wtorek, 31 grudnia 2013

O. Woźniak "Brud", czyli wszystkiego brudnego w Nowym Roku!

Ostatnimi czasy blog wyewoluował mi z lekka w stronę ekshibicjonistyczno-patetyczną, toteż gdy chodzi o kreowanie się na niezwykle mądrą literaturoznawczynię, rok 2013 mogę spisać na straty.
Korzystając więc z okazji, że oto zamieszczam ostatni post w tymże roku, dam jeszcze raz upust targającym mną złym skłonnościom.

Kiedy jeszcze byłam grzecznym dzieckiem płci żeńskiej, przyjęłam do wiadomości, że należy myć.
Najczęściej ręce, nieco rzadziej zęby i całe ciało, zaś najrzadziej podłogi (najlepiej w sobotę).
W miarę jak dorastałam, dowiedziałam się także, że warto jest dodatkowo ścierać na mokro kurze (mniej więcej tak samo często jak podłogi), prać (teoretycznie rzadziej, ale praktycznie częściej) oraz ogólnie utrzymywać ład i porządek (niby wystarczy tylko dwa razy do roku, przed świętami, ale tak naprawdę jest to proces permanentny).
O ile jednak myłam grzecznie i regularnie ciało przede wszystkim z uwagi na pogłoski, jakobym brudna nigdy miała nie znaleźć męża, jak przytrafiło się to Butenkowemu Kopciuszkowi (wiem, że to już było, także u Aine, ale tego obrazka dla mnie nigdy dosyć!),


o tyle sama nie wiem, co skłaniało mnie do regularnego dbania o czystość w mieszkaniu.
Z całą pewnością nie była to książka „Brud”, bowiem powstała zupełnie niedawno.


Na trzydziestu pięciu stronach jej twórcy – autorka tekstu Olga Woźniak i ilustrator Patryk Mogilnicki – przedstawili szereg mrożących krew w żyłach informacji na temat potworów czających się w otaczającym nas świecie. Im on brudniejszy, tym więcej potworów, rzecz to jasna.

Sporo dowiemy się więc o kurzu i sposobach jego usuwania, a jeszcze więcej o brudzie na ciele. Większość tych informacji dla dorosłego nie stanowi żadnej nowości (może poza tą o najbrudniejszym pępku świata), ale niejednemu dziecku zmrożą krew (miejmy nadzieję, czystą) w żyłach. Podane naukowym, ale zrozumiałym językiem, okraszone ciekawostkami oraz nietypowymi (głównie z uwagi na kolorystykę) ilustracjami, mogą okazać się cenniejszym wkładem w proces uhigieniczniania małoletnich niż wielokrotne strzępienie języka przez rodzica. O ile oczywiście czytanie książki będzie odbywać się cyklicznie i po wielekroć, tak aby prezentowane w niej treści dobrze się utrwaliły.


Ze swojej strony muszę jednak wyrazić ubolewanie nad pominięciem szeregu istotnych danych dotyczących na przykład ilości i rodzaju bakterii mieszczących się w kozach z nosa. Skoro jest o kupie, powinno być i o kozach, to oczywiste. A przynajmniej jest takowe dla matki dwóch notorycznie dłubiących w nosie synów.


Myli się jednak ten, kto sądzi, że ekshibicjonizm tego posta będzie sprowadzał się do wyznań na temat rogatych zwierzątek. W zanadrzu mam bowiem dużo bardziej mrożącą krew w żyłach historię, ujawniającą brudną stronę mojej osobowości.

Otóż, gdy przed Świętami podpierałam się nosem, usiłując jednocześnie okazać się Pracownikiem Roku (czytaj: zakończyć przed świątecznym urlopem wszystkie pilne sprawy), wytwarzającą przedświąteczną atmosferę Matką Roku (czytaj: pieczenie pierniczków, klejenie łańcuchów) oraz Żoną Roku (nie pytajcie), okazało się, że nijak nie da się być jednocześnie także Perfekcyjną Panią Domu Roku. Chociaż bowiem mąż prawie regularnie odkurza i jeszcze bardziej prawie regularnie myje podłogi (PPD powinna do perfekcji mieć opanowane także delegowanie obowiązków), to jednak od czasu do czasu warto byłoby poodkładać na swoje miejsce to, co przewędrowało całkiem gdzie indziej, a także pozbyć się grubej na palec szarej warstwy kurzu, ozdabiającej wszystkie półki i stojące na nich przedmioty. Niestety, dobry wynik w tej ostatniej konkurencji uznałam za całkiem niepriorytetowy, wskutek czego nie przebrnęłam nawet przez kwalifikacje.

I nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie fakt, że pewnej przedświątecznej nocy zostałam świadkiem bicia rekordu temperatury własnej, wynoszącego dotąd w moim domu 40,2°C. Gdy okazało się, że żaden środek przeciwgorączkowy nie działa na Młodszego (bo on to był tym śmiałkiem), obkładając go lodem rozejrzałam się wokół, uświadamiając sobie, że oto trzeba będzie chyba za chwilę wezwać pogotowie. Widok nie był budujący.
Wyglądało tam bowiem tak:


oraz tak:
tak, w tym łóżeczku nikt nie śpi już od dawna, ale gdzie znajdę praktyczniejszy składzik?

a także tak:                                 o nie, tego nie pokażę!

Wtedy najpierw pomyślałam sobie, że ależ jak to, nie można tu wpuścić nikogo obcego, nawet z pogotowia, bo CO SOBIE O MNIE POMYŚLĄ?!, a zaraz potem zaczęłam intensywniej mrozić Młodszego. Jemu pomogło od razu, a mi dopiero teraz.
Dlatego też niniejszym chciałabym uroczyście złożyć sobie najlepsze noworoczne życzenia.

