Ostatnimi
czasy blog wyewoluował mi z lekka w stronę ekshibicjonistyczno-patetyczną, toteż gdy chodzi o kreowanie się na niezwykle mądrą
literaturoznawczynię, rok 2013 mogę spisać na straty.
Korzystając
więc z okazji, że oto zamieszczam ostatni post w tymże roku, dam jeszcze raz
upust targającym mną złym skłonnościom.
Kiedy
jeszcze byłam grzecznym dzieckiem płci żeńskiej, przyjęłam do wiadomości, że
należy myć.
Najczęściej
ręce, nieco rzadziej zęby i całe ciało, zaś najrzadziej podłogi (najlepiej w
sobotę).
W
miarę jak dorastałam, dowiedziałam się także, że warto jest dodatkowo ścierać na
mokro kurze (mniej więcej tak samo często jak podłogi), prać (teoretycznie
rzadziej, ale praktycznie częściej) oraz ogólnie utrzymywać ład i porządek
(niby wystarczy tylko dwa razy do roku, przed świętami, ale tak naprawdę jest
to proces permanentny).
O
ile jednak myłam grzecznie i regularnie ciało przede wszystkim z uwagi na pogłoski, jakobym brudna nigdy miała nie znaleźć męża, jak przytrafiło się to Butenkowemu
Kopciuszkowi (wiem, że to już było, także u Aine, ale tego obrazka dla
mnie nigdy dosyć!),
o
tyle sama nie wiem, co skłaniało mnie do regularnego dbania o czystość w
mieszkaniu.
Z
całą pewnością nie była to książka „Brud”, bowiem powstała zupełnie niedawno.
Na
trzydziestu pięciu stronach jej twórcy – autorka tekstu Olga Woźniak i
ilustrator Patryk Mogilnicki – przedstawili szereg mrożących krew w żyłach
informacji na temat potworów czających się w otaczającym nas świecie.
Im on brudniejszy, tym więcej potworów, rzecz to jasna.
Sporo
dowiemy się więc o kurzu i sposobach jego usuwania, a jeszcze więcej o brudzie
na ciele. Większość tych informacji dla dorosłego nie stanowi żadnej nowości
(może poza tą o najbrudniejszym pępku świata), ale niejednemu dziecku zmrożą
krew (miejmy nadzieję, czystą) w żyłach. Podane naukowym, ale zrozumiałym
językiem, okraszone ciekawostkami oraz nietypowymi (głównie z uwagi na
kolorystykę) ilustracjami, mogą okazać się cenniejszym wkładem w proces
uhigieniczniania małoletnich niż wielokrotne strzępienie języka przez rodzica.
O ile oczywiście czytanie książki będzie odbywać się cyklicznie i po wielekroć,
tak aby prezentowane w niej treści dobrze się utrwaliły.
Ze
swojej strony muszę jednak wyrazić ubolewanie nad pominięciem szeregu istotnych
danych dotyczących na przykład ilości i rodzaju bakterii mieszczących się w
kozach z nosa. Skoro jest o kupie, powinno być i o kozach, to oczywiste. A
przynajmniej jest takowe dla matki dwóch notorycznie dłubiących w nosie synów.
Myli
się jednak ten, kto sądzi, że ekshibicjonizm tego posta będzie sprowadzał się
do wyznań na temat rogatych zwierzątek. W zanadrzu mam bowiem dużo bardziej
mrożącą krew w żyłach historię, ujawniającą brudną stronę mojej osobowości.
Otóż,
gdy przed Świętami podpierałam się nosem, usiłując jednocześnie okazać się
Pracownikiem Roku (czytaj: zakończyć przed świątecznym urlopem wszystkie pilne
sprawy), wytwarzającą przedświąteczną atmosferę Matką Roku (czytaj: pieczenie
pierniczków, klejenie łańcuchów) oraz Żoną Roku (nie pytajcie), okazało się, że
nijak nie da się być jednocześnie także Perfekcyjną Panią Domu Roku. Chociaż
bowiem mąż prawie regularnie odkurza i jeszcze bardziej prawie regularnie myje
podłogi (PPD powinna do perfekcji mieć opanowane także delegowanie obowiązków), to jednak od czasu do czasu warto byłoby poodkładać na swoje miejsce
to, co przewędrowało całkiem gdzie indziej, a także pozbyć się grubej na palec szarej warstwy
kurzu, ozdabiającej wszystkie półki i stojące na nich przedmioty. Niestety, dobry wynik w tej ostatniej konkurencji uznałam za całkiem niepriorytetowy, wskutek czego nie przebrnęłam
nawet przez kwalifikacje.
I
nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie fakt, że pewnej przedświątecznej nocy zostałam świadkiem bicia rekordu temperatury własnej,
wynoszącego dotąd w moim domu 40,2°C. Gdy okazało się, że żaden środek przeciwgorączkowy nie działa na Młodszego (bo on to był tym śmiałkiem), obkładając go lodem rozejrzałam się wokół, uświadamiając sobie, że oto trzeba będzie chyba za
chwilę wezwać pogotowie. Widok nie był budujący.
Wyglądało
tam bowiem tak:
oraz
tak:
tak, w tym łóżeczku nikt nie śpi już od dawna, ale gdzie znajdę praktyczniejszy składzik? |
a
także tak: o nie, tego nie pokażę!
Wtedy
najpierw pomyślałam sobie, że ależ jak to, nie można tu wpuścić nikogo obcego,
nawet z pogotowia, bo CO SOBIE O MNIE POMYŚLĄ?!, a zaraz potem zaczęłam
intensywniej mrozić Młodszego. Jemu pomogło od razu, a mi dopiero teraz.
Dlatego
też niniejszym chciałabym uroczyście złożyć sobie najlepsze noworoczne
życzenia.
Życzę
sobie, aby w Nowym Roku spłynęła na mnie mądrość bycia wyrozumiałą dla siebie
samej, połączona z umiejętnością cieszenia się z tego, że życie – choć może i
brudne – jest piękne i generalnie dobrze sobie z nim radzę!
A
skoro Olga Woźniak w „Brudzie” napisała, że „Na szczęście nie wszyscy dorośli lubią sprzątać. Niektórzy wolą badać
brud i zostają naukowcami”, to dodatkowo życzę sobie, abym odkryła u siebie żyłkę naukowca.
I
Wam również życzę tego samego, o ile już nie jesteście szczęśliwymi twórcami doktoratu z brudologii.
Olga
Woźniak „Brud”, ilustracje Patryk Mogilnicki. Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa
2012.