butenko.
- Aha. No tak coś kojarzę, że coś było za dzieciaka. Ale żebym wiedział coś więcej o człowieku, to nie powiem.


Bo tak to się w tym świecie kręci. Jedni wielbią, inni nie mają pojęcia. Dla mojego serca to bez znaczenia. Zieje w nim rana.

„Nienarysowane historie” nie są moją ulubioną pozycją w Butenkowej kolekcji. Brak tu bowiem nowych, porywających, zachwycających ilustracji – na kolejnych kartach możemy zobaczyć wyłącznie postaci już znane: Gucia, Cezara, Gapiszona, Kwapiszona, tyle że w nowych niekiedy pozycjach. Z kolei same historie z życia Butenki (a raczej historyjki), pogrupowane w czterech rozdziałach „Młode lata”, „Praca”, „Podróże” oraz „Różne”, nie są szczególnie porywające. Zwłaszcza dla kogoś, kto jak ja starał się czytać wszystkie wywiady z Mistrzem, zarówno te gazetowe, jak i zamieszczone w różnych książkach („Co czytali sobie kiedy byli mali?” czy „Ten łokieć źle się zgina”). Bohdan Butenko był bowiem nie tylko mistrzem ilustracji, ale i mistrzem w ukrywaniu własnego życia prywatnego. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że kto przeczytał jego dwa, może trzy wywiady, ten poznał wszystko, co Mistrz chciał światu ujawnić.




Mimo to, czytając teraz ponownie „Nienarysowane historie”, uświadomiłam sobie jasno dlaczego pokochałam, kocham nadal i będę kochać do końca życia Bohdana Butenkę.


Za konsekwencję. Od dzieciństwa chciał rysować i rysować, czy to się komuś podobało, czy nie.
Początki mojej twórczości były trudne i bolesne. A to z racji tego, że rysowałem na marginesach zeszytów. Niezależnie od przedmiotu, z którego były to notatki, marginesy zapełniały komiksowe postacie. Przygody tych bohaterów ciągnęły się w głąb zeszytu. Ale im bardziej moja twórczość podobała się kolegom, tym mniej podobała się nauczycielom, bo miałem poobniżane stopnie.

Za umiejętność zdystansowania się od samego siebie. I wobec innych, mimo że sytuacja wymagałaby być może, by się chociaż zdenerwować.
Kilka lat temu, na konferencji poświęconej pisarstwu dla dzieci, polowała na mnie dziennikarka z lokalnej telewizji. W końcu przydybała mnie w jakimś kącie, podsunęła pod nos mikrofon, operator wycelował we mnie kamerę i padło pytanie:
- Jak powinno się pisać dla dzieci?
- Tak, jak dla dorosłych – odpowiedziałem. – Czyli dobrze. Ale tutaj, na konferencji, jest więcej osób kompetentnych, które mogą dokładnie odpowiedzieć na to pytanie. Ja mogę objaśnić jak rysować dla dzieci.
- Aaaa, to pan też rysuje?! – wykrzyknęła z zachwytem zdumiona dziennikarka.

Za inteligencję. I wiarę w to, że również czytelnik takową posiada.
 Kiedyś spędzałem plener w Rogowie i musiałem się wybrać do miejscowego GS-u. (…) Gdy wszedłem do sklepu, zobaczyłem między salcesonami a puszkami z mielonką upstrzony przez muchy, wyblakły i zatłuszczony luksusowy album z pracami Wita Stwosza. Parę tygodni wcześniej próbowałem dostać go w Warszawie, ale mimo wysokiej ceny nakład rozszedł się błyskawicznie. (…) Zapytałem więc zaciekawiony:
- A co ta książka tu robi?
Sprzedawczyni odpowiedziała:
- A, bo ja mam limit. To znaczy muszę każdego miesiąca nabyć książki za sumę trzystu złotych. Więc zamiast kilkudziesięciu tanich książek wzięłam jedną drogą. I tak tego nikt nie kupi, a dużo mniej miejsca zabiera.


A poza tym za:
- szerokie horyzonty i wiecznie otwartą głowę,
- genialny zmysł obserwacji,
- pracowitość połączoną z poczuciem własnej wartości,
- szacunek dla drugiego człowieka,
- poczucie humoru.


I tak bardzo mi przykro, że owszem, w „Nienarysowanych historiach” Bohdan Butenko wspomina o Szczecinie, jednak w takim oto kontekście:
Zaproponowano mi poprowadzenie warsztatów w ekskluzywnej, renomowanej szkole w Warszawie. Ustaliliśmy z organizatorem honorarium i określonego dnia poprowadziłem zajęcia. Gdy wychodziłem, organizator gdzieś zniknął. Długo go szukano, a gdy znaleziono, okazało się, że nie dysponuje on żadnymi pieniędzmi. Podobna historia spotkała mnie w największej bibliotece w Szczecinie, gdzie miałem wystawę. Obiecano mi dokumentację z ekspozycji i zwrot kosztów podróży. Nigdy nie dotrzymano obietnicy.

Przeprosiłabym za Szczecin. Na kolanach. Niestety nie zdążyłam.


Bohdan Butenko "Nienarysowane historie", zebrała Anna Dobiecka. Axis Mundi, 2016.

Na wszystkich zamieszczonych w poście zdjęciach widnieją książki z mojej, ciągle jeszcze niepełnej, Butenkowej kolekcji. Twórczość Mistrza stała się jednak w miniony poniedziałek, w co nie sposób uwierzyć, zbiorem zamkniętym.

sobota, 5 października 2019

B.Butenko "Grzyby i król", czyli o czym autor nie napisał


Król Pafnucy Trzeci, bohater bajki napisanej i zilustrowanej przez Bohdana Butenkę "Grzyby i król", nigdy dotąd nie był jeszcze na grzybobraniu.


