piątek, 28 grudnia 2018

K.Varga "Egzorcyzmy księdza Wojciecha", czyli że czasem nie warto celować w dziesiątkę


Gdyby zbiór opowiadań Krzysztofa Vargi, wydany w ubiegłym roku pod nieco mylącym tytułem „Egzorcyzmy księdza Wojciecha”, składał się tylko z trzech pierwszych tekstów, niewykluczone, iż popełniłabym kolejny post (poprzedni tutaj lub tutaj), pełen skierowanych do autora wyznań miłosnych. Niestety opowiadań jest aż 10.


Tymczasem gdybym przeczytała, a i to nie do końca, tylko pierwsze z nich, ewentualnie jeszcze drugie, zwłaszcza gdybym uczyniła to jak uczyniłam kilka dni temu - w te najrodzinniejsze ze wszystkich świąt, w trakcie których miłość i szczęśliwość powinny były opromieniać wszystkich wokół, choć jednakowoż jakoś moim zdaniem ni cholery nie opromieniły, być może byłabym w stanie złożyć Vargohołd, sławiąc autora przenikliwość i umiejętność patrzenia dalej niż wzrok zwykłego śmiertelnika sięga, a czyniąc to przy użyciu, rzecz jasna, odpowiednio skonstruowanych zdań, dłuższych nawet niż lista osób łożących na rzecz jednej z toruńskich rozgłośni radiowych.

Bo oto w pierwszym opowiadaniu, pozornie bez sensu zatytułowanym „Święto zmarłych”, Varga obnaża pustotę tradycyjnych polskich, rodzinnych Wigilii. Już pierwsze zdanie odziera czytelnika z ewentualnych złudzeń. „Zawsze nienawidziłem Bożego Narodzenia”, pisze bowiem Varga, zamykając tym samym bezpowrotnie furtkę, za którą kryje się droga do lektury miłej i przyjemnej, w sam raz na święta.

Samej Wigilii nie znosiłem – tego rodzinnego wzdęcia, tego religianctwa w świeckiej jak najbardziej wspólnocie, gdzie przywiązanie do katolickich wartości objawiało się wyłącznie w jadłospisie, obowiązkowym opłatku na talerzyku pośrodku stołu oraz – tak, to niebywałe – w garści siana pod obrusem, choć oczywiście bez dodatkowego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. Brzydziło mnie nade wszystko postne jedzenie: ohydny karp, do którego zawsze czułem zrozumiały przecież wstręt, ciężkostrawne pierogi z kapustą i grzybami, słodko-mdły kompot z suszu, wreszcie zupa grzybowa – to wszystko było odstręczające. Niepojęte, że najobrzydliwsze jedzenie, jakie można sobie wyobrazić, podaje się najradośniejszego podobno dnia w roku – nigdy nic mi nie smakowało w Boże Narodzenie, z wyjątkiem makowca.”

Czytając opis Wigilii, którą narrator, bezdzietny i stanu wolnego mężczyzna, w wieku bliżej nieokreślonym, ale pewnie gdzieś po trzydziestce, może bliżej czterdziestki, a nawet pięćdziesiątki, spędził ze swoimi rodzicami, siostrą i szwagrem w jednym z wielu mieszkań w bloku z wielkiej płyty na Ursynowie, ma się wrażenie, że autor był nie tylko w tym jednym mieszkaniu, ale w wielu mieszkaniach i domach, nie tylko na Ursynowie, nie tylko w Warszawie i nie tylko tamtej Wigilii, ale i obecnej, jak również z pewnością wielu, które dopiero nadejdą. Puste rytuały, brak jakiegokolwiek, poza formalnym, zainteresowania drugim człowiekiem, chwile, które trzeba przetrwać, żeby nie sprawić przykrości rodzicom, mimo że ci za nic mają dbanie o niesprawianie przykrości własnym dzieciom, o współmałżonku nie wspominając, chociaż nie, gdzie tam rodzicom, o matki tu idzie, to matki są na planie pierwszym, ojcowie pełnią co najwyżej role gamoniowatych, nicnierozumiejących fujar.

kadr z filmu "Cicha noc"
źródło zdjęcia
Moja matka wróciła z kuchni, niosąc triumfalnie półmisek z wyjątkowo nieapetycznym karpiem; zdawało mi się, że przez smród smażeniny przebija obleśny odór błota.
- Nie macie jeszcze dość – zapytała filuternie, tak jak pytała dwa razy w roku, w Boże Narodzenie i Wielkanoc.
W tym pytaniu zawierała się cała jej kokieteria, bowiem odpowiedź miała być z grubsza taka: O Jezu, już nie mogę, ale się objadłem, przepyszne było to wszystko, śledzie fenomenalne, pierogi fantastyczne, zupa zaś – mistrzostwo świata, ale karpia na pewno spróbuję!
Milczałem wyniośle, całą nadzieję pokładając w ojcu i szwagrze, i jak zwykle się nie zawiodłem. (…)
- Pierogi naprawdę fantastyczne – wyszeptał z zapałem ojciec. – Ciasto cienkie, a farszu dużo, nie to co te gotowe z garmażerii; Krysia robi najlepsze pierogi na ziemi – zwrócił się do zięcia.
- A ciebie kto pytał? – Matka podniosła głos, jakby ją obraził.

Również w opowiadaniu drugim, „Matka i córka”, poświęconym kolejnej toksycznej relacji rodzinnej, opowiedzianym z perspektywy tej ostatniej, brak jest jakichkolwiek jasnych punktów.

Zawsze kiedy miała jechać na Ursynów, do matki na sobotni bądź niedzielny obiad, robiło się jej niedobrze. Mdliło ją i czuła, że zaraz zwymiotuje. Zresztą wymiotowała czasami, najczęściej po którymś z telefonów od matki, nieodmiennie zamiast: „dzień dobry”, „cześć”, „co słychać” bądź „jak się masz”, zaczynającego się od „no co się nie odzywasz” albo „dlaczego nie dzwonisz”, względnie „co się z tobą dzieje”, albo „gdzie teraz jesteś”, wszystko bez pytajników, bez wypowiadania tego słynnego znaku graficznego. Zawsze były to pytania w formie zdań oznajmujących, podmurowanych mocnym wyrzutem.”