Życzę sobie, aby w Nowym Roku spłynęła na mnie mądrość bycia wyrozumiałą dla siebie samej, połączona z umiejętnością cieszenia się z tego, że życie – choć może i brudne – jest piękne i generalnie dobrze sobie z nim radzę!

A skoro Olga Woźniak w „Brudzie” napisała, że „Na szczęście nie wszyscy dorośli lubią sprzątać. Niektórzy wolą badać brud i zostają naukowcami”, to dodatkowo życzę sobie, abym odkryła u siebie żyłkę naukowca.

I Wam również życzę tego samego, o ile już nie jesteście szczęśliwymi twórcami doktoratu z brudologii.

Olga Woźniak „Brud”, ilustracje Patryk Mogilnicki. Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa 2012. 

sobota, 28 grudnia 2013

J.Twardowski "Święta dobrych życzeń", czyli chodź gender, niech cię uściskam

Nie roszcząc nigdy pretensji do bycia katolicką publicystką, nie mając teologicznych aspiracji i nie dążąc do sformowania równiutkiego rządku blogowych dusz, nie przypuszczałam, że kiedykolwiek inspiracją do napisania posta stanie się dla mnie list pasterski Konferencji Episkopatu Polski (w skrócie: KEP) skrzyżowany z twórczością księdza Jana Twardowskiego.
A jednak. Są na tej ziemi rzeczy, o których nie śniło się momartom, KEP-om i najtęższym filozofom.

List – w wersji drugiej, uładzonej – przeczytałam zawczasu z uwagą i ze zrozumieniem.
Moim zdaniem, wnioski płyną z niego dwa.

Wniosek pierwszy i podstawowy: członkowie KEP nie odrobili lekcji i nie rozumieją tego, co podpisali. Nie rozumieją tak bardzo, że nie potrafią wyłapać w tekście oczywistych sprzeczności. W jednym zdaniu zapewniają bowiem, że dyskryminacja ze względu na płeć to samo zło, po czym w drugim porównują gender do wszystkiego co najgorsze, poczynając od marksizmu, przez niektóre ruchy feministyczne, aż do rewolucji seksualnej. Absolutnie i ani trochę nie pojmują przy tym najwyraźniej, że jedno wiąże się z drugim, przy czym nie chodzi tu wcale o to, że to przez ten straszny gender na świecie występuje dyskryminacja.

Ponieważ jednak pierwszy akapit tego posta brzmiał jak brzmiał, bez dalszego wymądrzania się przejdę czym prędzej do wniosku drugiego.
Wiążącego się z książką. Do tego dla dzieci.

Po ubiegłorocznej karencji postanowiłam bowiem w tegorocznym Adwencie wrócić do pomysłu czytania dzieciom książki o tematyce choćby lekko religijnej, pomagającej w przypomnieniu pierwotnego sensu Świąt Bożego Narodzenia.


Padło na dzieło firmowane nazwiskiem księdza Jana Twardowskiego, które okazało się być kompilacją tekstów pochodzących z jego kazań dla dzieci, wygłaszanych przez szereg lat w Warszawie w kościele Sióstr Wizytek. Najstarsze z nich pochodzą z roku 1962, zaś najnowsze – z 2002, co stanowi całą epokę i co – niestety – widać.
Wydanie, które miałam w rękach („drugie, zmienione, poszerzone”) grzeszy bowiem objętością i nadmiarem powtórzeń. Z księdzem Twardowskim wędrujemy niby tylko przez kościelny czas Adwentu i Bożego Narodzenia, aż do święta Trzech Króli, jednak po drodze zahaczamy o zbyt wiele „pasujących” wątków i zbyt często wracamy do tych samych pomysłów, by nie znudzić się lekturą. I o ile takie powtórzenia można by wybaczyć samemu księdzu Twardowskiemu, który kierował swoje teksty do czterdziestu kolejnych roczników odbiorców, co roku nowych, o tyle od trzymającej żelazną ręką prawa do spuścizny po księdzu Aleksandrze Iwanowskiej należałoby spodziewać się czegoś więcej.
Aż strach pomyśleć, jak będzie wyglądało wydanie trzecie, skoro drugie w porównaniu z pierwszym powiększono o szesnaście nowych tekstów. Ja w każdym razie boję się tak bardzo, że na pewno tego nie sprawdzę.

Jeśli chodzi natomiast o meritum, to – niezależnie od tego, że dzięki tej książce w ładny i bardzo prosty, by nie powiedzieć prościutki, sposób przypomnieliśmy sobie parę ważnych prawd – pierwszoplanową bohaterką okazała się nieadekwatność i anachroniczność sporej części przekazu.
Nieadekwatność wypisz, wymaluj, jak z listu KEP-u.

Jeden z rozdziałów poświęcony jest bowiem świętemu Szczepanowi, oficjalnie ogłoszonemu przez Kościół pierwszym męczennikiem (domyślam się, że tekst pochodzi z kazania wygłoszonego 26 grudnia). O świętym Szczepanie nie znajdziemy tam jednak wiele; osią historii jest odpowiedź na postawione na wstępie pytanie: „Kto jest pierwszym męczennikiem w domu?

Powiem szczerze. Nie wiem kto – po zapoznaniu się z odpowiedzią – zdębiał bardziej: ja czy moje dzieci, ale stawiam, że raczej one.
Ksiądz Twardowski wyjaśnia bowiem, że prawidłowa odpowiedź brzmi: „mamusia”, po czym szczegółowo uzasadnia:
- „Budzi się rano, żeby przygotować śniadanie, ustawić wszystko na stole, zaparzyć kawę.
- „Potem troszczy się o obiad.
- „Dźwiga torby z kartoflami, marchwią, kapustą, jabłkami i innymi owocami.
- „Mamusia gotuje, zmywa, pierze, szoruje, zamiata.

