sobota, 19 listopada 2016

Spotkanie z Katarzyną Kłosińską, czyli Mrs Hyde powraca

Z umiejętnością poprawnego używania języka polskiego nie jest dobrze.
Z jednej strony narzekamy na jego wulgaryzację i zaśmiecanie słowami bezmyślnie kopiowanymi z innych języków.
Z drugiej, rośnie grupa osób pozornie wykształconych, które niestrudzenie włanczają światło i blombują zęby (osobiście znam kilka, wszystkie z tytułem magistra, a niektóre nawet doktora habilitowanego, wcale nie nauk ścisłych).  

W sytuacjach, w których uszy nam więdną, a ręce opadają, często czujemy się zagubieni. Bo co jest lepsze? Zwrócić uwagę, ryzykując, że nasz rozmówca śmiertelnie się obrazi, czy zignorować, godząc się tym samym na to, że wirus językowy będzie się rozprzestrzeniał, atakując kolejne ofiary?

Jeszcze gorzej dzieje się, gdy sięgamy po pisma urzędowe.

Na jednym biegunie znajdują się teksty napisane językiem, którego nie da się zrozumieć, jeśli nie ma się ukończonego choćby podstawowego kursu kryptologicznego.
Dla przykładu jedno zdanie autorstwa sędziego Sądu Najwyższego, osoby niewątpliwie bardzo wykształconej: „Oznacza to, że rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego powinno zostać osadzone w stanie faktycznym odzwierciedlonym przez Sąd odwoławczy, a wszelkie modyfikacje postulowane przez skarżącego nie są nośne.
Jeśli o mnie chodzi, jedyne co potrafię z siebie wydusić po bezowocnej próbie przeczytania tego tekstu ze zrozumieniem, to „hę?”

Na biegunie przeciwnym mieszkają ci, którzy bardzo się starają. Tak bardzo, że czasem przekraczają granice własnych możliwości.
Cytat tylko z jednego bardzo urzędowego pisma, które trafiło w moje ręce w ciągu minionego tygodnia: „Biegły nie wziął pod uwagę dokumentów złożonych przez powoda, a tym samym wykazał się ignorancją.”
Miałam ochotę odpisać, parafrazując znaną prawniczą paremię, „ignorantio lingua nocet”, ale się powstrzymałam, gdyż moja znajomość łaciny, a w szczególności zasad deklinacji, jest na poziomie zbliżonym do tego, w jakim językiem polskim włada autor krytykowanego przeze mnie pisma.

Przeżywając takie rozterki, chętnie skorzystałam z możliwości spotkania z profesor Katarzyną Kłosińską, które odbyło się wczoraj w ProMedia, jednej z filii Miejskiej Biblioteki Publicznej w Szczecinie, a które poprowadziła dziennikarka Marta Zabłocka.

źródło zdjęcia

Wrażenia? Było umiarkowanie porywająco. Nie mogłam niestety wziąć udziału w poprzedzających otwarte spotkanie warsztatach z frazeologii, które podobno były atrakcyjniejsze; być może wtedy, uskrzydlona emocjami, byłabym bardziej entuzjastyczna.

Profesor Kłosińska jest bardzo sympatyczną, otwartą, a do tego niezwykle mądrą osobą, perfekcyjnie posługującą się piękną polszczyzną. W zasadzie to powinno wystarczyć, by wytrzymać dwie godziny na niewygodnych krzesełkach. Czegoś jednak zabrakło, choć nie do końca wiem czego.
Może moderacji? Może wiodącego tematu? A może w ogóle pomysłu na ciekawą rozmowę?
Nie dowiedziałam się niczego nowego, nie rozwiązałam żadnego językowego problemu; po prostu spędziłam piątkowy wieczór w towarzystwie interesującej osoby. Może za wiele oczekuję, może to powinno wystarczyć, nie wykluczam.

Jeśli chodzi o moje problemy, do nierozwiązanych językowych doszedł jednak niestety jeszcze jeden, całkiem innej natury.

Od wczoraj nie wiem bowiem, czy naprawdę zainteresowanie czystością języka wyklucza zainteresowanie czystością własnych butów i schludnością ubioru?

źródło zdjęcia

Na szczęście siedziałam w jednym z dalszych rzędów, dlatego nie musiałam stale wpatrywać się w brudne buty, dżinsowe spodnie i zgrzebny sweter prowadzącej. Mimo to jednak nie do końca mogłam skupić się na wypowiedziach profesor Kłosińskiej. Zastanawiałam się bowiem nad tym, jak to jest, że dorosłej kobiecie, poproszonej o poprowadzenie spotkania z „pracownikiem naukowym na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, doktorem habilitowanym językoznawstwa, (…) sekretarzem naukowym Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN, [zajmującą się] w pracy naukowej (…) m. in. kulturą języka polskiego oraz językiem polityki i językoznawstwem kulturowym” (cytuję za informacją zamieszczoną na facebookowym profilu MBP w Szczecinie), nie przyszło do głowy, by ubrać się adekwatnie do okoliczności, a – przede wszystkim – by wyczyścić buty?!

Co jest ważniejsze? Wygląd czy sposób wyrażania się? To co na człowieku, czy to co ma w środku?
Czy można być kulturalnym niechlujem?
Czy to w ogóle ma znaczenie?

Doprawdy, trzeba było mi zostać w domu, oszczędzając tak cenny ostatnio czas.
Nie dość bowiem, że od wczoraj próbuję znaleźć odpowiedzi na postawione wyżej pytania, to jeszcze przerwałam blogowe milczenie w taki akurat, nie do końca dla wszystkich sympatyczny, sposób.
Ech!