Dlaczego? – zapytacie. - Czy mieszka w Norwegii?
Hm, raczej nie. Wprawdzie Norwegia jest monarchią, zatem szanse na króla są w niej większe niż w Polsce, nie zbiera się w niej grzybów, jednak nie wydaje się, aby którykolwiek z jej królów (a nawet aż trzech) miał szansę mieć na imię akurat Pafnucy.

Jak sądzę, przyczyn należy upatrywać raczej w istocie królowania. Król bowiem rzadko oddaje się sam plebejskim rozrywkom. Ma od tego poddanych. Którzy wstają o świcie (król jeszcze wtedy śpi, otulony cieplutką kołderką). Drepczą w gumiakach po mokrym lesie, narażając się na ukąszenia kleszczy (w królewskiej garderobie gumiaków się nie uświadczy). Schylają się co chwilę, dostrzegłszy wśród liści prawdziwka czy kozaka, co następnego dnia skutkuje często bólami w krzyżu (król nie schyla się po nic, jego krzyżem jest zaś cały kraj, który dźwiga na swych barkach. Metaforycznie. Starczy).

Doprawdy, na pozór wiodę królewskie życie. To mój małżonek bowiem wstał w tym roku o świcie, wdział gumiaki i udał się w mroczną czeluść lasu. Ja zaś nie mam gumiaków; mam za to cieplutką kołderkę (i ułożonego na niej, grzejącego mnie w nerki kota; każdemu królowi szczerze polecam!). Na tym podobieństwa się kończą, gdyż bóle w krzyżu miewam i bez grzybów, do tego całkiem niemetaforyczne.



Mi jednak również, podobnie jak Pafnucemu, zdarzyło się wybrać do lasu z wielkim koszem. Oboje naiwnie myśleliśmy, że skoro inni nie mają problemów z napełnieniem go dorodnymi grzybami, my także zrobimy to raz, dwa.
Cóż. Jak napisano w książce: „chodził godzinę, chodził dwie – na próżno: ani jednego grzyba.” 


Swoją klęskę przyjęłam z godnością. Zrozumiałam, że mogę zbierać tylko te grzyby, które będą rosły z transparentami „Tu jesteśmy!”, dlatego też, nie licząc na ich rychłe pojawienie się w lesie, czym prędzej wróciłam pod cieplutką kołderkę (uprzednio jednak wyiskawszy się z kleszczy).
Tym samym dowiodłam, że w mych żyłach nie płynie królewska krew.





Prawdziwy bowiem król, a takim, rzecz jasna, jest Pafnucy Trzeci, zdenerwowawszy się („Co te grzyby sobie myślą?”), natychmiast przechodzi do działania.
Wie, że w tym przypadku konieczne jest wysłanie do lasu heroldów celem oznajmienia „prawdziwkom i innym maślakom” królewskiej woli („Król nasz i monarcha, miłościwie nam panujący Pafnucy Trzeci, nakazuje wam wszystkim stawić się jutro na polanie, bo punktualnie o ósmej jego majestat was stąd zabierze!”), a następnie surowe ukaranie wszelkich przejawów lekceważenia tejże („Jutro rano cały las wyciąć tak, żeby tam jednego drzewka nie zostało!”).



Docenić przy tym należy umiejętność zmiany zdania. I to mimo najwścieklejszej wściekłości, która może ogarnąć człowieka (a co dopiero króla!) na widok wysłanych do lasu z siekierami drwali, którzy krążą w tę i z powrotem, nosząc do domów kolejne kosze wypełnione grzybami, mimo że nieprawomyślnymi!
Tak, nawet król, widząc taką ilość grzybów, może rzucić się do zbierania.

A król dobrodziej tylko pot ociera z czoła i zbiera, zbiera, zbiera…



Kiedy pierwszy raz przeczytałam tę książkę (a pisałam o niej już tutaj), nie doceniłam sprytu mistrza Butenki.
Sprytu, który kazał mu uciąć opowieść w newralgicznym momencie. Król zbiera w zapamiętaniu, dworzanie odnoszą kolejne kosze do zamku. I nikt, absolutnie nikt, nie zadaje sobie pytania o to, co dalej się z zebranymi grzybami działo.
No ja się wcale nie dziwię.

Gdyż grzyby, po zebraniu, trzeba natychmiast przerobić.
Oczyścić, pokroić. Ususzyć, udusić. Wsadzić w ocet i w cebulę. Zakisić też można.


Król mąż przywiózł mi przedwczoraj z lasu mnóstwo grzybów. Po czym, zalany w pestkę (nie ma to jak grzybobranie z kolegami), udał się do łóżeczka. A następnego dnia, wytrzeźwiawszy, do pracy. Czym prędzej.

Czyściłam, kroiłam. Suszyłam, dusiłam. Wsadzałam w ocet. Mroziłam. I tak przez pół nocy oraz kolejny dzień cały aż do kolejnej nocy.


Zrobiłam grzyby w śmietanie, w pomidorach i zupę grzybową.



Dzieci drugiego dnia odmówiły dalszego spożywania („znów grzyby?!”)
W międzyczasie skończyły mi się słoiki i cierpliwość. 


O tak, Bohdanie Butenko, teraz już doskonale wiem dlaczego kazałeś swojemu królowi błąkać się do dziś po lesie.
Bo niewątpliwie w zamku te wszystkie kosze z grzybami odbierała bardzo, bardzo, bardzo Zła Królowa!!!

Bohdan Butenko „Grzyby i król”. Wydawnictwo Dreams, Rzeszów 2013.