Być może powodem zdębienia było to, że w naszym domu przygotowywanie śniadania należy do obowiązków tatusia.
Być może również i to, że także obiady zazwyczaj gotuje tatuś, a jedynie niekiedy mamusia (w zasadzie należałoby też wspomnieć o przedszkolnym panu kucharzu i szkolnych paniach kucharkach, którzy żywią nasze dzieci przez pięć dni w każdym cudownym tygodniu w ciągu roku szkolnego).
Nie można też wykluczyć, że doszło do zderzenia z przyjmowanym dotąd przez moje dzieci za oczywisty poglądem, że mamusia owszem, robi zakupy, ale nie może dźwigać ciężkich siat, a powinna każdorazowo zaprząc do tej roboty jakiegokolwiek mężczyznę, który ma więcej niż trzy lata.
Nie wspomnę również o tym, że akurat ta mamusia, którą mam na myśli, dysponuje pisemnym zaleceniem lekarskim, na którym drukowanymi literami wypisany jest zakaz zbliżania się do odkurzacza i mopa na odległość mniejszą niż metr.

Jakaś głupia ta książka, mamo.” – wyznał szczerze Starszy i nijak nie mogłam odmówić mu racji.
Dlatego też na szczęście już sama doczytałam końcowy fragment rozdziału, w którym – w jednym akapicie – dodano, że „męczennikiem w domu jest też tatuś”, po czym wyjaśniono, że chodzi o to, że „stale go męczą, by kupił lepszy samochód, by zabrał do kina. Wrócił z pracy chory, a i tak go męczą.

Nie ujmując nic księdzu Twardowskiemu, do którego poezji ciągle żywię sporo sympatii, myślę, że to dobrze, że jego czasy, w których za oczywisty uznawano taki tok myślenia, odchodzą bezpowrotnie.
Szkoda tylko, że tak pomału, skoro w roku 2013 ktoś wydał książkę zawierającą takie treści (pojawiają się one jeszcze parę razy, w innych miejscach).

I w ten to sposób koniecznym w tym miejscu stało się wyjawienie drugiego z wysnutych przeze mnie wniosków.
Jakkolwiek by to nie bluźnierczo zabrzmiało (osobiście wierzę w inteligentnego Boga, niech się martwią ci, którzy wierzą w innego): dzięki Ci, Panie, za gender!

Ks. Jan Twardowski „Święta dobrych życzeń”, ilustracje Marcin Strzembosz. Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2013. 

poniedziałek, 23 grudnia 2013

NIezdrowo gorąco, czyli pięć razy życzenia

Kalendarz pokazuje, że ponoć zima i ponoć zaraz Święta.
Termometry – ten zewnętrzny, i ten wewnętrzny – pokazują jednak coś zupełnie innego.
Na zewnątrz pojawiają się bowiem pierwsze pączki i zdziwione tulipany.
Wewnątrz szaleją zaś wirusy, wytwarzając – specjalnie dla moich dzieci – czterdziestostopniową temperaturę.
W zasadzie nie wiadomo więc, dlaczego przydźwigaliśmy do domu choinkę zamiast palmy. Nie jest też jeszcze do końca jasne, komu, kiedy i w jakim stanie uda się pod nią podczołgać; pewne jest jednak, że droga tej osoby będzie znaczona śladami kataru, a niepohamowane napady kaszlu na bieżąco będą wskazywać jej aktualne miejsce położenia.

Z katarem czy bez, świąteczna tradycja nakazuje, by złożyć życzenia.

Najpierw ściąga, dla tych, którzy zawsze mają problem, czego by tu życzyć innym (ściąga pochodzi z książki „Dzień dobry”, napisanej przez Wandę Chotomską, a zilustrowanej przez Bohdana Butenko):







A teraz twórczość własna, luźno inspirowana rymami wprost z Częstochowy i sponsorowana przez gorączkę:

Ile książek jest na świecie,
ile ciastek w święta zjecie,
ile w karpiu będzie ości,
tyle życzę Wam miłości!


 Zdrowych Świąt!

niedziela, 15 grudnia 2013

Prezenty dla każdego, czyli o przedświątecznym (bez)sensie

Od paru dni przeżywam dysonans poznawczy.
Wprawdzie jak na razie przygotowuję się do świąt w sposób raczej umiarkowanie zaawansowany (kolejny raz powtarza ta się ta sama śpiewka: „jeśli chcesz wziąć urlop dzień przed świętami oraz po nich, musisz najpierw na to bardzo ciężko zapracować”), tym niemniej nawet ja nie jestem w stanie ignorować dobiegających zewsząd sygnałów.

I nic to, że wskazują one raczej na to, iż oto zbliżamy się do szczytowego momentu obchodów Dnia Wielkiego Konsumenta niż do czegoś, co kiedyś, bardzo dawno temu, zrodziło się na podłożu religijnym. Sygnał to sygnał, trzeba przynajmniej drgnąć.


Drgam więc za każdym razem, ilekroć w którejś z gazet widzę wkładkę poświęconą „najlepszym świątecznym prezentom”.
Może jestem dziwna, a może niegospodarna, jednakowoż nie tylko, że mnie na część proponowanych prezentów nie stać (a według skali podatkowej zaliczam się podobno do grupy najbogatszych osób w tym kraju), to jeszcze nie widzę sensu w kupowaniu „dla niej, dla niego i dla dzieci” podarków za kilkaset lub kilka tysięcy złotych sztuka. Pomijając już moralność takiego przedsięwzięcia, pojawia się bowiem pytanie: po co?