Tak z tego opowiadania, jak i z poprzedniego, podobnie jak z kolejnych ośmiu wieje chłodem, beznadzieją, zgnilizną i śmiercią. Pojawia się w niej niekiedy humor, czarny, rzecz jasna, ale niestety wyłącznie w charakterze widma, które gdzieś mignęło i zaraz zniknęło, a może nigdy go nie było? I owszem, wiadomo, że Vargowe poczucie humoru trafia wyłącznie do nielicznych, jednak chciałoby się, aby tym razem byli oni bardziej jednak liczni. Ba, marzyłoby się, by samemu dołączyć do tego grona, niestety, tym razem nazbyt elitarnego.

Największym problemem jest jednak nie to, że opowiadania Vargi nie śmieszą, bo śmieszyć z założenia chyba nie miały.

Rzecz też nie tylko w nadmiarze historii, kręcących się wokół tej samej tematyki, zapętlających się przy tym i ogrywających, z pewnością w sposób autorsko świadomy, pytanie tylko po co, te same wątki.

Nie idzie też o to, że obce i całkowicie obojętne są mi seksualne fantazje pięćdziesięcioletnich mężczyzn, a już zwłaszcza te, które kręcą się wokół ich własnych sióstr. 

Mogłabym nawet przymknąć oko na całkowicie niezrozumiały pisarsko zabieg polegający na wyposażeniu opowiadania pt. „Wróżbita Błażej” w obszerne fragmenty (lekko licząc – 30% całego tekstu) złożone wyłącznie z pseudoezoterycznych wywodów tytułowego bohatera. Gdyby jeszcze chodziło o oszczędności wydawnicze, ale nie, to są naprawdę zadrukowane tekstem strony, które jednak, pierwszy raz w przypadku lektury jakiegokolwiek dzieła Vargi, przerzucałam bez czytania, jedna za drugą.

To, co najbardziej mnie zabolało, to natomiast fakt, iż powołani do życia przez Vargę bohaterowie kompletnie mnie nie obeszli. Nie obchodzą mnie bowiem zazwyczaj egoistyczni mieszkańcy wielkich miast, choćby i nawet pochodzący z małych miasteczek, choćby i z Mąciwodów, kilkakrotnie przez autora przywoływanych, pewnie nie bez powodu, jednak nijak nie czuję się zobowiązana do zastanowienia się nad tym dlaczego. Ich opisane przez Vargę przypadki są mi całkowicie obojętne, a każda z opisanych śmierci robi na mnie wrażenie nie większe niż najnowsze doniesienia Pudelka. Jakkolwiek to zabrzmi, za stara już jestem na czytanie o problemach ludzi pustych, choćbym nawet i dostrzegała ich, bynajmniej nieprzypadkowe, podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń, a może nawet do siebie samej. Nie obchodzi mnie również czytanie po raz kolejny o banalności zła, w każdym razie nie odkąd przeczytałam książkę Hannah Arendt. Być może po to właśnie przeczytałam ten zbiór, by to sobie uświadomić, doprawdy, to może być jakiś trop.

Nieunikniony koniec zrównuje mieszkańców blokowisk, pracowników korporacji, bywalców modnych knajp, duchownych i wróżbitów. Nie chronią przed nim zasobne konta, uciechy cielesne, tarot, ani tym bardziej współczesny pęd do posiadania. Muszą się z nim zmierzyć biurowe androidy zaprogramowane na realizację celów, córki wiecznie pokłócone z matkami i zawsze za późno za nimi tęskniące, statystyczne polskie rodziny przy świątecznych stołach i niespełnieni kochankowie.”

Tak wiem, to moja wina. Przestałam czytać zachęcające do lektury notki wydawcy zamieszczone na okładkach. Ta zacytowana wyżej jest kwintensencją tych opowiadań, smutną niezwykle, gdy się wie, że Krzysztofa Vargę stać na więcej niż tylko na tanie, dające się zgrabnie ująć w blurba, banalne prawdy.
Każdy umrze, to oczywiste, szkoda czasu, by o tym pisać. Jak umrze, to rzecz tym bardziej bez znaczenia. Ważne, co się zrobi z własnym życiem i to nad tym warto byłoby się zastanowić, zwłaszcza teraz, gdy kalendarz wręcz do tego zmusza, nieuchronnie przypominając o przemijaniu. Dziesięć opowiadań o ludziach, którzy swoje życie spędzili skupiając się wyłącznie na sobie, to dla mnie zatem co najmniej o dziewięć za dużo.

Krzysztof Varga „Egzorcyzmy księdza Wojciecha”. Wielka Litera, Warszawa 2017.

poniedziałek, 12 listopada 2018

M.Szczygielski "Leo i czerwony automat", czyli o tym co się dzieje w naszym Mieście


W moim Mieście domy są jasne i wysokie, a ulice szerokie i czyste. Rosną przy nich drzewa, które wiosną i latem zielenią się nad chodnikami, jesienią zaś zasypują je czerwonymi, żółtymi i brązowymi liśćmi. Nad ulicami przebiegają estakady kolejki, którą bardzo szybko można przejechać z jednej dzielnicy do drugiej. Wagony kolejki raz mkną nad ulicami, a za chwilę zjeżdżają do tuneli wydrążonych pod ziemią i suną w ciemności.
Są u nas place i skwery oraz stawy, jeziora i parki – całe mnóstwo! (…)
W Mieście są centra handlowe, biura szkoły i przedszkola. Kina, teatry, sklepy, urzędy. Wielkie szklane wieżowce i małe drewniane domki. Jest też uniwersytet, ogród zoologiczny, wiele muzeów, galerii – no, słowem, wszystko. (…)
Moje Miasto jest ogromne. Żyje w nim mnóstwo osób.
Kiedy mieszka się w takim Mieście, bardzo łatwo zapomnieć, że istnieje na świecie jeszcze coś poza nim.

Marcin Szczygielski, pisząc swoją najnowszą książkę „Leo i czerwony automat”, chciał uniknąć prostych skojarzeń. Dlatego też akcję tej powieści umieścił w Mieście bez nazwy, zaś jej bohaterom nadał imiona niekojarzące się z żadnym konkretnym krajem czy narodem. Leo, Timur, Fred, Anna – faktycznie, to mieszanka kosmopolityczna.
Mimo to dzisiaj i wczoraj, w dniach, w których wszyscy Polacy powinni być jak jedna, zgodnie machająca biało-czerwonymi flagami rodzina, która na te dwa dni zapomniała, że na świecie istnieje jeszcze coś poza nią, zamiast pisać tu o patriotycznych książeczkach dla dzieci lub dorosłych, pomyślałam właśnie o tej książce.

Szczecin, 11.11.2018
źródło zdjęcia

Książce, która mi wydała się mroczna, przygnębiająca i upiornie prawdziwa. Czytający ją w tym samym czasie znajomy dziesięciolatek nie przejął się jednak specjalnie, uznając ją wyłącznie za tajemniczą.
Jego szczęście, a mój pech. Pech bycia dorosłą.