Wprawdzie autorzy bezpłatnego dodatku do tygodnika „Polityka” przekonują, że „to denerwujące, gdy koleżanka ma taką samą torebkę jak ty”, to jednak, patrząc na moją bardzo ładną skóropodobną torebkę, nabytą w jednej z sieci obuwniczych za kilkadziesiąt złotych, nijak nie mogę wzbudzić w sobie takiego poziomu zdenerwowania, który wywołałby u mnie niedające się usunąć pragnienie znalezienia pod choinką wartej 420 złotych „szytej na zamówienie, unikatowej torby, a w dodatku modnej i pojemnej”.



Gdy zaś widzę zdjęcie złotej zawieszki z cyrkoniami z informacją, że za jedyne 639 złotych wydane przez bliską mi osobę (wychodziłoby, że przez męża, z którym mamy wspólne konto, bo bogatego kochanka, póki co, się nie dorobiłam, a najwyraźniej powinnam) mogłabym podziwiać jak „światło odbija się we wnętrzu kamienia i powraca w postaci licznych wiązek, iskrząc się i błyszcząc”, wiem, że mimo iż zapewnia się mnie, że „mało kto pozostanie obojętny na urok tego zjawiska”, ja jestem nieczuła niczym głaz.




Od czasu przeczytania dodatku zadręczam się także, czy mój mąż nie obrazi się na świętego Mikołaja, gdy nie znajdzie pod choinką szytej w Polsce koszuli Agonista za jedyne 485 złotych. Jak przekonują twórcy dodatku, „mężczyzna, który ma ją na sobie, mówi (…) światu: „Jestem pozytywny, przedsiębiorczy, świadomy własnej wartości i siły. Nie jestem uprzedzony, raczej otwarty i wolny od stereotypów. Mam pasję. Nie boję się zmian”.
I jak on ma żyć, nie mając takiej koszuli, jak żyć?


Wreszcie, muszę wyznać, że czuję się nieswojo, że – mając na stanie ośmiolatka – nie doszłam nawet do sugerowanego przez twórców dodatku etapu „pierwszego tabletu dla dziecka”. Wystarczyło bowiem wydać 520 złotych, by maluszek mógł cieszyć się „udanym, markowym i niedrogim” tabletem „z 7-calowym ekranem oraz kamerami z przodu i tyłu (…), który bez zadyszki uruchomi filmy, gry, programy edukacyjne i zamruczy czysto kołysankę przez głośniczki Beats Audio”. Aż boję się pomyśleć, co wyrośnie z mojego dziecka, któremu kołysanki mruczeli wyłącznie rodzice, przy czym nie zawsze czysto i rzadko w stereo.

Wspomniałam jednak o dysonansie poznawczym.
Po pierwsze, można było go odczuć już przeglądając listy potrzeb rodzin, którym pomagano w ramach akcji „Szlachetna paczka”. Może gdyby takie listy zawczasu rozesłać po redakcjach „opiniotwórczych” gazet, choć kilka zawstydziłoby się i dałoby spokój z drukowaniem takich głupot, jak te wyżej przytoczone.
Od osób aktywnie zaangażowanych w tegoroczną „Szlachetną paczkę” wiem ponadto, że w mojej okolicy co najmniej kilku darczyńców okazało się umiarkowanie szlachetnych (co wyszło na jaw gdy rozpakowano dostarczone przez nich w glorii chwały prezenty, dla których bardziej adekwatną nazwą byłyby jednak "ochłapy"). Być może stało się tak dlatego, że po tym, jak już, z przywołanym poradnikiem w ręku, zakupili wszystkie niezbędne prezenty dla najbliższych, postanowili jednak zaoszczędzić, wobec czego dokonali cięć w puli „na dobroczynność”.

Po drugie, w piątek otwierano w moim mieście czwarty kolejny dyskont spożywczy jednej z dwóch najpopularniejszych w Polsce marek (oprócz tego są jeszcze dwa inne, innych marek). Kiedy przejeżdżałam obok o godzinie ósmej rano, przed wejściem stał zbity tłum, a samochody klientów nie tylko, że zajmowały cały, dość duży, parking sklepowy, to jeszcze stały we wszystkich możliwych (i niemożliwych także) do zaparkowania miejscach w promieniu 50 metrów. Nie wiem, czy tego dnia do zakupów dodawano gratisowe baloniki czy też stwarzano możliwość kupienia pomidorów za pół ceny, jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że powinnam się zdecydować na którąś z opcji:
- albo jesteśmy bardzo bogatym społeczeństwem, któremu poprzewracało się w głowach,
- albo jesteśmy bardzo biednym społeczeństwem, które dla zaoszczędzenia paru złotych gotowe jest stoczyć bój w kłębiącym się tłumie.

Niezależnie jednak od tego czy za prawidłową uznamy pierwszą czy drugą odpowiedź, myślę że największe zyski społeczne przyniosłoby zlikwidowanie świąt.                               

wtorek, 10 grudnia 2013

"Wszyscy ludzie rodzą się wolni", czyli Międzynarodowy Dzień Praw Człowieka

Wskutek poddania się impulsowi i zamieszczenia ledwie wczoraj poprzedniego, nieplanowanego wpisu, aktualny post – zaplanowany już wcześniej – umieści mnie niewątpliwie w grupie tych, których kryzys blogerski się nie ima, a płodność pisarska budzi przerażenie.
Nic wszak nie poradzę na to, że Międzynarodowy Dzień Praw Człowieka przypada 10, a nie 11 czy 12 grudnia.

W zasadzie dobrze się jednak złożyło, bowiem prawa człowieka nierozerwalnie wiążą się z tematyką poruszoną w poprzednim poście i tym, o czym rozmawialiśmy w komentarzach (zwłaszcza z uważną Anonimową czytelniczką, dziękuję!). Dlatego będzie znów nieco patetycznie.

Za znakomite wprowadzenie niech posłuży cytat z wypowiedzi Eleonory Roosevelt, przywołanej w przedmowie do książki, o której będzie dzisiaj.


Zapytana o to, gdzie zaczynają się powszechne prawa człowieka, pani Roosevelt odpowiedziała tak:
Niedaleko domu – tak blisko, że nie widać tego na żadnej mapie świata. Jest to świat pojedynczego człowieka, okolica w której mieszka; szkoła czy uniwersytet, na który uczęszcza; fabryka, gospodarstwo czy biuro, w którym pracuje. W takich miejscach każdy mężczyzna, każda kobieta i dziecko potrzebują równych praw, równych szans i godnego życia bez dyskryminacji. Jeżeli prawa człowieka nie będą tam respektowane, nie będą też miały znaczenia nigdzie indziej. Bez troski obywateli o ochronę praw człowieka w najbliższym otoczeniu, daremnie będziemy oczekiwać postępu w skali globalnej.

Nie ukrywam, że takie podejście jest mi bardzo bliskie.
Mam bowiem wrażenie, że jeśli odpuścimy sobie walkę o to, aby w naszym najbliższym otoczeniu poziom przestrzegania praw człowieka był jak najwyższy, nieprędko uda się realnie poprawić warunki bytowania tych, którzy żyją znacznie dalej niż my. Skupieni na własnych problemach, może mniej dramatycznych niż te, z którymi borykają się ludzie po drugiej stronie globu, ale ciągle jeszcze często sprowadzających się do prostych pytań o to, za co i jak przeżyć, jak nie stracić resztek godności, z trudem przyjmujemy do wiadomości, że i my możemy, a nawet powinniśmy komuś pomóc.

A kiedy widzę z jakim trudem przychodzi żyjącym w Polsce dorosłym, pozornie wykształconym ludziom wprowadzanie standardów, które w innych krajach od dawna wydają się oczywistością (wystarczy zerknąć na przygotowany z okazji dzisiejszego dnia raport polskiej Rzecznik Praw Obywatelskich i ranking problemów, które stanowią jej zdaniem aktualnie największe zagrożenie z punktu widzenia przestrzegania praw człowieka i obywatela w naszym kraju), jestem pewna, że trzeba zaczynać jak najwcześniej. Sama nie dalej jak w ubiegłym tygodniu znalazłam się bowiem w sytuacji, w której okazało się, że moja światłość nie jest wcale taka świetlista jak mi się wydawało, gdyż gdzieś z tyłu mojej głowy chichoczą poglądy, których mogę się tylko wstydzić.

Jeśli będziemy tłukli dzieciom do głów, że są pewne rzeczy, z którymi się nie dyskutuje, takie jak prawo do życia, wolności, bezpieczeństwa, równości – DLA WSZYSTKICH, może za dwadzieścia lat będzie choć trochę lepiej. A za kolejnych dwadzieścia - jeszcze lepiej.  

Moim skromnym zdaniem nie zaszkodziłoby, gdyby wydana dzięki inicjatywie Amnesty International ilustrowana Powszechna Deklaracja Praw Człowieka (w Polsce pod tytułem „Wszyscy ludzie rodzą się równi”) była obowiązkową lekturą w szkole podstawowej.


Lektura samego tekstu Deklaracji nie sprawia bowiem zazwyczaj nadmiernej przyjemności (a wiem co mówię, gdyż od pewnego czasu dzięki Radzie Europy zgłębiam sprowadzającą się w zasadzie do tego samego, tyle że europejską Konwencję o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności). Śmiem nawet twierdzić, że wielkość populacji, której kiedykolwiek udało się ze zrozumieniem przeczytać wszystkie trzydzieści artykułów można określić w promilach (albo nawet w promilach promili).
Z tego właśnie powodu „Wszyscy ludzie rodzą się równi” uważam za strzał w dziesiątkę.



Z okazji 60 rocznicy powstania Deklaracji (która przypadała w roku 2008) Amnesty International poprosiła znanych artystów o zilustrowanie każdego z trzydziestu postanowień tego aktu prawnego.


Powstały prace bardzo różne, tak jak różni są owi artyści.
Niestety, większości z nich nie znam (do tej pory, o ile dobrze kojarzę, zetknęłam się z ilustracjami tylko dwóch z nich: Niemca Axela Schefflera, który przepięknie narysował Gruffalo oraz Anglika Chrisa Riddella, który zilustrował chociażby wydaną u nas dosłownie przed chwilą książkę Neila Gaimana „Na szczęście mleko”) i – także niestety – nie ma wśród nich żadnego Polaka czy Polki.


Wspólnym mianownikiem każdej ilustracji jest prostota, która pozwala nie zgubić sedna.