Miasto jest wspaniałe nie tylko z powodu pięknych domów, szerokich ulic, parków, fontann, pomników i mostów, ale ze względu na mieszkańców. Ludzie z Miasta są życzliwi i sympatyczni – oczywiście jedni bardziej, a inni mniej. Jednym powodzi się lepiej, drugim gorzej; jedni zajmują luksusowe apartamenty lub wille i jeżdżą drogimi autami, a inni mieszkają w małych mieszkankach i stać ich tylko na rower, ale wszystkich łączy życzliwość. Często uśmiechają się do siebie, starają się być grzeczni i pomocni. Oczywiście kłócą się niekiedy i awanturują, ale wiadomo, że prędzej czy później się pogodzą. Po prostu wszystkim w Mieście zależy, aby mieszkańcy mieli dobre życie – nie tylko oni sami, ale też ich sąsiedzi. Tak przynajmniej myślałem do niedawna.”

źródło zdjęcia

W czasie spotkania promującego tę książkę, jakie dwa tygodnie temu odbyło się w szczecińskiej kameralnej księgarni „Fika”, Marcin Szczygielski unikał zdradzania szczegółów fabuły. Fragment książki, który przeczytał w czasie tego spotkania, był humorystyczny, zwiastując – jakżeż mylnie! - raczej lekturę przyjemną niż przygnębiającą.

W czasie kolejnych spotkań z autorem organizowanych w innych miastach, na plan pierwszy – jak wnioskuję z internetowych relacji – wysunęła się poruszona w książce (jednak tylko jako jedna z wielu) kwestia pojawiania się na świecie dzieci, które poczęły się wskutek udanego zabiegu zapłodnienia in vitro. Istotnie, trudno ten wątek pominąć, skoro główny bohater powieści, Leo, przyszedł na świat osiem lat po śmierci swojego ojca.

„Byłem zadowolony, że powstałem w laboratorium, niczym jakiś superbohater z komiksu. To w końcu coś wyjątkowego, a bardzo fajnie myśleć o sobie, że jest się choć trochę wyjątkowym.
Dopiero kiedy poszedłem do szkoły, przekonałem się, że niektórzy uważają takie dzieci jak ja za coś dziwacznego lub wręcz nienormalnego. Bardziej mnie to jednak zaskoczyło niż sprawiło mi przykrość. Bo co to komu przeszkadza, skąd i w jaki sposób się wziąłem? Grunt, że jestem fajny! (…) Mam poczucie humoru, dobrze się uczę, szybko biegam, pomagam mamie, mam wielu kolegów.”

Och, gdybyż „Leo i czerwony automat” była po prostu książką o in vitro! Byłabym naprawdę zachwycona. Z pewnością wówczas nie czytałabym jej z coraz bardziej ściśniętym gardłem, przygnębiona narastającą mroczną atmosferą, z pogłębiającym się przekonaniem, że ukryję ją przed Młodszym, z myślą o którym ją kupiłam (Autor wpisał mu nawet stosowną dedykację).

Bo w moim odbiorze to przede wszystkim książka o nienawiści. Czerwonej jak tytułowy automat. Jak race odpalone podczas wczorajszych marszów. Jak połowa polskiej flagi. Flagi kraju podzielonego również w dniu święta, które powinno łączyć.

Warszawa, 11.11.2018
źródło zdjęcia

„Kiedy to wszystko zaczęło się zmieniać? Miesiąc, dwa miesiące temu? Pół roku? Może rok? Nie wiem. Uświadomiłem sobie na przykład, że dawno już nie widziałem, aby ktoś obcy uśmiechnął się do mnie na ulicy czy w sklepie. Gdy podróżuję kolejką, prawie nie słyszę rozmów – wszyscy siedzą w fotelach ze wzrokiem wbitym w podłogę lub przesuwający się za oknem krajobraz. Na słupach z plakatami jest od pewnego czasu znacznie więcej słów niż rysunków, a w telewizji częściej mówią, niż śpiewają. Ale może tylko mi się wydaje?”

Uchwycenie momentu, w którym TO się zaczyna, nie jest możliwe. Bo to nadchodzi zazwyczaj niepostrzeżenie. A może to my jesteśmy niewystarczająco czujni?

Nie będzie dobrze, bo to jest jak zaraza. Jak zaraza! Roznosi się w powietrzu, przechodzi z człowieka na człowieka. Jest bardziej zaraźliwa niż jakakolwiek inna choroba.”

„Oni są inni, a zarazem nie są. Rozumiesz? Zachowują się tak jak zawsze. Wszystko jest normalnie, aż nagle któreś z nich mówi coś takiego, czego nigdy w życiu bym się po nim nie spodziewała. Wtedy czuję strach. I wiem, że chcą zmienić także mnie.”

„Co możemy zrobić? Jak walczyć z czymś tak gigantycznym? Czy nie byłoby najlepiej zejść na dół i stanąć w tłumie ramię w ramię z resztą mieszkańców Miasta? Zapatrzeć się w tę szkarłatną ścianę i o niczym nie myśleć? A potem pozwolić się jej wchłonąć i stać się jej częścią. Częścią całości…”


Ta lektura boli i przeraża. W dużej mierze dlatego, że Marcin Szczygielski jest uważnym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. 
Nie uważam przy tym, aby była to jego najlepsza książka - jest na to zbyt nierówna, tak jakby autor mniej więcej w połowie sam przestraszył się mroku i przypomniał sobie, że jednak pisze dla dzieci. Pewnie stąd sięgnięcie po rozwiązania lekko fantastyczne i niekoniecznie (w każdym razie mnie) przekonywujące. Na szczęście, mimo tej zadyszki, finał jest bardzo porządny i zaskakujący.
A czy optymistyczny? To trzeba sprawdzić samemu.

Może kogoś ciekawi jednak dlaczego i dziś, i wczoraj myślałam właśnie o tej książce?
To w sumie proste.
Dlatego, że myślę podobnie jak Marzena Żylińska, która wczoraj, na swoim fejsbukowym profilu napisała tak:
Jaka będzie Polska za sto lat? Nas już wtedy nie będzie, ale w kolejnych pokoleniach przetrwają nasze idee i wartości, które dziś przekazujemy młodym. Od nas rodziców i nauczycieli tak wiele zależy. Dlatego powinniśmy zadać sobie pytanie, jakiej Polski chcemy, jakiej Ojczyzny? I jeśli chcemy lepszej, to przestańmy narzekać, a zacznijmy się zastanawiać, co zrobić, byśmy byli lepsi i zacznijmy działać. Bo nie można być dobrym Polakiem, jeśli nie jest się dobrym człowiekiem. A ile dziś dobra wokół nas? Ile dziś radosnych, uśmiechniętych twarzy i wyciągniętych do zgody rąk, ale ile pychy i zaciśniętych pięści? Ile prawdy, nawet trudnej, a ile kłamstwa i ludzi, którzy wolą chodzić na skróty?