Jedni stworzyli przy tym kolorowe rysunki, pełne detali:
 
(widoczny na obrazku pomnik przedstawia Nelsona Mandelę, którego pogrzeb odbył się dzisiaj)
art. 3, ilustr. Nicky Daly (RPA)

Inni wybrali wersję prostą, w plakatowy sposób dosadną:

art. 5, ilustr. Jane Ray (Wielka Brytania)

Niektóre ilustracje są bardzo artystyczne:

art. 13, ilustr. Alan Lee (Wielka Brytania)

Inne mniej, za to bardziej zabawne:

art. 28, ilustr. Chris Riddel (Wielka Brytania)

 I choć wątpliwości może budzić gust osoby odpowiedzialnej za wybór czcionek, którymi wypisano streszczenia poszczególnych norm,

art. 25, ilustr. Brita Granström

to pewnym jest, że jeśli nasze dzieci za oczywistość uznają treść przepisu art. 1 Deklaracji, zgodnie z którym „wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi pod względem swej godności i swych praw. Są oni obdarzeni rozumem i sumieniem i powinni postępować wobec innych w duchu braterstwa”, będą miały spore szanse, by stać się lepszymi od nas ludźmi.

art. 1, ilustr. John Burningham (Wielka Brytania)

„Wszyscy ludzie rodzą się wolni. Ilustrowana Powszechna Deklaracja Praw Człowieka”, wprowadzenie Lecha Wałęsy, tłumaczenie Agnieszka Szymczak. Wydawnictwo Arkady we współpracy z Amnesty International, Warszawa 2009. 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

W. Tochman "Eli, Eli", czyli dalej jest gorzej, ale blisko też nie najlepiej

Jedną z rzeczy, którą lubię najbardziej zarówno w czytaniu książek, jak i pisaniu bloga, jest nieprzewidywalność.
Moje codzienne życie w zasadzie – z małymi wyjątkami – bywa porządne i poukładane; mniej więcej wiem, co będzie się w nim działo za tydzień czy miesiąc.
Jak na razie nie potrafię jednak przewidzieć tego, co będę za tydzień czytać, ani tego o czym zechcę napisać.


Najnowszej książki Wojciecha Tochmana nie planowałam czytać. W dużej mierze było to spowodowane wrażeniami ze spotkania z tym autorem, podczas którego nieco zraziła mnie przybrana przez niego poza. Nie przepadam za osobami sprawiającymi wrażenie, że patrzą na wszystkich rozmówców z góry. I nawet jeśli wiem, że to raczej nieprawda (a sądzę, że tak jest w przypadku Tochmana), to trudno wykrzesać z siebie więcej niż tylko odrobinę sympatii.
Kiedy jednak stało się tak, że niespodziewanie, pod wpływem impulsu, przeczytałam „Eli, Eli”, nie wydawało mi się, abym mogła o tej lekturze cokolwiek w najbliższym czasie napisać. Niekompatybilność tej pozycji z choinkami, bombkami i Mikołajami wydaje się bowiem być aż nadto wyraźna.

Tymczasem okazało się, że jest zupełnie inaczej.

„Eli, Eli” z estetycznego punktu widzenia znakomicie nadaje się na prezent gwiazdkowy.
To książka pięknie wydana, z przemyślaną kompozycją i cudownymi, artystycznymi zdjęciami. Gdy dodać do tego nietypowy format i wysoką jakość papieru, aż żal nie położyć jej pod choinką.
W zasadzie zresztą, przeglądając ją pobieżnie w księgarni, można nie zorientować się, że to o filipińskich slumsach i ich mieszkańcach. O potwornej, w zasadzie niewyobrażalnej dla nas nędzy, ludzkim okrucieństwie i bezduszności. O nieszczęściu i braku perspektyw. O cierpieniu.

Nie każdy, w tym i ja, zrozumie dlaczego powinien interesować się tym, co na co dzień dzieje się w Filipinach. Zwłaszcza, że liczba ludzkich tragedii w Polsce ciągle wydaje się być wysoka.
Rozumiem, dlaczego tym tematem zainteresowali się i Tochman, i Wełnicki (autor zdjęć); zostało to dokładnie wyjaśnione w ostatnim rozdziale i w dołączonych „podziękowaniach”. 
Dalej jednak nie wiem, czy i po co i ja muszę to wszystko wiedzieć.

Nie żałuję, że przeczytałam tę książkę, ale trochę dziwię się, że tak mało mnie obeszły opisane w niej historie.
A każda z nich jest niezwykle dramatyczna. Wstrząsająca.

Każdy rozdział opowiada inną historię. Punktem wyjścia jest za każdym razem zdjęcie.
Najbardziej spektakularna historia to opowieść o „dziewczynie z perłą”, Josephine, chorej na rzadką i nieuleczalną chorobę skóry.
Bohaterami innego rozdziału jest dwójka żyjących w szafie malutkich dzieci, które – gdyby nie pojawiły się na drodze twórców tej historii – być może dziś już by nie żyły.
Pojawia się też opowieść grozy, o ludziach żyjących na cmentarzach.
Będzie i o bezmyślnych zachodnich turystach, wybierających się do slumsów na rodzaj safari, i o wykorzystujących ich głupotę tubylcach.
I o tym, jak ciężko jest w filipińskich slumsach zarobić tyle, ile w Polsce uznalibyśmy za marne grosze, a co tam stanowi kwotę pozwalającą na przeżycie.
Najwięcej miejsca zajmuje jednak opis beznadziei. I widmo wszechobecnej śmierci.

Tochman opowiada o wszystkim pozornie beznamiętnie, nie ukrywając swojej pozycji piszącego książkę reportera z dalekiego kraju. Przez pierwszych kilka rozdziałów nie zachęca to do lektury. Autor stosuje bowiem dość tanie chwyty, kontrastuje historie w sposób, który daje wrażenie moralizatorstwa.

Różnica między naszym a tamtym światem jest olbrzymia. Jeśli jednak w przypadku Chin czy chociażby Bangladeszu, mogę wykrzesać z siebie rodzaj poczucia winy, chociażby z uwagi na kupowanie taniej odzieży i napędzanie koniunktury na towary produkowane przez bezwzględne zachodnie koncerny, o tyle z Filipinami idzie mi znacznie gorzej.
Osobiście nie podróżuję bowiem w tamte strony, nie zatrzymuję się w luksusowych hotelach, że o nieuprawianiu seksturystyki nie wspomnę.