Ślepa wiara we własną nieomylność, pycha i buta to siostry nienawiści. One właśnie doprowadzają ludzi do upadku.” – taką diagnozę stawia jeden z bohaterów książki Marcina Szczygielskiego.
Czy trafną? Moim zdaniem tak. Choć to oczywiście tylko część przyczyn tego, co dzieje się wokół.
Czy jest na to lekarstwo? Owszem. 

W spotkaniu z autorem, które zostało zorganizowane w szczecińskiej Fice, uczestniczyła także mama Marcina Szczygielskiego. Która wychowała swojego syna w taki a nie inny sposób, pokazała mu świat i wpłynęła na sposób, w jaki go postrzega.
Brali w nim udział również nauczyciele. Którzy także kształtują dzieci i młodzież, spędzając z nimi nierzadko więcej czasu niż ich rodzice.
Narzędzia i pomoce, z których mogą korzystać, są dostępne, na przykład tutaj, trzeba tylko po nie sięgnąć. W porę.
Najlepiej zacząć już od jutra.

Marcin Szczygielski „Leo i czerwony automat”. Ilustracje Dorota Wojciechowska-Danek. Instytut Wydawniczy Latarnik im. Zygmunta Kałużyńskiego, Warszawa 2018.

środa, 31 października 2018

"Horropera", czyli zachwyt w wołaczu


W taki dzień jak dzisiejszy, gdybym chciała nawiązać do starych, dobrych czasów i jeszcze starszych, lokalnych, a nie amerykańskich komercyjnych tradycji, powinnam wieczorem zamknąć się w ciemnym pokoju, rozświetlanym wyłącznie światłem sączącym się z radioodbiornika, nakryć się kocem i zacząć słuchać odpowiednio strasznego słuchowiska.

Nie film, nawet nie książka, ale właśnie słuchowisko, koniecznie z oprawą muzyczną. Tylko tak chciałabym się dzisiaj bać, jednak nie bardzo, tylko troszeczkę, do tego inteligentnie.

Czy wymagam zbyt wiele?

No, może trochę. Zwłaszcza, że kilka lat temu pozbyłam się z domu ostatniego z w miarę klimatycznych aparatów radiowych.
Jeśli jednak ograniczyć wymagania tylko do słuchowiska i kocyka, to okazuje się, że da się to załatwić.

Półtora tygodnia temu, podczas 6 edycji szczecińskiego Festiwalu Czytania Odkrywcy Wyobraźni, miała bowiem miejsce premiera naprawdę strrrrasznego słuchowiska, a nawet operrrry. Konkretnie Horropery.



Początkowo wydawało mi się, że nie będzie to rzecz godna wielkiej uwagi. Dlatego poszłam niechętnie, prawie na siłę, wyłącznie dzięki natręctwu MoWi (dzięki!).

Duża sala, rząd krzesełek, na środku aktorzy, każdy z tekstem w ręku. Muzyka z taśmy (choć specjalnie skomponowana). Co to ma być? Próba czytana? Dajcie spokój.

źródło zdjęcia

A potem się zaczęło.

Dźwiedź we własnej osobie
 źródło zdjęcia
Początkowo istotnie, siedziałam i patrzyłam (czy raczej słuchałam) jak aktorzy odczytują swoje role z kartek. Jeden z nich był Narratorem (na szczęście od zawsze lubię Pawła Niczewskiego), inny, a raczej inna - Dziewczynką (Marta Uszko), pojawił się też wcielający się w Toperza Rafał Hajdukiewicz.

Wkrótce zaczęli odzywać się także Boszczyk (Sławomir Kołakowski) i Dźwiedź (Wiesław Orłowski) a ja znienacka przeniosłam się do ciemnego pokoju, rozświetlonego tylko bladym światłem radioodbiornika i słuchałam, słuchałam, słuchałam.


Potem, nie wiedzieć kiedy, pokój zamienił się w świat, który przemierzali bohaterowie. Bać się może nie bałam aż tak bardzo (w końcu mam jakieś 6 razy więcej lat niż wynosi sugerowany dla słuchacza dolny próg wiekowy), za to śmiałam się raz po raz. Również wtedy gdy wśród bohaterów pojawiły się trzy wiedźmy (Dorota Chrulska, Grażyna Madej, Iwona Kowalska, skojarzenia z „Makbetem” nieprzypadkowe), trzyosobowa trupa aktorskich trupów (Jacek Piątkowski, Grzegorz Młudzik, Robert Gondek - kazali na siebie długo czekać, ale było warto), a wreszcie prawdziwy czarny charakter - Pan Błysk (Konrad Pawicki). Naprawdę, to nie literacka figura, zdarzyło się kilka razy, że moja wyobraźnia zaczęła funkcjonować w oderwaniu ode mnie, za to z zachowaniem doskonałej łączności z tym, co działo się wokół. Niewiarygodne.

źródło zdjęcia
Jacek Wierzchowski
źródło zdjęcia

Myślę, że to zasługa wszystkiego po trochu: znakomitego tekstu (Irena Naumowicz i Konrad Pawicki), zaangażowania aktorów, którzy bawili się z pewnością nie gorzej od widzów, choć zarazem nie wychodzili z ról profesjonalistów (w każdym razie prawie nie wychodzili, ale w pełni ich rozumiem, bo chyba też bym nie wytrzymała) i świetnej muzyki (Jacek Wierzchowski, etatowy perkusista, od dawna zajmuje się także oprawą muzyczną spektakli i widać, a raczej słychać, że zna się na rzeczy. A poza tym pasuje do ekipy poczuciem humoru – gdyby go nie miał w dużych ilościach, nie zrobiłby sobie TAKIEGO zdjęcia do uroczystego folderu wydanego z okazji 70-lecia Filharmonii Szczecińskiej).