Wiem, że na świecie jest mnóstwo miejsc, w których jest bardzo źle, ale na co dzień widuję za dużo potwornej polskiej biedy i okropnych ludzkich nieszczęść, które dzieją się na wyciągnięcie ręki, aby wzruszać się wystylizowanymi historiami o jeszcze gorszych nieszczęściach w jeszcze czarniejszych miejscach. Nawet jeśli są znakomicie napisane.
I choć mniej więcej w połowie tej, dość krótkiej, opowieści, zrozumiałam (tak mi się przynajmniej wydaje) cel przyjęcia przez Tochmana takiej, a nie innej maniery pisarskiej, to jednak nie zaczęłam dzięki temu bardziej współodczuwać.
Może to mój defekt, może brak wrażliwości, a może nic w tym złego. Jedni spełniają się globalnie, inni zaś lokalnie.

Paradoksalnie jednak, teraz, tuż przed Świętami, dostrzegłam jedną ważną rzecz, o której pisze Tochman.
Hipokryzję pomagających.
Nie jest sztuką rzucić dolara na ulicy, albo dać banana głodnemu dziecku (które za chwilę może umrzeć wskutek zadławienia się nim), po czym odwrócić się na pięcie i odejść w glorii wielkiego dobroczyńcy.
Pomagać też trzeba umieć, a przede wszystkim trzeba robić to z pokorą.
Tochman nie kryje zresztą, że sam nie okazał się mistrzem w tej dyscyplinie. W książce napisał o tym w sposób, który jednak trochę mnie zirytował, może przez to, że nie do końca zaakceptowałam wspominaną wyżej manierę. Na szczęście przeczytałam także rozmowę z nim, zamieszczoną w 41 numerze tegorocznych „Wysokich obcasów”, a przeprowadzoną przez Dorotę Wodecką, w której mówił o tym w sposób dużo bardziej dla czytelnika strawny, gdyż niewystylizowany.

A napisałam dziś post o tej książce dlatego, że wczoraj pewna daleka znajoma, pracująca dla dużej korporacji, otrzymała od swojej szefowej maila.
W wiadomości zawarta była informacja o tym, że otóż – chwalmy Pana! – zarząd korporacji, której ma zaszczyt być trybikiem, postanowił przed świętami pomóc wybranej przez siebie ubogiej rodzinie. Ze strony zarządu pomoc sprowadza się do rzucenia szczytnego hasła oraz zarządzenia wśród trybików obligatoryjnego uczestnictwa w zbiórce pieniędzy. Wszystko podlane świątecznym sosem, pełnym haseł o miłości bliźniego.
Moja znajoma pracuje dla tej korporacji od kilku lat, ciągle na podstawie kolejnych umów zlecenia, zarabiając aktualnie niewiele ponad tysiąc złotych miesięcznie, a wykonując w zasadzie pracę na pełen etat. Jej sytuacja rodzinna i życiowa jest trudna, by nie powiedzieć, dramatyczna.

Nie trzeba jechać do Filipin, by zrozumieć, że ten świat nie jest najlepszym z możliwych.

Wojciech Tochman „Eli, Eli”, fotografie Grzegorz Wełnicki. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013. 

czwartek, 5 grudnia 2013

Gdzie Mikołaj z Ksawerym się biją, tam DPS w Niegowie może skorzystać, czyli Robótka 2013

W dniu, w którym wszystkie oczy zwrócone są ku niebu, a czai się w nich lęk o to, kto wyjdzie zwycięsko ze śmiertelnego pojedynku: Mikołaj (święty) czy Ksawery (orkan), warto pomyśleć o kimś innym niż tylko o sobie.
Bo nawet jeśli rano okaże się, że wygrał Ksawery, wskutek czego nietknięte ciasteczka nadal tkwią na talerzykach, na których dziecięce rączki położyły je wieczorem, a pod poduszkami tylko pustka, nie musi być to powodem do smutku.

Wystarczy nie zapomnieć o tym, że grudzień to dopiero od niedawna czas zaciągania świątecznych pożyczek i wydawania bajońskich sum na coraz to bardziej wymyślne i drogie prezenty, natomiast znacznie dłuższą tradycję ma wykorzystywanie długich grudniowych wieczorów na robienie czegoś przyjemnego. Dla siebie i dla innych.

Można wspólnie upiec ciasteczka i poczęstować nimi Mikołaja, Ksawerego lub sąsiada.
Można posiedzieć z dziećmi lub znajomymi przy stole w kuchni lub gdziekolwiek bądź i porozmawiać, chrupiąc orzechy albo klejąc świąteczne łańcuchy.
Można też zastanowić się nad tym, czy możemy sprawić komuś w jakiś sposób radość.
W razie braku pomysłów na to jak to zrobić, podsuwam ten oto:


Wystarczy kliknąć TUTAJ, przeczytać w czym rzecz, a potem czym prędzej kupić lub zrobić kartkę świąteczną, wypisać na niej serdeczne życzenia i wysłać.
Tylko tyle. Radości będzie znacznie więcej.

Dziewczyny – Kaczka i Bebeluszek – od czterech lat wykonują naprawdę fantastyczną robotę, czy raczej Robótkę. Ciągle potrzebne są jednak nowe ręce do pracy.

Dla zachęty mogę jedynie dodać, że właśnie dziś święty Mikołaj w przebraniu listonosza nieoczekiwanie dostarczył nam wspaniały prezent prosto z Niegowa.