Nie jestem pewna jak ten tekst obroniłby się, wydany w formie książki. Nie widzę go też jako spektaklu (a chodzą słuchy, że jest taki pomysł). Stałby się wówczas, moim zdaniem, zbyt dosłowny, choć być może nadal niezły.
W takiej jednak słuchowiskowej wersji, w tym właśnie aktorskim wykonaniu (nie dokonałabym żadnej zmiany w obsadzie), wydany jako audiobook – och, kupiłabym od razu z dziesięć, by dziewięć rozdać wszystkim znajomym dzieciom. Bo pierwszy, rzecz jasna, byłby przeznaczony dla mnie.

źródło zdjęcia
Naprawdę, jak o tym pomyśleć, niewiele trzeba. Trochę wiary w inteligencję widza/czytelnika/słuchacza, trochę poczucia humoru, dużo elokwencji (wystarczy u twórców, słuchacze, pociągnięci ich przykładem też dadzą radę, czego najlepszym dowodem Dźwiedź). No dobrze, nie zaszkodziłoby też, jak się to kiedyś nazywało, solidne klasyczne wykształcenie. I już. Już jest.

Jest opowieść o małej dziewczynce, która razem ze swoim kotem i trzema, pozbawionymi członu „nie” w mianach, dziwolągami, wędruje ciemną nocą przez magiczny świat zaludniony przez obce stwory (by wymienić tylko frysztaki czy myszołaki), odpowiadając na prośbę o pomoc w jego ratowaniu. Może to i było, ale na pewno jeszcze nie w takiej formie.


Powtórzę zatem to, co już raz, na gorąco, napisałam na facebooku, bo jak dotąd nie wymyśliłam dla tego pochwalnego posta lepszej puenty.

Trafiłam niejako przypadkiem i był to jeden z najlepszych możliwych przypadków (wołacz, ten zawsze lubiłam).
O, Horropero! O autorzy i aktorzy! Gnę się w pokłonach!
I mam nadzieję, że na tym jednym wykonaniu się nie skończy.

Po tamtej stronie burzy - Horropera. Słuchowisko na żywo. Festiwal Czytania Odkrywcy Wyobraźni, Szczecin, 20.10.2018 r.

niedziela, 28 października 2018

Znów o szkole, czyli prawo (ucznia) sobie, a szkolna praktyka sobie


W szkolnej rzeczywistości jest tak (w każdym razie w przedmiotowych systemach oceniania (PSO) obowiązujących w szkole mojego starszego syna):

Ocenie podlegać będzie również forma w postaci oceny aktywności, za którą uczeń będzie mógł otrzymać od 5 do 20 punktów na semestr”.

W praktyce oznacza to tyle, że za aktywność uczeń może otrzymać np. 2 na 5 punktów (pisałam o tym w poprzednim poście). W obowiązującym w szkole Starszego systemie procentowym 2 punkty stanowią w tej sytuacji 40% możliwych do uzyskania punktów, co z kolei jest równoznaczne z uzyskaniem oceny 2 minus (dolną granicą oceny dopuszczającej, dawniej znanej jako "mierny", jest w tej szkole właśnie 40%).

źródło zdjęcia
Nie zgłaszasz się do odpowiedzi? Jak to?! Musisz! Jeśli nie chcesz (bo np. jesteś nieśmiały, albo się jąkasz i nie lubisz ustnych wypowiedzi na forum), już nauczyciel Cię odpowiednio „zmotywuje” oceną negatywną z tej „formy” (litościwie spuszczę zasłonę milczenia nad stosowanym w PSO językiem, dalekim od poprawnego języka polskiego).

Tymczasem zgodnie z prawem jest tak (art. 44b ust. 1 ustawy z 7 września 1991 r. o systemie oświaty, tekst ustawy jest dostępny m.in. tutaj):

Ocenianiu podlegają: 1) osiągnięcia edukacyjne ucznia; 2)  zachowanie ucznia.

W tej sytuacji rodzi się zatem pytanie: czy aktywność na lekcji jest osiągnięciem edukacyjnym czy zachowaniem?
Warto ponownie zajrzeć do obowiązujących w tej mierze przepisów.
Zgodnie z prawem (art. 44b ust. 3 i 4 ustawy o systemie oświaty):

Ocenianie osiągnięć edukacyjnych ucznia polega na rozpoznawaniu przez nauczycieli poziomu i postępów w opanowaniu przez ucznia wiadomości i umiejętności w stosunku do:
1)  wymagań określonych w podstawie programowej kształcenia ogólnego lub efektów kształcenia określonych w podstawie programowej kształcenia w zawodach oraz wymagań edukacyjnych wynikających z realizowanych w szkole programów nauczania;
2)  wymagań edukacyjnych wynikających z realizowanych w szkole programów nauczania - w przypadku dodatkowych zajęć edukacyjnych.
Ocenianie zachowania ucznia polega na rozpoznawaniu przez wychowawcę oddziału, nauczycieli oraz uczniów danego oddziału stopnia respektowania przez ucznia zasad współżycia społecznego i norm etycznych oraz obowiązków określonych w statucie szkoły.”

Jak z powyższego wynika, o ile nie mamy do czynienia z przedmiotem "występy publiczne", prawo nie stwarza możliwości stawiania uczniom ocen za ich aktywność na lekcji (lub jej brak).
Dlaczego więc szkołach łamie się prawo, faktycznie oceniając aktywność uczniów?
Dalej idące pytanie brzmi: dlaczego nauczyciele (i ich dyrektorzy, pozwalający na wprowadzanie takich PSO) w ogóle uważają, że mogą oceniać ucznia za wszystko?

Przejdźmy dalej.
W świetle prawa jest tak (art. 44e ust. 4 ustawy o systemie oświaty):
Sprawdzone i ocenione pisemne prace ucznia są udostępniane uczniowi i jego rodzicom.

Tymczasem w statucie szkoły mojego syna zapisano, że:
„Sprawdzone i ocenione prace pisemne ucznia są udostępniane do wglądu uczniowi na lekcji, na której są omawiane, rodzicom - w czasie konsultacji z nauczycielami.”

W praktyce szkolnej Starszego oznacza to tyle, że 90% nauczycieli nie wyraża zgody na zrobienie przez ucznia zdjęcia jego pracy klasowej (po uprzednim grzecznym zapytaniu). O zabraniu pracy klasowej do domu (do czasu następnej lekcji) również nie może być mowy, bo „prace giną, a to jest dokumentacja szkolna”.
Jeśli uczeń chciałby pokazać pracę rodzicowi, albo – co wcale nie jest rzadkie – korepetytorowi, musi zatem najpierw poprosić rodzica, by ten specjalnie udał się do szkoły. Nie wiem niestety, czy wówczas rodzic może wykonać zdjęcie pracy, bo dotychczas tego nie ćwiczyłam, ale przypuszczam (mam nadzieję, że niesłusznie), iż i z tym mogą być problemy.

Zastanówmy się więc nad tym dlaczego prawo przyznaje uczniowi wgląd w prace pisemne.
Czy chodzi o to, żeby umożliwić uczniom i rodzicom krytykowanie nauczycieli i wrzucanie zdjęć prac klasowych, opatrzonych zjadliwymi komentarzami, do internetu?
Czy może o to, aby uczeń i jego rodzice (o ile są zainteresowani przebiegiem procesu edukacyjnego swojego dziecka) mogli na bieżąco reagować na to, co się dzieje, uzyskując informacje o tym, co uczniowi poszło dobrze, a co jeszcze wymaga dalszej pracy? (dla niezorientowanych: obecnie obowiązujące prawo, a konkretnie przepis art. 44 ust. 5 pkt 2 ustawy o systemie oświaty, naprawdę stanowi, że celem oceniania jest m.in. „udzielanie uczniowi pomocy w nauce poprzez przekazanie uczniowi informacji o tym, co zrobił dobrze i jak powinien się dalej uczyć”. Tak, naprawdę w przepisach nie ma nic na temat wściekłego kreślenia po całej pracy czerwonym długopisem bezlitośnie tropiącym co uczeń zrobił źle, gorzej i w ogóle najgorzej! Niewiarygodne, prawda?).

Nie będę tu zamieszczała obszernych fragmentów mojej korespondencji mailowej z nauczycielami Starszego, poprzestanę na reprezentatywnych wyjątkach („Uprzejmie proszę o umożliwienie Starszemu zrobienia zdjęcia jego pracy klasowej”. „Niestety, nie jest to możliwe”.  Ale jednak ponownie proszę o umożliwienie mu tego.” „Nie jest to możliwe.”).
Nie będę również streszczać odbytej kilka dni temu rozmowy z dyrektorką szkoły (w skrócie jej stanowisko w tej sprawie brzmi: „Nie zastanawiałam się dotychczas nad tą kwestią. Muszę się skonsultować z naszym prawnikiem”).
Zamiast tego zacytuję Ministerstwo Edukacji Narodowej (naprawdę nie przypuszczałam, że uznam ich za sojuszników. Okazuje się, że powiedzenie „nigdy nie mów nigdy” ma sens!).

Na stronie internetowej MEN (zakładam, że dyrekcje szkół nie mają założonych blokad na dostęp do tej strony) czytamy zatem tak (dodam jeszcze, że na zapoznanie się z treścią tej informacji, zamieszczonej 10 listopada 2015 roku, były jak dotąd trzy lata):

„Uzyskanie sprawdzonej pracy pisemnej jest również wyrazem prawa ucznia i jego rodzica do bezpośredniego dostępu do informacji o postępach w nauce lub ich braku, wskazującej nad czym uczeń musi popracować, aby uzupełnić te braki lub rozwinąć swoje umiejętności.
Jednocześnie art. 44e ust. 7 ustawy [o systemie oświaty] wskazuje, że szkoła musi określić w swoim statucie sposób tego udostępniania. Przy wyborze sposobu udostępniania sprawdzonych prac, szkoła powinna wziąć pod uwagę realne możliwości szybkiego otrzymania przez ucznia i jego rodziców danej pracy, np.: przekazanie zainteresowanym oryginału pracy lub jego kopii, udostępnienie pracy do domu z prośbą o zwrot pracy podpisanej przez rodziców itd.
Udostępnianie prac do wglądu tylko na terenie szkoły (np. w czasie organizowanych przez szkołę spotkań z rodzicami) nie spełnia warunku swobodnego dostępu rodziców ucznia do informacji o postępach i trudnościach w nauce ich dziecka.”

Dlaczego nauczyciele i dyrektorzy szkół interpretują obowiązujące prawo na niekorzyść uczniów, wbrew stanowisku MEN?
Dlaczego rodzic musi się szarpać ze szkołą, by uzyskać to, co powinno być oczywistością, należną mu – a przede wszystkim: jego dziecku – jak psu kość?

Niestety, to jeszcze nie koniec.

Zgodnie z prawem jest tak (art. 44f ust. 9 pkt 1 ustawy o systemie oświaty):
Ocena klasyfikacyjna zachowania nie ma wpływu na oceny klasyfikacyjne z zajęć edukacyjnych”.

W praktyce jest jednak tak (patrz PSO w szkole Starszego):
Wszelkie kwestie nieuregulowane Przedmiotowym Systemem Oceniania rozstrzyga nauczyciel.”
Co nie jest zakazane (w PSO, bo któż by czytał ustawy?), jest więc dozwolone. Nauczyciel może zatem, jako karę za niewłaściwe (jego zdaniem) zachowanie ucznia podczas lekcji, nakazać uczniowi wykonanie określonego zadania, z jednoczesnym poinformowaniem go, że niewykonanie tego zadania będzie oznaczać wpisanie oceny negatywnej.
Ten sam nauczyciel może również, odpowiadając na zgłoszone przez rodzica ucznia wątpliwości co do legalności takiego działania (litościwie spuśćmy zasłonę milczenia nad celami dydaktycznymi tegoż), poprosić o zrozumienie, tłumacząc to tym, że musi zdyscyplinować klasę („wystarczy, że zrobię tak 1-2 razy i już wiedzą. My mamy przecież tyle materiału do zrealizowania. Pani syn miał pecha, że akurat na niego padło”).

Tak. Owszem. Pełna zgoda. Rzeczywiście wystarczyło, że Amerykanie w 1945 też spuścili tylko dwie bomby atomowe na Japonię i ta też już wiedziała. Wszelkie kwestie nieuregulowane rozstrzygnęli Amerykanie.
(Znam proporcje. Przemoc jest jednak zawsze przemocą, nawet jeśli nazwiemy ją dyscypliną i nawet jeśli nikt w wyniku jej zastosowania nie zginie.)

Dlaczego dzieją się wszystkie rzeczy, które przed chwilą opisałam?
Czy dlatego, że nauczyciele i dyrektorzy nie znają przepisów, a opierają się wyłącznie na własnym przekonaniu o tym, co słuszne?
Czy może dlatego, że prawo, a zwłaszcza prawo ucznia do czegokolwiek, w naszym kraju ciągle się jeszcze nie przyjęło?
Czy jest jakiś inny powód, którego nie znam?

Niezależnie od treści odpowiedzi, jedno jest pewne. 
Tak dziać się nie może, to niedopuszczalne. 