Nie wiem, czy bardziej podoba nam się przepiękny kalendarz, czy kartka z życzeniami. Pozornie zwykła, wydrukowana na drukarce, jednak gdy się jej przyjrzeć, okaże się, że ktoś – specjalnie dla nas – własnoręcznie pokolorował obrazek.
I te pięć minut, które ktoś znalazł i przeznaczył tylko dla nas, jest niespodziewanym i bardzo wzruszającym prezentem. 

Wypisanie i wysłanie kartki do Niegowa też nie zajmie więcej niż pięć minut. Radość będzie jednak trwała znacznie dłużej.

niedziela, 1 grudnia 2013

A.H.Janowska "Wariacje jesienne", czyli grudniowi na przekór

W zasadzie to głupio, żeby na początku grudnia, gdy wystawy sklepowe skrzą się już od starannie wystylizowanych choinek, a zewsząd słychać dźwięki anglojęzycznych świątecznych piosenek, pisać o książce, która w tytule ma przymiotnik „jesienne”.

Z drugiej jednak strony, gdy wyjrzeć przez okno, jasno (choć dziś to akurat ciemno) widać, że pogoda zdecydowanie jesienna, nie zaś zimowa. Dżdżyście, wietrznie i szaro, brr!



Na takie dni książka Anity Janowskiej nada się jak znalazł. Opowieść snuta z perspektywy bohaterów znajdujących się w jesieni swego życia jest bowiem zasadniczo pogodna, momentami zabawna, chwilami ironiczna, a tylko niekiedy trochę smutna.
To powieść z kluczem, gdyż większość pojawiających się w niej postaci ma swoje pierwowzory wśród faktycznie żyjących kiedyś, a niekiedy i nadal, osób. Podejrzewam, że ktokolwiek nieco lepiej ode mnie zorientowany nie będzie miał większych problemów, by odgadnąć kto jest kim. Tu co nieco podpowiada sama autorka, jednak tak naprawdę znajomość nazwisk i faktów nie jest moim zdaniem niezbędna do tego, by cieszyć się lekturą.

Można potraktować tę historię, pełną różnorakich wątków, wtrętów, postaci, powracających niczym w prawdziwych muzycznych wariacjach, jako opowieść o miłości w wieku dojrzałym. Gdy bohaterowie nie tylko, że dawno mają już za sobą pierwsze kroki w chmurach, ale i są już niekiedy na tyle boleśnie doświadczeni, że już nigdy więcej nie powinni chcieć błąkać się gdziekolwiek ponad ziemią. Niejeden młody człowiek odkryje być może po tej lekturze ze zdumieniem, że takie miłości wcale nie są w niczym gorsze od romantycznych uniesień dwudziestolatków o gładkich twarzach. Nie ulega jednak wątpliwości, że im człowiek starszy, tym droga, którą musi pokonać, by dać szansę miłości, coraz bardziej kręta. Bo choć nasza wiedza o niej wraz z wiekiem staje się coraz pełniejsza, to jednak coraz trudniej jest odrzucić cały bagaż przeżyć i dać się ponieść, bez oglądania się za siebie oraz na boki.

Można także skupić się na tym, że to powieść o literatach, wiodących spokojne życie w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Pojawi się więc wiele erudycyjnych wzmianek, błyskotliwych myśli czy literackich tropów.
Dla mnie, osoby, która żyje w zupełnie innym świecie, w wiecznym rozkroku i pogoni za uciekającym czasem, uderzające było całkowite oderwanie bohaterów powieści Janowskiej od takiej jak moja rzeczywistości. Wydają się bowiem być zawieszeni poza czasem i oderwani od jakichkolwiek trosk (poza zdrowotnymi).
Czy wychodzi im to na dobre? Jedna z bohaterek zauważa ironicznie, że są „atrapami uczuciowymi”, gdyż żyją dla obserwacji i są tak naprawdę złodziejami, którzy okradają „bliźniego: z ważnych sytuacji jego życia, z jego wzruszeń, z jego słów. A czy złodziej może szczerze kochać kogoś, kogo okrada?

Mi przypomniała się natomiast zamieszczona w 42 numerze tegorocznego Newsweeka rozmowa z Joanną Bator, która – odnosząc się do życia osób ze środowiska akademickiego – mówiła: „Mogłam żyć na tej wyspie akademickiej i mieć w nosie, co dzieje się poza nią, lecz nie byłam w stanie tego wytrzymać. Moi znajomi są wykształceni, mówią pięknym językiem, słuchają wyrafinowanej muzyki i jest miło. Można zamknąć drzwi i włączyć operę Haendla. Ale można też coś robić na małą skalę: uratować parę kotków, spędzić parę godzin w hospicjum. Albo napisać książkę. Czy wystarczy, że piszę książki, których bohaterka angażuje się w życie? Nie wiem.

Ja wiem, że opisany w książce Janowskiej świat nie jest moim światem i raczej nigdy nim nie będzie. Zbyt wiele jest różnic między mną a jej bohaterami, przynajmniej na tym etapie, na jakim teraz się znajduję. Nie zmienia to jednak tego, że przyjemnie było na parę godzin wsiąknąć w całkiem inną rzeczywistość.

Choć z drugiej strony, nie można zapomnieć o tym, że mottem swojej historii Janowska uczyniła cytat z artykułu arcybiskupa Józefa Życińskiego „Nikodem Dyzma dla intelektualistów”:
„…Ironizowanie, jako podstawowa forma dialogu ze światem, może przynieść nową syntezę, w której homo sapiens i homo ludens wydadzą potomstwo w postaci osoby wesołkowatej, która chroni się przed rozpaczą, uciekając w absurd i autoironię…
Mam wrażenie, że gdy dogłębnie to zdanie przemyśleć, może się okazać, że łączy nas wszystkich więcej niż się to na pierwszy rzut oka wydaje.

Anita Halina Janowska „Wariacje jesienne”. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.