Co zatem zrobić, aby to zmienić?
To w zasadzie proste.
Przestać milczeć. Zacząć myśleć. Stawiać pytania i żądać odpowiedzi.
I stać po stronie ucznia, niezależnie od tego czy jest się jego rodzicem, czy nauczycielem.

Bo - chciałabym to jasno wyartykułować - to nie jest post przeciwko nauczycielom. Przeciwnie, uważam, że w walce o dobro dzieci musimy (my-rodzice i oni-nauczyciele) stać po tej samej stronie. 
Tylko najpierw trzeba nauczyć się rozróżniać która strona jest która.


EDIT z 4 LISTOPADA 2018:


Niniejszy post opublikowałam tydzień temu, w niedzielę. Wówczas także, bezpośrednio przed publikacją posta, osobiście sprawdzałam wszystkie zamieszczone w nim linki. Każdy z nich był aktywny i prowadził do informacji opisanej w tekście. Nie zrobiłam wówczas printscreenów poszczególnych stron, mogę zatem odwołać się wyłącznie do własnej rzetelności i uczciwości.


Dzisiaj, próbując wejść z własnego bloga na stronę MEN, do której odsyłam w tekście, odkryłam ze zdziwieniem, że strona ta przestała istnieć, a link przekierowuje na ogólną stronę MEN, co może stwarzać wrażenie, że to ja chciałam odesłać na nią czytelników tego bloga. Nie jest to prawdą.

28 października link zamieszczony w znajdującym się powyżej poście zdaniu: „Na stronie internetowej MEN (zakładam, że dyrekcje szkół nie mają założonych blokad na dostęp do tej strony) czytamy zatem tak (dodam jeszcze, że na zapoznanie się z treścią tej informacji, zamieszczonej 10 listopada 2015 roku, były jak dotąd trzy lata):”, aktywny po kliknięciu w słowa „czytamy zatem tak”, prowadził bowiem do zamieszczonego tam w dniu 10 listopada 2015 r. tekstu pt. „Poznaj zasady udostępniania prac uczniom i ich rodzicom” (proszę zresztą wpisać tytuł tego tekstu do wyszukiwarki internetowej, w wynikach wyszukiwania powinna jeszcze pojawić się strona MEN).
Tekst ten miał wydźwięk korzystny dla uczniów, opisany przeze mnie w niniejszym poście. O jego treści informowała także m.in. „Rzeczpospolita”, w artykule pt. „MEN: Ocenione klasówki i kartkówki szkoła musi na bieżąco przekazywać rodzicom” (dostęp tutaj), czy Portal Oświatowy (dostęp tutaj).

Mogę przypuszczać, obserwując w ciągu ostatnich trzech dni wzmożone zainteresowanie moim postem (według licznika wyświetleń prowadzonego przez platformę „Blogger” przeczytało go tylko przez te trzy dni kilka tysięcy użytkowników internetu), zainicjowane zamieszczeniem informacji na jego temat na wielu fejsbukowych profilach, w tym przede wszystkim profilu Marzeny Żylińskiej i Budzącej się Szkoły, że tajemnicze zniknięcie owej informacji nie nastąpiło bez powodu.


Pozostaje mi jednak wierzyć, iż jest to dzieło anonimowych hakerów, nie zaś pracowników Ministerstwa Edukacji Narodowej – naczelnego organu administracji publicznej, powołanego m.in. w celu czuwania nad tym, by szkoła zapewniła „każdemu uczniowi warunki niezbędne do jego rozwoju" oraz przygotowała go "do wypełniania obowiązków rodzinnych i obywatelskich w oparciu o zasady solidarności, demokracji, tolerancji, sprawiedliwości i wolności” (cytat pochodzi z preambuły do ustawy z 14 grudnia 2016 r. – Prawo oświatowe).

niedziela, 21 października 2018

Dwie historie z życia wypalonych dzieci, czyli czas na pobudkę


Takich historii mam w plecaku na pęczki. Część własnych, większość cudzych. Ta będzie cudza.

Chłopiec, lat 12. Rodzina dysfunkcyjna, matka pije i nie troszczy się o dzieci; ojciec pije razem z nią, jednak dzieci czasem zauważa i się nimi zajmuje. Chłopiec jakoś sobie radzi, również w szkole, także dzięki wsparciu starszej siostry.
Czerwiec. Matka odchodzi pić z kim innym. Nie interesuje się byłym partnerem ani dziećmi.
Połowa września. Ojciec nagle trafia do szpitala. W stanie ciężkim przebywa na OIOM-ie przez kolejne cztery tygodnie. Matka ma to gdzieś. Chłopiec trafia, na razie nieformalnie, pod opiekę babci.
Połowa października. Ojciec umiera. Matka ma to gdzieś. Nie pojawia się na pogrzebie, nie kontaktuje się z dziećmi. Sprawa w sądzie o ustalenie opieki w toku.
Listopad. Do domu chłopca i jego babci przychodzi kurator sądowy. Sporządza sprawozdanie na potrzeby sądu.


Retrospekcja. Wrzesień i październik. Nowy rok szkolny. Diagnozy, sprawdziany, realizowanie nowego materiału, nowe przedmiotowe systemy oceniania.
Chłopiec, lat 12, zapomina zeszytu na polski. Jedynka. Nie odrabia zadania domowego z matematyki. Jedynka. Na angielskim w czasie ustnej odpowiedzi nie umie poprawnie wypowiedzieć choćby słowa. Jedynka. Nie przygotowuje się do kartkówki z biologii. Jedynka. I z geografii. Jedynka. Nie oddaje pracy domowej z polskiego – wypracowania pt. „jak spędziłem wakacje”. Jedynka.
Jak to szło? "Oceny małoletniego w ostatnim czasie pogorszyły się".

Nauczyciele przychodzą, każdy na swoją lekcję, a potem idą. Realizują program. Stawiają oceny, bo tak trzeba, bo z tego rozlicza ich dyrektor i kuratorium, bo przecież co oni mogą, to trzeba tych z góry pytać, jak zmieni się podejście tych z góry, to i oni będą mogli wreszcie uczyć jak powinni a nie jak muszą.
Może i matematyczka przez chwilę pomyślała, że coś się z chłopcem dzieje. A anglistka nawet zapytała go czy nie potrzebuje pomocy. Odburknął, że nie, więc dała sobie spokój. Przecież program napięty, trzeba gonić z materiałem, do tego w dwóch szkołach jednocześnie, bo w jednej po reformie nie uzbierał się dla niej cały etat. W końcu od tego jest szkolny pedagog, ona musi rozliczać uczniów z realizacji podstawy programowej.

Istotnie, czymże wobec perspektywy potrzeby realizacji podstawy programowej i rozliczenia się przed kuratorium jest zawalony świat jakiegoś dwunastolatka?
Życie jest brutalne, nie można udawać przed dziećmi, że jest inaczej. Przetrwają tylko najsilniejsze jednostki. Co cię nie zabije, to cię wzmocni.
Tylko dlaczego, poznawszy tę historię, miałam ochotę rozszarpać pierwszego lepszego nauczyciela, który wpadnie mi w ręce?


Niemiecki lekarz psychiatra, profesor Michael Schulte-Markwort, w swojej niezwykle przygnębiającej książce „Wypalone dzieci. O presji osiągnięć i pogoni za sukcesem” pisze tak:
Najpóźniej na początku gimnazjum [w Niemczech, poza Berlinem, dzieci rozpoczynają naukę w gimnazjum po 4 klasie] utrwala się stosunek szkoły do dziecka, który ma potężny wpływ na rozwój jego poczucia własnej wartości i wiary w siebie: jeśli dziecko czegoś nie umie, czegoś nie zrozumiało, to jest to jego problem, a nie nauczyciela! We wszystkich innych sferach dorosłego życia taka postawa prowadziłaby do absurdalnych skutków i nikomu nie przyszedł do głowy pomysł, by pielęgnować tę zasadę odsuwania i oddawania odpowiedzialności. Żaden uniwersytet świata nie wpadłby na to, by słabe miejsce rankingu tłumaczyć tępotą studentów. Wręcz przeciwnie, natychmiast podjęto by ogromne wysiłki, by alternatywnymi metodami nauczania wzmocnić sukcesy studentów. Żadna firma nie zdeprecjonowałaby swoich szkoleń, twierdząc, że ci, których szkoli, sami są odpowiedzialni za niewystarczające wyniki.
Co tydzień w moim gabinecie siedzą dzieci wątpiące we własną inteligencję i możliwości, szczegółowo relacjonujące, jaką (negatywną) oceną ich nauczyciel po raz kolejny raczył ich poinformować, jak bardzo są głupie. Nierzadko przeradza się to w prawdziwe obelgi, niewarte przytaczania. czasami takie komentarze dotyczą całej klasy, której nauczyciel wyjaśnia, jak bardzo jest niezdyscyplinowana, głupia i leniwa.”

Czas na opowieść własną.
Starszy, lat 13. Ósma klasa. Życie ściśle wypełnione szkołą – od świtu do nocy. W szkole od początku września słyszy wyłącznie, że musi ciężko pracować, bo egzamin ósmoklasisty to nie będą przelewki. Część nauczycieli zapowiada, że teraz weźmie uczniów do galopu. Niektórzy z nich nie tylko zapowiadają, ale i żwawo przystępują do realizacji tego planu.
Na początku września Starszy wybiera język niemiecki jako ten, który będzie zdawał na egzaminie. W końcu uczy się go ósmy rok, sądzi, że umie go nieźle.


Połowa października. Starszy ma z niemieckiego już dziewięć ocen, najwięcej ze wszystkich przedmiotów. Większość to oceny negatywne, w tym za aktywność we wrześniu. Pytam, nie rozumiejąc, o co chodzi (jak można dostać negatywną ocenę za aktywność???) „- Bo ja się nie zgłaszam. Jak się zgłaszałem, to i tak zawsze było źle, poza tym nie lubię się zgłaszać.
Starszy rozważa możliwość zmiany języka, z którego będzie zdawał egzamin: „- Mamo, z niemieckiego jestem słaby. Nie umiem się go nauczyć, jest dla mnie za trudny. Poza tym go nie lubię.”

Strzał, strzał, strzał. Im więcej strzałów pod nogi, tym szybciej dziecko będzie biegło, nieprawdaż? Na oślep, przed siebie. Bez tchu. Aż padnie.

Najprościej byłoby zastrzelić strzelającego (przyznaję, miałam ochotę). Nieco trudniej spróbować zrozumieć czemu strzela, a jeszcze trudniej – skłonić do odwieszenia strzelby na kołek.

Lubię wyzwania, staram się tłumić agresję (najpierw własną, potem cudzą). Dlatego w minionym tygodniu udałam się na zorganizowane przez Dorotę Trynks szczecińskie spotkanie Budzącej się Szkoły, oddolnej inicjatywy mającej na celu zmianę sposobu myślenia o edukacji, której pomysłodawczynią jest Marzena Żylińska (o Budzącej się szkole pisałam już tutaj). W tym miesiącu spotkania odbywały się pod hasłem: „Mniej oceniania, więcej uczenia się”. Jak znalazł.

źródło zdjęcia

Zobaczyłam nauczycieli (chyba tylko ja pojawiłam się tam wyłącznie w roli rodzica), którzy mają otwarte głowy i chcą zmian. Niektórzy już je wprowadzili, inni ciągle macają teren. Chcieliby, lecz boją się. A może nawet nie są jeszcze pewni, czy by chcieli.

Okazało się, że nie jesteśmy wrogami. I że trzeba rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Spokojnie, nie atakując, słuchając.

W czasie tego spotkania ja akurat nie dowiedziałam się niczego nowego. Ale wiem, że kilka obecnych tam osób na pewno tak. A więc ziarno zakiełkowało. Może zaowocuje, a potem rozsieje się dalej.

Zasmuciło mnie to, że wśród 25 uczestników, ledwie połowę (a może i mniej) stanowili nauczyciele z samego Szczecina. Przyjechały natomiast fantastyczne kobiety z Goleniowa, Stargardu, Barlinka, spod Pyrzyc (niesamowita Kasia, dyrektorka szkoły w Okunicy) – chciało im się jechać tyle kilometrów, za prywatne pieniądze, po godzinach pracy. Aż chciałoby się wyprowadzić z wielkiego miasta.

Zmiana jest możliwa, także w ramach obecnie funkcjonującego systemu. Nie jest to jednak i nigdy nie będzie łatwe.

O tym jak jest źle, ale i o tym, że może być lepiej, pisałam już nie raz. Rok temu tutaj. Z mojej osobistej perspektywy przez ów rok zmieniło się wiele, niemal wyłącznie na gorsze. Mimo to będę ciągle pisać, rozmawiać i jeździć na takie spotkania. Aż do skutku, bo ten – tak wierzę – kiedyś musi nastąpić.

M. Schulte-Markwort „Wypalone dzieci. O presji osiągnięć i pogoni za sukcesem”, przełożyła Małgorzata Guzowska. Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2017.